Zbrodnia miłości/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Zbrodnia miłości
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Crime d'amour
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Po wyjściu Alfreda Chazel, Armand uczuł potrzebę zdania sobie sprawy z tego, co zaszło przed chwilą. Wizyta dawnego przyjaciela lat dziecinnych wywarła na nim dziwnie niemiłe wrażenie, z którego napróżno usiłował się otrząsnąć. Pod pozorem zmyślonej choroby uwolnił się listownie od umówionej poprzedniego dnia schadzki z Heleną, wybiegł na miasto, jeździł dorożką po różnych dzielnicach miasta, szczerze i odważnie badając głąb własnego sumienia. Ale napróżno pragnął ruchem fizycznym zagłuszyć nieokreślony a przygnębiający smutek, który ogarnął go po rozmowie z Alfredem. Jeździł od sklepu do sklepu, płacąc dawno zaległe rachunki, odwiedzał znajomych, których zaniedbał był od wielu miesięcy... i ciągle wracał myślą do następującego rachunku tajników swego sumienia: dlaczego czuł się tak silnie wstrząśniętym zdarzeniem, które przecież od dawna powinien był przewidywać i które nie doprowadziło ostatecznie do żadnych szkodliwych następstw? A jednak myśl o Alfredzie sprawiała mu boleść niezmierną. Uczucie jego miłości własnej zostało rażone śmiertelnym ciosem. On, który od czasów młodzieńczych przywykł uważać Alfreda za niższą od siebie istotę, on, który bez wahania ubańbił żonę przyjaciela — został przecież upokorzonym wobec wspaniałomyślności pogardzanego przez niego człowieka! Tak! próżnoby przeczyć temu lub oburzać się na niesprawiedliwość losu! We wzajemnym ich do siebie stosunku, on tylko postąpił nikczemnie i cierpiał nad tem najwybitniejszą cechą swego charakteru — próżnością, która od lat dziecinnych uwidoczniała się w najdrobniejszych szczegółach jego życia. Ilekroć obaj z Alfredem wstępowali do restauracyi lub odbywali przechadzkę po za miastem, Armand oświadczał się zawsze z gotowością ponoszenia kosztów, tak jak chciał wygrywać we wszystkich grach i otrzymywać pierwsze nagrody. Próżność przeszkodziła mu w wyborze stałego zawodu. Próżność popchnęła go na drogę awantur miłosnych. Nie dziw więc, że czuł się upokorzonym do szpiku kości. Ale niezadowolenie jego wynikało także z innych, szlachetniejszych pobudek. Rzewna, boleścią tchnąca skarga przyjaciela poruszyła w sercu jego strunę litości. Nieczułość Armanda spowodowana była tem głównie, że każde zewnętrzne wrażenie odczuwał on umysłem pierwej niż sercem. Potworność ta, właściwa — wszystkim usposobieniom fantastycznym, sprawiała, że umiał on wymotywować zawsze przed sobą samym, dlaczego czuje tak a nie inaczej. Koniecznem następstwem tej potworności moralnej była właściwa Armandowi nieudolność kochania. Nie będąc zdolnym uwierzyć w szczerość przywiązania żadnej kobiety, wynajdywał on zawsze powody, by żadnej z nich nie pokochać prawdziwie. Usposobienie podobne staje się nieszczęściem dla człowieka, gdyż prowadząc do postępków najnikczemniejszego samolubstwa, nie daje wzamian spokoju serca i lekceważenia, cechującego wyrafinowanych egoistów. Oto dlaczego młody baron mógł bez żadnych skrupułów zostać kochankiem Heleny, potrafił zdeptać świętość przyjaźni z równą obojętnością, z jaką gniótł pod stopami wzorzyste arabeski dywanu, zdobiącego podłogę w pokoju ich schadzek — a jednak czuł się wzruszonym do głębi serca na widok boleści Alfreda. Ach! bo raz przecie nie wątpił o szczerości cierpienia ludzkiego, dotknął się go jak martwego przedmiotu, uwierzył — a zatem odczuwał. Teraz dopiero pojął nicość moralną swego postępowania. Gdyby był wiedział chociaż, jak wielką jest miłość Alfreda dla Heleny! Gdyby był przypuszczał, jak serdeczną przyjaźnią pała ku niemu serce zdradzonego kolegi! Ale ileż to razy tworzymy sobie zawczasu o kimś pojęcie; nie zastanawiając się nad słusznością naszego przekonania. Oświadczamy stanowczo: „ten człowiek jest zerem“ — i życie jego nie przedstawia dla nas większej wagi, niż los zwierzęcia lub wątłej roślinki. A potem znajdujemy się nagle wobec serca, jęczącego pod ciosami ran przez nas zadanych, wobec szczęścia, które żyło a przez nas zabitem zostało! Ileż niezrozumienia tkwi w naszych wykroczeniach! ileż błędów niepowetowanych, niestety wynika tylko z zapoznania wartości drugich!
