Zolojka/Letnicy wyjechali

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Zolojka
Druk Księgarnia św. Wojciecha.
Miejsce wyd. Poznań - Warszawa - Wilno -Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Letnicy wyjechali.

Zmęczone uciążliwą pracą podczas sezonu kobiety odpoczywały, powoli porządkując opuszczone mieszkania. Rybacy, nieskrępowani już, swobodnie chodzili po całej wiosce w swych łatanych ubraniach — wszędzie suszyły się żaki tak, że ciasnemi uliczkami trudno było nieraz przejść. Na placu przed kościołem, na piaszczystym wzgórku fruwała rozwieszona na sznurach między czterema drzewami mokra bielizna, owiewając żaki i mance śledziowe, rozwieszone na poprzecznych lub pionowych wyjmach. Na placu, krzycząc, bawiły się złotowłose, pstro ubrane dzieci, gromadkami przechodziły śmiejące się dziewczęta w jaskrawych sweaterach, dźwigając na pochylonych plecach tak niezbędny do sprzątania piasek morski, na słońcu wylegiwały się psy, przeważnie wielkie, mądre, spokojne wilki.
Zniknęła z masztu łazienek biało-czerwona flaga, powiewająca podczas sezonu. Przez kilka dni plaża rozbrzmiewała rozgłośnemi okrzykami i piskiem pokojówek i służących, które do wytwornej kąpieli morskiej wniosły bezceremonjalne ożywienie z nad Sanu, Dunajca, Bzury, czy Bugu. Ale już coraz częściej pojawiały się na strądzie łodzie z mancami, pełnemi śledzi srebrnozielonych, do których „pulowania” zbiegały się całe rodziny rybackie. I tu też licznie już suszyły się żaki i morzem pachnące mance śledziowe. Tam, gdzie niedawno wylegiwały się na piasku za osobnem ogrodzeniem uśmiechnięte wielkomiejskie damy, rybacy w ciężkich swych skorzniach wciągali mokre, smołą i morzem pachnące łodzie, a przytykające do wody i przeszkadzające w swobodnem przechodzeniu skrajne deski ogrodzenia znikały jedna po drugiej z każdym dniem, tak, iż wreszcie ogrodzenie rozebrano. Uprzątnięto też ze stegn, prowadzących przez góry nad morze drewniane chodniki, ułożone tam dla wygody letników. I strażnik leśny już nie uganiał po lesie, patrząc, czy kto papierosów nie pali, dziewczęta z wioski nie kryły się z grzebaniem piasku i nie obawiały się grożących za to dziesięciu złotych grzywny — czyli, jak rybacy to słowo przekręcili — „krzywdy”, i nikt już na torze kolejowym nie oglądał się na prawo i na lewo, patrząc, czy pociąg nie idzie. Pawilon restauracyjny nie był jeszcze zamknięty, bo restaurator wysprzedawał resztki zapasów i towaru z sezonu, ale po gościach, którzy się w nim pojawiali, pozostawały na podłodze duże, mokre, czarne plamy.
Zresztą jesień była ciepła, pogodna, a morze — przepiękne. Podziwiał je nieraz przez długie godziny pan Tomasz, samotny, bo pani Łucja, nie uprzedziwszy go, wyjechała następnego dnia po owej kolacji „Pod bałtyckim łososiem”.
— Ha, bardzo słusznie, kobiety mają swe fantazje — powiedział sobie pan Buszyński — ale ona wyjechała, nie dopowiedziawszy mi czegoś, jakgdyby chciała, aby rozmowa nasza pozostała niedokończona. Bywają i takie rozmowy. Zaczekamy, co będzie dalej.
Myślał o niej nieraz serdecznie, ale nie tęsknił. Wspominał ją — czasem analizował — i dość na tem. Pochłaniało go zupełnie morze, któremu się przyglądał od świtu do nocy. Nie było dnia, aby kilka razy przynajmniej nie zjawił się na „górze” za „Smątarzową Drogą“ — albowiem zamieszkał w tej części wioski. Przez dłuższy czas obserwował parowce, motorówki i łodzie rybackie, krążące po morzu, spodziewając się, że z ich ruchów czegoś się dowie, coś odgadnie — jednakowoż ta obserwacja nie dała mu nic, prócz wprawy w odgadywaniu narodowości statku i jego ładunku.
Ale zwolna wrażenia mnożyły się i monotonny napozór obraz nabierał życia.
Raz, jeszcze w sezonie, widział w nocy oświetlony rzęsiście statek — prawdopodobnie wycieczkowy — płynący do Gdańska. Na pokładzie statku grała muzyka, która mijając polski brzeg, zagrała „Heil dir im Siegeskranz”. Uśmiechnął się ironicznie i pobłażliwie zarazem, ale równocześnie pomyślał, iż w tym jego uśmiechu kryje się pocisk z działa wymierzonego w stronę owego „zwycięskiego wieńca”, z wielu gałązek już oskubanego.
