Zolojka/Dwa światy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Dwa światy.

Ranek był chłodny i chmurny, wiatr dmuchał nieprzyjemnie, od strony kościoła dolatywał szum drzew.
Pani Łucja wstała i pośpiesznie otuliła się miękkim, ciepłym szlafroczkiem. Drżała, bo w pokoju było zimno.
Podszedłszy do okna, spojrzała na zatokę. Była lśniąco biała od drobnych fal, spienionych, jakby wrzących. Nigdzie ani jednej łodzi na wodzie, martwota, pustka.
Dom był zupełnie cichy. Letnicy wyjechali. Gospodyni odpoczywała, niewiele już troszcząc się o samotną lokatorkę.
Pani Łucja postanowiła, że na śniadanie nie wyjdzie, lecz zje je u siebie. Zawołała Zolojkę i poprosiła ją o trzy jajka i świeże mleko. Potem systematycznie przygotowała wszystko potrzebne. Na małym „Primusie” postawiła aluminjowy czajnik z wodą na herbatę, nakryła stół serwetką, umyła i wytarła do czysta szklankę, postawiła na spodeczku kieliszek na jajka i tak sobie gospodarowała bez pośpiechu, dokładnie, aby wszystko było w porządku.
Zapukano do drzwi.
— Proszę!
Weszła cicho Zolojka w grubych wełnianych pończochach, z głową, czarnym szalem przewiązaną. Przyniosła jajka.
— Gdzie mam położyć? — zapytała cichym głosem.
— Na stole, dziecko! — rzekła pani Łucja. — Odpoczywasz teraz trochę, napracowałaś się z letnikami?
— Nie szkodzi.
Dziewczyna, wyprostowana sztywno, poruszała się kanciasto, twardo. Jej ładna twarz była niema, tylko małe czerwone usteczka do krwawej rany podobne, miały bolesny wyraz.
Pani Łucja chciała coś powiedzieć, ale chłód dziewczyny zmroził ją. Zapytała tylko:
— Poczty jeszcze nie było?
— Nie. Mam przynieść na górę, jak przyjdzie?
— Poproszę cię, dziecko, o to! Ja dziś przed południem nie wyjdę. Zimno.
— Nord-west, proszę pani.
Cicho i powoli skierowała się ku drzwiom, bez pośpiechu otwarła je, długiem, uważnem spojrzeniem obrzuciła cały pokój i wyszła.
Na schodach westchnęła.
Jak cudownie potrafiła ta pani zmienić skromny, przez cały rok — wyjąwszy miesiące letnie — niezamieszkany pokój na górze! Na podłodze miękkie, jaskrawe dywaniki, czerwona kanapa pluszowa prawie zupełnie przykryta wielkim czarnym płaszczem jedwabnym, haftowanym w złote żórawie, na płaszczu miękkie, tęczowe poduszeczki, wszystko było ozdobne i piękne. Nawet naciągnięte na prawidła liczne pantofelki, różnych kształtów i kolorów, ustawione pod ścianą w rząd, wyglądały niby śmiejące się cacka.
— Jak u tej pani ciepło! — myślała Zolojka, schodząc nadół.
Ciepły blask oczu, ciepły uśmiech, ciepłe pachnące rączki, ciepłe brzmienie głosu...
Śliczne Marysie odjechały ze swymi ślicznymi Jankami. Nadawały jej mnóstwo szmatek, z któremi nie wiedziała, co zrobić. Nie miała nic przeciwko nim, ale była zadowolona, że sobie wreszcie pojechały. Robiły dużo hałasu i nic więcej. Ledwie wyjechały, opowiadania ich zaczęły się Zolojce w głowie zacierać, jak niedorzeczne bajki. Sprzątając powoli w opróżnionych przez gości pokojach, sprzątała równocześnie i w swej duszy. Wyrzucała śmieci.
Pani Łucja zjadła śniadanie i siedziała przy stole, paląc doskonałe papierosy, popijając wonną herbatę i spokojnie, z uczuciem wyższości, przyglądając się spienionej, białej zatoce.
Cóż ją obchodziły dąsy morza czy nawet jego wściekłość?
Była ponad tem wszystkiem. Gdy tu pobyt stanie się niemożliwy, pojedzie na Riwierę, wreszcie wróci do Warszawy. Boże, ileż hałasu o tę jedną — drugą wioskę rybacką z garścią źle mówiących po polsku, zniemczonych rybaków i ciemnych rybaczek! I ta odrobina morza, jak słyszała, ledwie że słonawego! Cóż to wszystko znaczy wobec Ostendy, Cannes, Biarritz lub Lido!... I w dodatku brak jakiegokolwiek komfortu, najprymitywniejszych wygód. Ludzie, sypiający od dzieciństwa na materacach, mają naraz sypiać na sianie czy na siennikach wypchanych trawą morską!
Pani Łucja zgasiła papierosa, rzuciła go i znów zaczęła się przyglądać zatoce.
Zimno!