Armand de Querne przez dzień cały dumał nad temi zagadnieniami, po przez które nieustannie wychylał się ku niemu obraz Heleny. Dla kogóż zawiódł zaufanie Alfreda? Dla niej. Dla kogóż poświęcił wspomnienia lat dziecinnych i młodzieńczych? Dla niej. Przez wzgląd na kogo dał przed chwilą to fałszywe słowo honoru? Przez wzgląd na nią. Uczucie młodego człowieka do kochanki wstąpiło obecnie w to stadyum istnienia, kiedy cień nawet przeciwności przybiera rozmiary nieznośnego cierpienia; a cóż dopiero podobne upokorzenie? Nie omylił on, twierdząc już w przeddzień pierwszej schadzki, że nie potrafi nigdy pokochać Heleny. W pierwszych tygodniach nowego stosunku uległ rozkoszy posiadania kochanki równie pieszczotliwej jak ładnej, równie uległej jak namiętnej. Ale podczas tej nawet epoki ani na chwilę nie czynił sobie złudzeń co do charakteru i trwałości uczucia, jakie ona w nim wzbudzała. W objawach czułości, okazywanych przez Helenę, widział on li tylko udany sentymentalizm, spowodowany długim pobytem na prowincyi, czytywaniem złych książek i oddawaniem się niedorzecznym rojeniom.
— To druga pani Bovary — powiedział sobie, a słowa te tłómaczyły mu wszystko.
A skoro choroba niewiary raz tylko wkradnie się do badawczego umysłu, już każdy drobny szczegół podsyca ją i wzmaga. Radosne wybuchy Heleny, zarówno jak i jej smutek, słowa jej lub milczenie — wszystko stawało się bronią przeciw niej. Jeżeli z zapałem serca wzruszonego do głębi, dawała się porwać wrażeniom miłosnym, on ją źle sądził: chciała wywrzeć efekt, przybierała pozy. Jeżeli rozpytywała go o niego, o sposób w jaki czas przepędza? Cóż za despotyzm!... Jeżeli milczała? Jakaż obłuda!... Przytem z pozorną niekonsekwencyą, cechującą łatwowierność serc obojętnych, które troskliwie unikają wszelkich przeszkód, Armand ulegał bez oporu wymaganiom rozkochanej Heleny. Chcąc oszczędzić sobie drobnych przykrości, wziął on rozbrat z wieloma dawnemi przyzwyczajeniami. Odmawiał zaproszeniom na obiady, odwlekał składanie zaległych wizyt, pokazywał się coraz rzadziej w klubie przy ulicy Królewskiej, gdzie dawniej bywał codziennym niemal gościem.
— Znikłeś zupełnie z horyzontu... Myśleliśmy, żeś wyjechał... Przyznaj się, zmienny motylu, jakież to szczęście ukrywasz teraz przed nami... Takiemi słowy witali go wszyscy prawie dawni znajomi, spotykani na ulicy, we drzwiach restauracyi lub w korytarzach teatralnych.