Kiedy indziej — również nocą — ujrzał na morzu statek z całą kolumną świateł na pokładzie. Muzyka na tym statku nie grała, tylko ów słup gorzał wspaniale, przywodząc na myśl świetnie iluminowane statki książąt z bajki. Pan Tomasz uśmiechał się, patrząc na to cudo, jaśniejące nad odmętami morskiemi, bo wiedział, iż to zwykły holownik, który musi wywieszać światła w ilości odpowiedniej do ilości holowanych statków.
Raz nad wieczorem zobaczył w zmierzchu wielki, czteromasztowy okręt z rozwiniętemi żaglami, idący w stronę Gdańska. Był to prawdopodobnie jakiś stary „wrack”, gnijący niedobitek dawnej floty żaglowej, zdolny do kilkunastu czy kilkudziesięciu może raisów — ale jakiż w nim był majestat i ile piękna! Leciał na wydętych żaglach, jak ptak wyniosły i dumny, mimo zdyskwalifikowania go przez nowoczesną żeglugę, o ileż szybszą i praktyczniejszą, ale jakże niepozorną! Nowoczesne statki były w porównaniu z nim bezkształtnemi pudłami z kołkiem, brzydko sterczącym w pośrodku pokładu.
Pośpiesznie wciąż biegły statki w jedną i drugą stronę jak na nitkach, a żywy ich ruch niepokoił i dawał dużo do myślenia. Każdy statek jest jak czółenko, biegające po krosnach, znaczy swój ścieg na morzu, coś wiąże, wyszywa, haftuje — a co?
Dla mieszkańca niewielkiego wybrzeża polskiego ta myśl jest ważna, bo on przyjaciół na tych morzach nie ma i dlatego zawsze wzrokiem bacznym odprowadza statki przejeżdżające, jakby myśl ich chciał odgadnąć, pewny, że tam kapitan ze złym, szyderskim uśmiechem spogląda na trzy nasze białe nadbrzeżne latarnie — helską, Dąbkową i rozewską. Nauczył się w tych chwilach Tomasz czuć i myśleć, jak człowiek wybrzeża, tęskniący do przestrzeni morskich, chciwy panowania nad wodami, zawistny i zły o to, że obcy mu się pod nosem kręcą — bo gdyby tu zysku żadnego nie mieli, toby nie przyjeżdżali, a czemuż to oni mają ten zysk zgarniać, a nie on?
W jednej z takich chwil z radością zrozumiał, iż oto kluczem tego swego uczucia i tej swej myśli otworzył sobie jedną komórkę skrytej i niezbadanej duszy rybackiej.
Oto Kułak opowiadał mu:
— Rybak jest podejrzliwy i zawistny. Zawsze mu się zdaje, że go chcesz oszukać, wyzyskać. Naprzykład: na podwórzu czy na podłodze leży jakiś zupełnie niepotrzebny grat, powiedzmy — puste pudełko zapałek. Leży dlatego, że go nie wyrzucono na śmieci. Przyjdziesz ty, zauważysz i powiesz: — Poco to tu leży? — Tak sobie, to nikomu na nic niepotrzebne! — Podniesiesz i weźmiesz — zaraz powstaje podejrzenie, że to może mieć jakąś wartość i zaraz słyszysz: — Nei, pan Kulak, poco pan to bierze, doch to jest moje! — Sam powiedziałeś, że nikomu na nic niepotrzebne! — Jo, to się wie, ale może się przydać! — Masz go! Jak tylko co zrobisz, on natychmiast dopatruje się w tem chęci zysku czy wyzysku — bo tu „za darmaka nikt nie skaka” — tu każdy ruch, każda myśl ma na celu tylko zysk.
Prozaiczne komentarze dawnego kolegi drażniły go. Kułak teraz stale już chodził w zatłuszczonych, cuchnących rybami manszestrach, zawsze miał brudne, tłuste ręce, mówił przeważnie po kaszubsku, z zamiłowaniem dobierając słów jak najordynarniejszych, przytem wrzeszczał, jak stary, ogłuchły od szumu morskie$o rybak, i wogóle stał się człowiekiem zupełnie niekulturalnym, nieokrzesanym, brutalnym, wyrachowanym chamem. Jego zachowanie się drażniło Tomasza tak, że omal ze skóry czasem nie wyskakiwał, ale stosunków zrywać z nim nie chciał, ponieważ Kułak istotnie dużo o morzu wiedział i umiał mówić, podczas gdy rozpytywani o różne rzeczy rybacy mówić nie chcieli, albo też mówili tak, że Tomasz niewiele rozumiał.
— Co mnie Kułak! — powiedział sobie Tomasz, i nie szukając towarzystwa kolegi, wałęsał się nad morzem i nad zatoką, szukając piękna i majestatu morza, w którem się dusza jego rozpływała.
Gdy pewnego przepięknego, cichego dnia jesiennego ujrzał raz po południu nad złoto-turkusowem morzem olbrzymią jasną tęczę, wziął ją za dobrą wróżbę, dla siebie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.