Zolojka/„Los marynarza”

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
„Los marynarza.”

Umówili się, że spotkają się dopiero na kolacji „Pod Bałtyckim Łososiem”, bo pani Łucja miała do napisania kilka ważnych listów. Pan Tomasz był temu odpoczynkowi rad. Zmęczyło go „wywnętrzanie się“.
— Człowiekowi zdaje się, że wszystko wie — myślał — a jak przyjdzie do wypowiedzenia się, widzi, że dopiero końce nitek zaczyna łapać. Wogóle — nie trzeba mówić.
Nad wieczorem ogolił się, ubrał się przyzwoicie i wolnym kroczkiem poszedł pod „Łososia”.
Przed kilku dniami o tej porze panował w wiosce żywy ruch i gwar. Teraz światła wprawdzie jeszcze się paliły, ale letników już się nie spotykało. Było cicho, człapały tylko chodaki rybackie.
Oberża „Pod Bałtyckim Łososiem” gorzała resztą sezonowej świetności. W blasku lampy łukowej widać było okolony starannie drutem klomb troskliwie hodowanych przez oberżystę kwiatów, których pęk w darze otrzymywał każdy odjeżdżający gość oberży. Obszerna weranda była jasno oświetlona, a z izby, w której znajdował się skład i bufet, dolatywały przez okna czyste, rytmiczne dźwięki muzyki. Obok pochylonej postaci kontrabasisty widać było ogromnego Kułaka w śpiczastym kapeluszu, rozmawiającego z ożywieniem z drugą równie ogromną, czarną figurą.
Tomasz przez ciekawość poszedł tam zajrzeć pod pozorem kupienia papierosów.
Przy stołach siedzieli w swych granatowych ubraniach rybacy. W kącie rżnęła od ucha muzyka. W środku pokoju Kułak, z twarzą błyszczącą od alkoholu, wymachując z rozpędem długiemi łapami, tłumaczył coś po kaszubsku gigantycznemu, ogorzałemu rybakowi. Ujrzawszy kolegę, łypnął tylko do niego oczami i zawoławszy: — Ja tam potem przyjdę! — gadał dalej z rybakiem, który, ciekawie słuchając, równocześnie bacznem spojrzeniem wielkich, czarnych oczu obrzucił pana Tomasza.
Kupiwszy papierosy, pan Tomasz przeszedł na werandę. Usiadłszy przy stoliku na uboczu, kazał sobie podać kieliszek wódki i szklankę piwa, wypił, zapalił i czekał, patrząc w gwiaździste niebo i słuchając muzyki.
A grał pięknie i z ogniem na skrzypcach śniadolicy Kuba, w jednej osobie murarz, cieśla, a zarazem handlarz ryb, który w zimowe wieczory, aby czasu nie tracić, biegle i wprawnie w skupionem milczeniu wiązał żaki; miąższ i soczystość nadawał muzyce brat jego Paweł, także murarz, cieśla, trochę rybak, wielki znawca bydła i mistrz na harmonji ręcznej, którą w mocnych swych rękach zwijał i rozwijał jak różnobarwną tęczę dźwięków, równocześnie zaś nogą wybijał interpunkcję na wielkim bębnie z czynelami, gdy drugi Paweł, tragarz, rybak, murarz, cieśla, kopacz, rolnik, wogóle wszystko, znakomicie i nieomylnie basował, zaś żaden z nich nigdy nie brał lekcyj muzyki, nie znał ani jednej nuty pisanej czy drukowanej, a cały zespół uczył się nowego repertuaru ze słuchu od gramofonu.
W drzwiach dał się słyszeć szelest sukni i miły, dźwięczny głos pytający.
— Tego pana jeszcze nie było?
— Jestem, proszę pani! — odezwał się Tomasz, poznawszy po głosie panią Łucję.
— A, pan tu!
Weszła — świeża, uśmiechnięta, wytworna.
— Dobry wieczór! — rzekła, podając mu rękę z jasnym, życzliwym uśmiechem. — Spóźniłam się? Przypuszczam, że nie bardzo... Ale chciałam się dziś dla pana ubrać.
Zrzuciwszy z ramion popielate „manteau”, stanęła przed nim w jedwabnej sukni ponsowej z głębokim metalicznym odcieniem, z ramionami na pół przykrytemi jasno fioletowym szalem, haftowanym w wielkie, również ponsowe róże.
