Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chała, nie dopowiedziawszy mi czegoś, jakgdyby chciała, aby rozmowa nasza pozostała niedokończona. Bywają i takie rozmowy. Zaczekamy, co będzie dalej.
Myślał o niej nieraz serdecznie, ale nie tęsknił. Wspominał ją — czasem analizował — i dość na tem. Pochłaniało go zupełnie morze, któremu się przyglądał od świtu do nocy. Nie było dnia, aby kilka razy przynajmniej nie zjawił się na „górze” za „Smątarzową Drogą“ — albowiem zamieszkał w tej części wioski. Przez dłuższy czas obserwował parowce, motorówki i łodzie rybackie, krążące po morzu, spodziewając się, że z ich ruchów czegoś się dowie, coś odgadnie — jednakowoż ta obserwacja nie dała mu nic, prócz wprawy w odgadywaniu narodowości statku i jego ładunku.
Ale zwolna wrażenia mnożyły się i monotonny napozór obraz nabierał życia.
Raz, jeszcze w sezonie, widział w nocy oświetlony rzęsiście statek — prawdopodobnie wycieczkowy — płynący do Gdańska. Na pokładzie statku grała muzyka, która mijając polski brzeg, zagrała „Heil dir im Siegeskranz”. Uśmiechnął się ironicznie i pobłażliwie zarazem, ale równocześnie pomyślał, iż w tym jego uśmiechu kryje się pocisk z działa wymierzonego w stronę owego „zwycięskiego wieńca”, z wielu gałązek już oskubanego.
Kiedy indziej — również nocą — ujrzał na morzu statek z całą kolumną świateł na pokładzie. Muzyka na tym statku nie grała, tylko ów słup gorzał wspaniale, przywodząc na myśl świetnie iluminowane statki książąt z bajki. Pan Tomasz uśmiechał się, patrząc na to cudo, jaśniejące nad odmętami morskiemi, bo wiedział, iż to zwykły holownik, który musi wywieszać światła w ilości odpowiedniej do ilości holowanych statków.
Raz nad wieczorem zobaczył w zmierzchu wielki, czteromasztowy okręt z rozwiniętemi żaglami, idący

100