Strona:Jerzy Bandrowski - Zolojka.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Z dzisiejszymi ludźmi — nie z ludzkością... A kultura, cywilizacja — czy to ten futurystyczny pragram Marinetti’ego, który mi pani raz wygłosiła: — jeść, pić, spać, uprawiać sporty, kłócić się, bić, chodzić do kina, tańczyć...
Patrzyła w gwiaździstą noc za oknami.
— Powiedział mi pan, że pan mnie kocha! — odezwała się naraz z tłumioną gwałtownością. — Wierzę. Mnie kochać można. Ale trzeba mnie kochać bardzo mocno — taką, jaką jestem, nie według swego uznania — stosownie do takiej czy innej kwadry księżyca. Myślałam, że pan przez tę miłość swą zrozumiał mnie nareszcie... A tymczasem pan wciąż jeszcze błądzi po księżycowych ogrodach... Taki już pański los...
Tomasz złapał przebiegającą koło niego Marysię.
— Panna Marysia nie wie, jak się nazywa to, co oni grają?
— „Los marynarza”! — odpowiedziała śniada dziewczyna, szczerząc białe zęby w uśmiechu.
— Co? Jak?
— Los marynarza.
Pani Łucja parsknęła śmiechem.
— To pański los! — Los wiecznego pływaka! — rzekła.
Lecz Tomasz mówił.
— Przedziwnie są zatwardziałe serca ludzkie. Tyle już przeszliśmy klęsk, na tak okropne rzeczy patrzyliśmy własnemi oczami i zrozumieliśmy wtedy, że to jest kara za grzechy i wiedzieliśmy za jakie grzechy, a jak tylko Bóg pofolgował, znowu staliśmy się głusi i ślepi. Wierzę, że czekają nas nowe cierpienia, bo Bóg nie może pozwolić i zginąć marnie ziarnu swemu zasianemu w duszach ludzkich. I widzi pani... Teraz wiem już, dlaczego powinienem szukać „wody żywej”... Może przyjść czas wielkiego cierpienia i ciężkiej choroby... Wtedy —

97