Przejdź do zawartości

Zielony Promień/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Zielony Promień
Rozdział VI. Odmęt Corryvrekan
Pochodzenie Promień Zielony i Dziesięć godzin polowania
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1887
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Stanisław Miłkowski
Tytuł orygin. Le Rayon vert
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cała książka
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VI.
Odmęt Corryvrekan.

Była godzina szósta wieczorem. Słońce zaledwie przebyło cztery piąte swego okręgu. Najniezawodniej Glengarry przybędzie do Oban zanim gwiazda dzienna spocznie w głębiach oceanu Atlantyckiego. Miss Campbell tedy była przekonana że jej życzenia spełnią się jeszcze dzisiejszego wieczoru. W istocie, czyste, bez chmury niebo, nie zaciemnione żadnym wyziewem, wydało się jej odpowiedniem do badania zjawiska, a poziom horyzontu morza widziany był miedzy wyspami Oronsay, Colonsay, Mull, w całej swej rozległości. Lecz wydarzenie nadspodziewane opóźniło nieco bieg statku. Miss Campbell, zajęta stale swoja myślą, nieporuszając się z miejsca ani na chwilę nie spuszczała oka z linii ciągnącej się między dwoma wyspami. Na stropie niebieskim światło odbijało się jak trójkąt z lanego srebra, ostatnim odblaskiem oświetlając boki statku Glengarry.
Bez wątpienia na całym pokładzie tylko jedna miss Campbell zwracała szczególną uwagę na tę część horyzontu; ona też jedna spostrzegła, jak morze było wzburzone od swych krańców aż do wyspy Skarba. W tym samym czasie głuchy odgłos jakby uderzeń żelaza dobiegł aż do jej uszów. Mimo to, lekki wietrzyk zaledwie muskał powierzchnią morza i marszczył fale prawie lipkie, tak były spokojne i nieruchome po przejściu okrętu.
— Zkąd pochodzi ten hałas? zapytała miss Campbell zwracając się do swych wujów.
Bracia Melvill byli tem niezmiernie zakłopotani, bo nie pojmowali wcale jakie to hałasy mogły wychodzić z miejsca oddalonego o jakie trzy mile.
Miss Campbell zatem zwróciła się do kapitana Glengarry przechadzającego się poważnie po wzniesieniu, pytając się co znaczyły te huki i wznoszenie na morzu.
— Zwykłe zjawisko, odparł kapitan. To co pani słyszysz jest hukiem wychodzącym z odmętów Corryvrekan.
— Ależ pogoda przepyszna, rzekła znowu miss Campbell, zaledwie daje się uczuwać lekki wietrzyk.
— Zjawisko to nie zależy wcale od pogody lub niepogody, odpowiedział kapitan. Jest to skutek przybierającego morza, które wypływając z Jura-Sund, nie znajduje innego wyjścia jak miedzy dwoma wyspami Jura i Scarba. Fale toczą się z niesłychaną szybkością i wielkie niebezpieczeństwo grozi tam małym, lekkim statkom.
Odmęt Corryvrekan ma tutaj straszliwą opinię i należy do najciekawszych miejsc na archipelagu Hebrydów. Możnaby go porównać do kaskady na rzece Sein, utworzonej ze zwężenia się morza pomiędzy traktem tego imienia a Trepassés, na brzegach Bretanii i do kaskady Blanchart, przez którą przechodzą wody kanału La Manch, między Aurigny i gruntami Cherburga. Podanie twierdzi, że zawdzięcza on nazwę księciu skandynawskiemu, którego okręt zatopił się w czasach celtyckich. Rzeczywiście jest to przejście niebezpieczne, gdzie okręta łatwo rozbijają się i giną. Ma ono taka samą sławę straszliwą jak Maelström na brzegach Norwegii.
Tymczasem miss Campbell przypatrywała się gwałtownej fluktuacyi odmętu, gdy nagle jej uwagę zwróciła cieśnina. Tutaj zdawało się, że jakaś skała tkwi pod wodą na środku cieśniny, woda burzyła się jak fale po niedawno przebytej burzy.
— Patrz kapitanie, rzekła miss Campbell, czy to nie jest przypadkiem skała?
— Rzeczywiście, odpowiedział kapitan, jeżeli tylko nie jest to jaki przedmiot wyrzucony przez morze... to...
I wziąwszy lunetę.
— Statek mały! zawołał.
— Statek? powtórzyła miss Campbell.
— Tak jest! Nie mylę się. Szalupa bliska zatonięcia w wodach Corryvrekan.
Na te słowa kapitana podróżni zaczęli się cisnąć na wzniesienie. Patrzyli w stronę odmętu. Że statek został pociągnięty odmętem nie ulegało wątpliwości. Pochwycony przypływem morza, opanowany przez ruchliwe fale, pędził ku oczywistej zgubie...
Wszystkie spojrzenia skierowały się w tamtą stronę, o cztery lub pięć mil od Glengarry.
— To niezawodnie zabłąkana łódź, wyrzekł jeden z pasażerów.