— To dla mnie? — zapytał zdziwiony. — A na jaką intencję?
— Nikt tu dla mnie wieczoru żadnego nie wydał, więc postanowiłam wydać ja — dla pana. Tu, ten stolik. A, widzi pan, nawet kwiaty są. Co tam za muzyka?
— Sezon się skończył, rybacy bawią się między sobą. Kułak tam pije z rybakami...
— Pan Kułak? — zaśmiała się pani Łucja. — Mocne nazwisko! I człowiek też, zdaje się, niesłaby, sądząc z postawy i z tego, co mi pan o nim opowiadał.
— Bóg mi go zesłał, bo w każdym razie będę miał jakieś towarzystwo w zimie.
— A więc zostaje pan — nieodwołalnie?
— Zostaję.
— Można już podawać, proszę pani?
— Proszę, panno Marysiu! Wódkę i zakąskę, potem resztę... Rozporządziłam się bez pana i naprzód już zamówiłam kolację... Będzie sałatka z pomidorów, po kawałeczku „ędzonego ęgorza“, bo dużo podobno na noc niezdrowo, a przedewszystkiem — kurczęta z sałatą... Zrobiłam, co tylko się dało...
— A pański plan pozostania tu na zimę, pochwalam — rzekła nagle. — Zadanie nie jest łatwe, ma nawet pewne słabe punkty, ale — zbyt niebezpieczne też nie jest... Zwłaszcza dla pana...
— Dlaczego „zwłaszcza”?
— Tu mógłby się złamać człowiek — twardy. Ktoś. Ale pan? Nie.
Pan Tomasz nóż i widelec ze zdumienia położył i oburzony wpatrzył się w panią Łucję.
— Co pani mówi! — wyrzekł.
— Nie potrzebuje się pan ani oburzać, ani obrażać, niech pan raczej jeszcze wódki naleje i posłucha. Ja pana przecie dobrze znam. Tak — na zdrowie! Dobrze znam! — powtórzyła z grymasem niesmaku, stawiając kieliszek. — Dobra wódka, mocna, rozgrzewa. Jak wszyscy mężczyźni — jest pan poetą, a w gruncie rzeczy dzieckiem — w porównaniu z kobietą. Rozlewająca w bufecie piwo poczciwa ciotka Lina z głową obwiązaną czarnym szalem i w zielonym włóczkowym sweaterze jest swym sposobem myślenia znacznie bliższa rzeczywistości, niż pan.
— Dlaczego pani to wszystko mówi?
— Dowie się pan. Przecież ja wiem i rozumiem wszystko. W sercu swem jestem, jako kobieta, matką od maleńkości. Trzy czy cztery lata miałam, kiedy już własną piersią karmiłam lalki. Znam dzieci. Mężczyźni — świadomie czy nieświadomie spowiadali mi się ze swego życia, ze swych najskrytszych myśli i tajemnic. Znam ich tak dobrze, jak dzieci, któremi też są. Mężczyzna, przybierając postać bohaterską, nie wie nawet, że tem samem zdradza, czem go można przestraszyć. On się też zlęknie bohaterskiej pozy swego przeciwnika — ale kobieta nie robi sobie z niej nic. Cóż jej Herkules czy Samson, ona go przecie wydała —
— Zdradziła!
— Wydała na świat. Kant, drogi panie, jest dzieciakiem, zadowolonym ze swej, nikomu niepotrzebnej mądrości... Bergson jest grzecznem dzieckiem, rozsądnem i pilnie się uczącem... Goethe jest dzieckiem, ulubionem przez pana nauczyciela... Ale któryż z nich naprawdę zna rzeczywistość?... Ani jeden nie wyrzekł słowa, któreby cały świat potwierdziło... Tylko przez kobietę... Słowo ciałem się stało...
— Cóż ja z tem wszystkiem mam do czynienia?
— Ha, bardzo słusznie! — jak pan zwykł mówić. — Nie rozumiejąc rzeczywistości od zarania swych dni, kiedy to pan jako pięcioletni malec wyobrażał sobie, że pan jest generałem — aż po dzień dzisiejszy, gdy pan już tym generałem został, wciąż tem samem dzieckiem będąc —
— Nie jestem generałem! — zaprotestował żywo Tomasz.
— W każdym razie jest pan w generalskim wieku.