Z pewnym niepokojem pomyślała, że za kilka już dni odejdą ostatnie pociągi sezonowe i półwysep zostanie odcięty od świata. Bo cóż to za połączenie — w każdą stronę jeden pociąg dziennie i to w najniewygodniejszej porze! Boże broń nagłego zasłabnięcia lub jakiegoś nieszczęścia, bo doprawdy niewiadomo byłoby co począć. A i ta kolej to zasługa Polski! Ładnie tu Niemcy przed wojną gospodarowali. I co tu robić, gdy sezon się skończy!
A przecie niektórzy — zachwycają się —...
Pan Tomasz, tak, ten jest wciąż w siódmem niebie.
Zapaliła nowego papierosa i zamyśliła się głęboko. Jego postępowanie stało się w ostatnich dniach niezrozumiałe. Uderza w tony niezwykłe, niepospolite, zdaje się czasem, jak gdyby miał zamiar apostołować... Nie byłoby w tem nic złego, salony apostołów uznają i cenią, popierają, nawet same nieraz apostołują!... Ostatecznie każdy prawdziwy mężczyzna ma swój okres apostolstwa... Ale skąd u Tomasza ten właśnie zwrot w nowym, niespodziewanym kierunku.
Pani Łucja zastanawiała się.
Kim jest Tomasz?
Człowiekiem inteligentnym, uczuciowym, lekkomyślnym nieraz, ale trzeźwo patrzącym na świat i życie, niepozbawionym tej dozy sceptycyzmu, która czyni człowieka lekkim, sprężystym, i ułatwia mu utrzymanie równowagi, pozatem odznaczał się zawsze żywym, nawet żywiołowym temperamentem, humorem i pogodą umysłu. W ostatnich latach nieco przygasł, ale mężczyźni wogóle zbyt biorą sobie do serca sprawy polityczne.
Teraz ten dziwny ton jest albo przemijającym nastrojem, nową jakąś poetycką fantazją Tomasza, a miał w życiu już niejedną, lub też, o ile byłby szczery, świadczyłby o tem, iż Tomasz odkrył nad tem morzem jakieś nowe źródła energji życiowej i ideowej. Bo jednak czuć w nim wielką przemianę, a mówi nieraz tak, jakby na świat patrzył nowemi oczami.
Nowe źródła energji życiowej i ideowej!
A cóż one mogą obchodzić piękną damę salonową!
O, za pozwoleniem! Kto kocha życie i piękno, marzy wiecznie o „wodzie żywej”. W tylu kramach i kramikach ją sprzedają, świat tylu sprzecznemi ponętami i pokusami wabi, że niewiadomo, w co wierzyć. Błąka się biedne serce i błądzi, bo tak wielu słucha sofistycznych mędrców, ale gdyby mogło uwierzyć!... Dama salonowa może być margrabiną de Pompadour lub dzieweczką tak prostego i natchnionego serca, jak Joanna d’Arc.
Znowu ciche pukanie.
Ach, to rybaczka z pocztą.
— Wejdź, dziecko! Nic więcej, same gazety? Dziękuję ci. Czemu ty jesteś zawsze taka smutna? Czy masz jakie zmartwienie?
Zolojka patrzy na nią przez chwilę, jakby nie rozumiejąc. Potrząsa przecząco głową. Nie, nie jest smutna.
— Nie żal ci, że sezon już się skończył? Twoje śliczne przyjaciółeczki wyjechały... Będziesz teraz sama.
Zolojka myśli.
Zezon się skończył? Nie, to tylko letnicy wyjechali, teraz dopiero zezon się zacznie. Dziś rano była doch pierwszy raz wyjechana na wangorze. Już się nie będzie dusić w kuchni.
— Ludzie przyjeżdżają, odjeżdżają — odpowiada nieśmiało.
— Ale ty smutna jesteś! Widać ci to po twarzy. Może masz zmartwienie z narzeczonym? Bo chyba masz narzeczonego — taka ładna, zgrabna dzieweczka! Zdradził cię? Zakochał się w jakiej panience z Warszawy? Powiedz! Mnie wszystko możesz powiedzieć.
Pani mówi to i śmieje się — wesoło, jakby to było naprawdę coś śmiesznego.
— Z czego ona się śmieje? — myśli Zolojka.
Niespokojnie obciąga na sobie fartuszek, zielony sweater, poprawia szal na głowie, zerka ukradkiem do lustra, czy nie jest na twarzy zasmarowana. Nie. Więc z czego ta pani się śmieje?
— A może chora jesteś?
— Nic mi nie fela — odpowiada dziewczyna zimno i wychodzi.
Na schodach myśli:
— Co to znaczy — „zdradził”? Jakby to było po naszemu? Co tu było śmiesznego?
— Jak trudno dogadać się z tymi ludźmi! — myśli pani Łucja zniechęcona daremnemi wysiłkami i przyzwyczajona do schlebiającej, gadatliwej otwartości ludzi lądowych.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.