— Ależ nie, przecież widzę jakiegoś człowieka, dodał drugi.
— Jeden człowiek... dwóch ludzi! zawołał Partridge, który właśnie znalazł się obok miss Campbell.
W istocie było tam dwóch ludzi. Nie mogli sobie poradzić ze statkiem. Przy słabym bardzo wietrze, nie podobna im było wycofać się, a robiąc wiosłami, równie nie posuwali się ani naprzód ani w tył.
— Kapitanie, zawołała miss Campbell, nie pozwolimy zginąć tym nieszczęśliwym... Zguba ich nieuchronna gdy nie pospieszymy z pomocą. Należy koniecznie tam podpłynąć... koniecznie!...
Wszyscy podróżni byli tego samego zdania i wszyscy też czekali na odpowiedź kapitana.
Glengarry, rzekł tenże, nie może narażać się. Lecz kiedy zbliżymy się, dosiągniemy szalupę.
I zwracając się do pasażerów, zdawał się pytać o ich w tym względzie przyzwolenie.
Miss Campbell jeszcze raz zawołała:
— Trzeba kapitanie, trzeba koniecznie. Moi towarzysze podróży tego samego pragną co ja.. Chodzi tu o życie dwóch ludzi, których możemy uratować... Proszę pana!
— Tak jest! Tak jest! zawołali niektórzy z pasażerów, wzruszeni gorącą prośba tej młodej dziewczyny.
Kapitan wziął lunetę, badał uważnie kierunek wiatru i przepływ fal, poczem rzekł do sternika stojącego obok niego:
— Baczność! Do steru! Kierować statek w prawo!
Za uderzeniem rudla, statek zwrócił się na zachód od przylądka. Maszynista otrzymał rozkaz zdwojenia pary i Glengarry na lewo pozostawiła wyspę Jura.
Nikt nie odezwał się. Wszystkich spojrzenia skierowane były na statek już prawie widzialny.
Nie była to wcale łódź rybacka, gdyż miała wysoki maszt ale złożony, bo niepodobna było oprzeć się gwałtownemu wiatrowi.
W szalupie znajdowało się dwóch ludzi, jeden spoczywał na tyle łodzi, drugi z wysileniem robił wiosłami. Jeżeli mu się nie powiedzie cofnąć szalupy obaj będą zgubieni.
W pół godziny później Glengarry dotarła do granic Corryvrekan i rozpoczęła swój szybki bieg ku pierwszym falom; nikt na statku nie pytał nawet, czy szybkość prądu może być niebezpieczną dla okrętu.
Rzeczywiście w tej części cieśniny morze było zupełnie białe jak gdyby wewnętrzny ruch fal burzył je nieustannie. Widziano tylko pianę, buchającą olbrzymiemi masami z powodu uderzeń bałwanów o przeszkody w głębi ukryte.
Szalupa nie była zbyt daleko. Z dwóch ludzi, ten co był nachylony nad sterem, wytężał wszystkie siły aby się wycofać z odmętu. Zrozumiał doskonale że Glengarry przybywa im na pomoc, ale pojmował i to, że okręt nie może bez niebezpieczeństwa bardziej zbliżyć się do nich, i że im koniecznie należy podpłynąć ku statkowi. Drugi spoczywający na tyle, zdaje się jakby był zupełnie pozbawiony czucia i ruchu.
Miss Campbell pod wpływem nadzwyczajnego wzruszenia, nie spuszczała oka z tej szalupy zagrożonej niebezpieczeństwem, ona to pierwsza zauważyła jej położenie, i dzięki też jej wstawieniu się Glengarry płynęła ku niej.
Jednakże położenie stawało się coraz groźniejszem. Była nawet obawa że Glengarry na czas nie przybędzie. Płynęła teraz bardzo powoli, z ostrożnością i bacznością. Przygaszono nieco ogień i okręt posuwał się dość żywo ale jednak miarkował swój bieg, jak to ma miejsce przy wprowadzaniu statków do portu.
Szalupa tymczasem nie mogła zgoła wycofać się z pośrodka fal uderzających nań z szybkością piorunu. Czasami zupełnie nikła pod naporem olbrzymiej masy wody, czasami znowu kręciła się w koło lub biegła z prędkością kamienia wyrzuconego z procy.
— Prędzej! Prędzej! wołała miss Campbell, nie mogąca powstrzymać swej niecierpliwości.
Ale na widok tych szalejących bałwanów, już niektórzy z pasażerów poczęli wydawać krzyki przerażenia. Kapitan zrozumiał odpowiedzialność na jaką się naraża, zaczął więc powoli powstrzymywać bieg statku kierującego się co raz bardziej ku stronie Corryvrekan.
A jednakże między okrętem a szalupa nie było więcej nad 200 metrów odległości, można było doskonale już widzieć tych nieszczęśliwych walczących ze śmiercią.
Był to stary marynarz i młodzieniec; pierwszy leżał na tyle statku drugi walczył z falami.