— Merci!
— Niema za co, raczy się pan nie fatygować. Owóż — szedł pan z jednej fikcji w drugą, tu łatwo przezwyciężał pan przeszkody, tam brał pan — uczciwszy uszy — po łbie — jak wypadło — ale od piątego roku życia był pan owym „generałem w marzeniu“ i będzie pan nim do końca życia. Co oni grają?
Z pierwszego pokoju dolatywały miękkie, łagodnie falujące akordy jakiegoś staromodnego walca. Wszystko było w nim wzorowo banalne, jak utarty frazes towarzyski. Człowiek, pierwszy raz słyszący ten walc, bez trudności dokończyłby sam każdą frazę w połowie urwaną, a symetrja kompozycji nie dawała najmniejszego pola do myślenia. Niemiecka, mdła słodycz biła z każdego akordu. Ale była w tym walcu pewna rozpryskująca się falistość, przelewność płynnego rytmu.
— I sentyment! — dodał Tomasz. — Rozumie pani, sentyment idjotycznie wiolonczelowy, natrętny swą naiwnością, ale szczery.
— Niech sobie będzie! — mówiła pani Łucja, odganiając małą rączką jednocześnie dym papierosa i muzykę. — Niech sobie będzie. Sentyment. Na to pan zawsze „poleci”. A nie myśli pan, że ta „woda żywa”, której pan dla mnie i dla siebie szuka, znajduje się w takim kraju, do którego można się dostać tylko zerwawszy z kulturą, cywilizacją i ludzkością...
— Z dzisiejszymi ludźmi — nie z ludzkością... A kultura, cywilizacja — czy to ten futurystyczny program Marinetti’ego, który mi pani raz wygłosiła: — jeść, pić, spać, uprawiać sporty, kłócić się, bić, chodzić do kina, tańczyć...
Patrzyła w gwiaździstą noc za oknami.
— Powiedział mi pan, że pan mnie kocha! — odezwała się naraz z tłumioną gwałtownością. — Wierzę. Mnie kochać można. Ale trzeba mnie kochać bardzo mocno — taką, jaką jestem, nie według swego uznania — stosownie do takiej czy innej kwadry księżyca. Myślałam, że pan przez tę miłość swą zrozumiał mnie nareszcie... A tymczasem pan wciąż jeszcze błądzi po księżycowych ogrodach... Taki już pański los...
Tomasz złapał przebiegającą koło niego Marysię.
— Panna Marysia nie wie, jak się nazywa to, co oni grają?
— „Los marynarza”! — odpowiedziała śniada dziewczyna, szczerząc białe zęby w uśmiechu.
— Co? Jak?
— Los marynarza.
Pani Łucja parsknęła śmiechem.
— To pański los! — Los wiecznego pływaka! — rzekła.
Lecz Tomasz mówił.
— Przedziwnie są zatwardziałe serca ludzkie. Tyle już przeszliśmy klęsk, na tak okropne rzeczy patrzyliśmy własnemi oczami i zrozumieliśmy wtedy, że to jest kara za grzechy i wiedzieliśmy za jakie grzechy, a jak tylko Bóg pofolgował, znowu staliśmy się głusi i ślepi. Wierzę, że czekają nas nowe cierpienia, bo Bóg nie może pozwolić i zginąć marnie ziarnu swemu zasianemu w duszach ludzkich. I widzi pani... Teraz wiem już, dlaczego powinienem szukać „wody żywej”... Może przyjść czas wielkiego cierpienia i ciężkiej choroby... Wtedy —
W drzwiach, prowadzących na werandę, stanął Kułak — co się nazywa „pod dobrą datą”.
— Hullo, old Tom! Jesteś tu! Zaraz przyjdę...
Pani Łucja wstała.
— Niech pani nie odchodzi, ja go spławię...
— Muszę już iść.
— To i ja pójdę.
— Nie, niech pan zostanie. To właśnie potrzebne. Nie widzi pan, że zgłasza się do pana sam Posejdon? Morze pana woła.
Ucałował jej rękę.
Chciał wyjść, gdy na werandę zwalił się Kułak z budlą w ręce.
— Hola, bratku, nie uciekaj! — grzmiał wesoło. — Wypijemy sobie na cześć pani Nordy, na pohybel pani Zydzie, na zdrowie Ostowi i Westowi! Hura!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.