Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kład: na podwórzu czy na podłodze leży jakiś zupełnie niepotrzebny grat, powiedzmy — puste pudełko zapałek. Leży dlatego, że go nie wyrzucono na śmieci. Przyjdziesz ty, zauważysz i powiesz: — Poco to tu leży? — Tak sobie, to nikomu na nic niepotrzebne! — Podniesiesz i weźmiesz — zaraz powstaje podejrzenie, że to może mieć jakąś wartość i zaraz słyszysz: — Nei, pan Kulak, poco pan to bierze, doch to jest moje! — Sam powiedziałeś, że nikomu na nic niepotrzebne! — Jo, to się wie, ale może się przydać! — Masz go! Jak tylko co zrobisz, on natychmiast dopatruje się w tem chęci zysku czy wyzysku — bo tu „za darmaka nikt nie skaka” — tu każdy ruch, każda myśl ma na celu tylko zysk.
Prozaiczne komentarze dawnego kolegi drażniły go. Kułak teraz stale już chodził w zatłuszczonych, cuchnących rybami manszestrach, zawsze miał brudne, tłuste ręce, mówił przeważnie po kaszubsku, z zamiłowaniem dobierając słów jak najordynarniejszych, przytem wrzeszczał, jak stary, ogłuchły od szumu morskie$o rybak, i wogóle stał się człowiekiem zupełnie niekulturalnym, nieokrzesanym, brutalnym, wyrachowanym chamem. Jego zachowanie się drażniło Tomasza tak, że omal ze skóry czasem nie wyskakiwał, ale stosunków zrywać z nim nie chciał, ponieważ Kułak istotnie dużo o morzu wiedział i umiał mówić, podczas gdy rozpytywani o różne rzeczy rybacy mówić nie chcieli, albo też mówili tak, że Tomasz niewiele rozumiał.
— Co mnie Kułak! — powiedział sobie Tomasz, i nie szukając towarzystwa kolegi, wałęsał się nad morzem i nad zatoką, szukając piękna i majestatu morza, w którem się dusza jego rozpływała.
Gdy pewnego przepięknego, cichego dnia jesiennego ujrzał raz po południu nad złoto-turkusowem morzem olbrzymią jasną tęczę, wziął ją za dobrą wróżbę, dla siebie.

102