W tej chwili wielki bałwan uderzył o bort okrętu i uczynił położenie jeszcze trudniejszem.
Kapitan nie mógł zbliżać się bardziej do odmętu i zaczął manewrować w ten sposób aby mógł bez niebezpieczeństwa pozostać na miejscu.
Nagle szalupa zadrzawszy znikła w masie szalejących fal!
Na pokładzie wydano jeden okrzyk, okrzyk przerażenia!
Czy rzeczywiście szalupa została przewrócona? Nie, unosiła się jeszcze nad bałwanami, ale napór wody coraz bardziej oddalał ją od okrętu.
— Trzymajcie się! wołali majtkowie zebrani na pokładzie okrętu, gotując liny do rzucenia na szalupę.
Kapitan kazał zdwoić parę i Glengarry szybkim ruchem posunęła się ku odmętowi. Zarzucono liny, które z szybkością niezmierną oplotły się około masztu szalupy, gdy tymczasem Glengarry wypuściła kontrparę i pociągnęła za sobą przyczepiony już teraz do niej mały statek.
W tej chwili młodzieniec oddalając się od steru pochwycił w ramiona swego towarzysza i marynarze dopomogli mu do przeniesienia starca na pokład.
Nowa fala uderzyła w szalupę a młodzieniec zapominając o własnem niebezpieczeństwie, zręcznie skoczył i dostał się do okrętu. Nie stracił wcale zimnej krwi, twarz jego była spokojna, a cała postawa okazywała, że posiada nie tylko odwagę moralną ale i niepoślednią siłę fizyczną.
Z całą przytomnością umysłu pospieszył do starca, zajmując się nim z wielką troskliwością. Był to właściciel szalupy. Szklanka wódki, którą podano mu na okręcie, w oka mgnieniu postawiła go na nogi.
— Panie Oliwierze! rzekł.
— Ach mój poczciwy stary, zawołał młodzieniec, a nasza wyprawa morska?
— To nic. Widziałem ich dosyć! Teraz nie mamy się czego obawiać.
— Dzięki Bogu, ale to skutkiem mojej niebaczności, moglibyśmy byli przypłacić życiem. Wielka była nieroztropność z mojej strony, chcieć przepłynąć odmęt... Na szczęście jesteśmy uratowani.
— Z twoja pomocą panie Oliwierze!
— Nie... z pomocą Boga.
Przy tych słowach młodzieniec przycisnął do piersi starego marynarza i usiłował zapanować nad wzruszeniem, które miało tyle świadków.
Następnie zwracając się do kapitana Glengarry w chwili kiedy ten schodził z pomostu obserwacyjnego, rzekł:
— Kapitanie, nie wiem czem będę mógł odwdzięczyć się panu za te usługę prawdziwie szlachetną.
— Panie, odpowiedział kapitan, wypełniłem tylko mój obowiązek, i prawdę powiedziawszy, moi pasażerowie bardziej niż ja zasługują na podziękowanie.
Młodzieniec uścisnął z uczuciem rękę kapitana; następnie zdejmując kapelusz, ukłonił się z wdziękiem obecnym na pokładzie podróżnym.
Niewątpliwie bez pomocy Glengarry on i jego towarzysz pochwyceni odmętem Corryvrekan, byliby zginęli.
Tymczasem podczas całej tej sceny miss Campbell oddaliła się na stronę. Nie chciała aby opowiedziano o niej, że to za jej staraniem cały ten dramat skończył się tak szczęśliwie. Właśnie stała na pomostku, gdy nagle jakby mimo woli zawołała:
— A promień? A słońce!
— Nie ma słońca! odpowiedział brat Sam.
— Ani promienia! dodał brat Sib.
Już było bardzo późno. Tarcza słoneczna, która zwolna znikała po za horyzontem morza, świeciła zielonemi promieniami w przestrzeni nieba czysta jak łza. Ale w tym właśnie momencie myśl miss Campbell była gdzieindziej, i tym sposobem utraciła sposobność ujrzenia zjawiska, które zapewne nie tak prędko zdarzy się jej widzieć.
— Jaka szkoda szepnęła, ale mówiła to bez wielkiego żalu, przypomniawszy sobie to, co niedawno zaszło.
Tymczasem Glengarry czyniła ewolucye aby wydobyć się z odmętów Corryvrekan i skierować się na drogę ku północy. W tej chwili stary marynarz, uściskawszy rękę młodego towarzysza powrócił do szalupy i rozwinął żagle ku wyspie Jura.
Co się tyczy młodzieńca, ten usiadł na burcie okrętu i powiększył liczbę turystów Glengarry żeglującego ku Oban.
Okręt pozostawiony na boku wyspy Shuna i Luing, gdzie się znajdowały bogate cegielnie margrabiego Breadalbana, przesunął się około wyspy Seil, która leżała na granicach Szkocyi, wszedł wkrótce do zatoki Loru, popłynął między wyspą wulkaniczną Kerrera i granicą i nareszcie dobrym już zmrokiem zarzucił kotwicę w porcie Oban.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Stanisław Miłkowski.