Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I wtedy przyjdę do pani i powiem jak jest. Ale dziś jeszcze nie wiem, nie jestem w sobie umocniony, dlatego zostanę. Cóż pani na to?
Siedziała nieruchoma, milcząca, zapatrzona na morze, poważna.
Nie odpowiadała.

„Los marynarza.”

Umówili się, że spotkają się dopiero na kolacji „Pod Bałtyckim Łososiem”, bo pani Łucja miała do napisania kilka ważnych listów. Pan Tomasz był temu odpoczynkowi rad. Zmęczyło go „wywnętrzanie się“.
— Człowiekowi zdaje się, że wszystko wie — myślał — a jak przyjdzie do wypowiedzenia się, widzi, że dopiero końce nitek zaczyna łapać. Wogóle — nie trzeba mówić.
Nad wieczorem ogolił się, ubrał się przyzwoicie i wolnym kroczkiem poszedł pod „Łososia”.
Przed kilku dniami o tej porze panował w wiosce żywy ruch i gwar. Teraz światła wprawdzie jeszcze się paliły, ale letników już się nie spotykało. Było cicho, człapały tylko chodaki rybackie.
Oberża „Pod Bałtyckim Łososiem” gorzała resztą sezonowej świetności. W blasku lampy łukowej widać było okolony starannie drutem klomb troskliwie hodowanych przez oberżystę kwiatów, których pęk w darze otrzymywał każdy odjeżdżający gość oberży. Obszerna weranda była jasno oświetlona, a z izby, w której znajdował się skład i bufet, dolatywały przez okna czyste, rytmiczne dźwięki muzyki. Obok pochylonej postaci kontrabasisty widać było ogromnego Kułaka w śpiczastym kapeluszu, rozmawiającego z ożywieniem z drugą równie ogromną, czarną figurą.
Tomasz przez ciekawość poszedł tam zajrzeć pod pozorem kupienia papierosów.
Przy stołach siedzieli w swych granatowych ubraniach rybacy. W kącie rżnęła od ucha muzyka. W środ-

92