Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czego nie potępiać, że się z panią spierać nie będę. Wszyscy staliśmy się mimowoli cichymi, choć nieraz bezinteresownymi wspólnikami tylu zbrodni i niegodziwości, że jak najbardziej stanowczo odpychamy od siebie wszelką myśl o sądzie i potępieniu. Sądzić ani potępiać my nie możemy.
— Wiem, co pan ma na myśli! — mówiła prędko pani Łucja, widocznie zmieszana. — Ale proszę pana, niech pan nie mówi, aby nie było — niesmaku... To nie jest temat do rozmów niepoważnych... U nas —
— Rozumiem! — odpowiedział mężczyzna. — „U nas” poruszanie tego tematu uchodzi za nietakt towarzyski. Tę sprawę uważa się u nas wyłącznie za sprawę osobistą. Ha, słusznie, ale nie bardzo. W każdym razie — zrozumiała mnie pani. Ale czemu się pani tak denerwuje?
Odpowiedziała podrażnionym tonem.
— Powinien pan rozumieć! Ja nie chcę o tem mówić!
— Pragnę mówić o sobie! — rzekł miękko mężczyzna.
Milczała.
— Wolno? — spytał proszącym tonem.
Skinęła głową, że tak.
— Cóż dziwnego, moja cudna pani, że jestem trochę zmęczony? — rzekł. — Od dawna już odczuwałem potrzebę przyczepienia się duszą do czegoś naprawdę wielkiego, czystego, prawdziwego, do czegoś, coby mnie słabego dźwignęło i poniosło dalej. Myślałem o miłości. Ale przecie ja kochałem, zawsze kochałem, pani wie, pani wie dobrze, pani nie zaprzeczy.
Przyznała krótkim, nerwowym ruchem głowy.
— Miłość moja nie była samolubna, a jednak nic doskonałego stworzyć nie mogła... We mnie samym nie stała się siłą największą, najświętszą. Dopuszcza-

90