Posądzenia te z początku pobudzały go do śmiechu, z biegiem czasu jednak zaczęły wzbudzać w nim żal za dawnem życiem. W miarę jak wskutek przyzwyczajenia przyjemność posiadania Heleny słabła, stawała się chlebem powszednim, przypominał sobie z utęsknieniem światowe rozrywki z czasów swobody, rozrywki, które znów wydawałyby mu się śmiertelnie nudnemi, gdyby do nich powrócił. Suma różnorodnych odcieni tych wrażeń sprawiała, że stosunek z Heleną zaczynał mu już ciężyć nawet przed zajściem, którego okrutne wspomnienie prześladowało go obecnie. Tembardziej zaś po rozmowie z Alfredem, czyż mógł pozostać nadal w tym samym stosunku z kochanką? Nie, stokroć nie. To było niepodobieństwem. Przedewszystkiem dla niego samego:
— Na honor — mówił — gotów jestem pogardzać samym sobą do pewnego stopnia, ale wszystko ma swoje granice. Dopóki Alfred mi nic nie wspominał...
Zastanowił się chwilę nad tą myślą, poczem z szatańskim uśmiechem zawołał głośno:
— Ach! ach! to co on powiedział, zupełnie nie zmieniło postaci rzeczy... Zapewne, ale nie czułem tego tak jak teraz. Mam już dosyć wszystkich tych kłamstw... Pfe! pfe! — dodał jeszcze, a w ustach uczuł wstrętną, fizyczną gorycz, myśląc o oszukiwaniu nadal Alfreda po owej rozmowie, w której zdradzony mąż dał dowód takiego przywiązania do żony takiej prawości charakteru!
— Wreszcie — myślał dalej — w jej własnym interesie leży jaknajszybsze zakończenie stosunków. Raz rozbudzonej zazdrości niepodobna stłumić ani wyrwać z serca. Alfred domyśliłby się wreszcie wszystkiego. Zacznie sam śledzić żonę, albo postawi obok niej czujnego stróża jej kroków... Śliczna historya! pewnego pięknego poranku tajemnica się wydaje, doprowadza do głośnego skandalu i ta nieszczęśliwa Helena traci naraz dobre imię, dziecko, część majątku zapewne, po to jedynie, aby żyć ze mną, który jej nie kocham i którego ona nie kocha...
Ażeby utrwalić się w zamiarze zerwania, który zarysowywał się już w jego umyśle, roztrząsał z lubością ten ostatni punkt swoich rozmyślań. Nie, Helena go nie kocha. Wydaje jej się tylko, że go kocha, tak jak prawdopodobnie łudziła się co do swej miłości dla pana de Varades i innych; ponieważ i „inni“ tam być musieli na mocy aksyomatu, że mężczyzna nie jest nigdy przedmiotem pierwszej miłości kobiety.
— Jeżeli zerwę, będę musiał znieść atak spazmatycznego szlochania, Helena popadnie w głęboką melancholię na parę tygodni — a potem powie następnemu kochankowi wznosząc oczy do nieba:
Żebyś ty wiedział, mój drogi, ile ja cierpiałam w życiu! — albo też oświadczy najserdeczniejszej przyjaciółce:
— Ach! ci mężczyźni! ci mężczyźni!..
Roześmiał się szyderczo, poczem znów myślał dalej:
— Jakież to dziwne zwierzęta z tych kobiet! Oto człowiek, który — mówiąc ich językiem — ma dużo serca, wiary, naiwności, który umie kochać — to także czysto kobiecy frazes — a jednak własna żona zdradza go... i dla kogo? Dla takiego jak ja cynika, który posiada wprost przeciwne zalety. A w braku mnie, wybrałaby kogoś gorszego. Upokarzające to dla próżności, ale uspokaja sumienie. Tak, byłaby znalazła innego...
I znów po chwili:
— Bronię swojej sprawy znakomitemi argumentami. Gdyby tak zastosować je do zbrodni morderstwa? Jeżeli ja nie odbiorę ci dziś życia, wcześniej czy później zginiesz inną śmiercią. Prawdę powiedziawszy, cudzołóstwo — to stek wszelkich brudów. Pfe pfel...
Wrócił do siebie, przebiegając nieustannie myślą te wnioski bolesne. Znalazłszy się znowu w swoim saloniku, spojrzawszy na fotel, na którym Alfred siedział rano, odczuwał jeszcze wyraźniej niemożliwość pozostania nadal kochankiem Heleny.
Nie! ani dnia dłużej! Muszę raz skończyć, zerwać bez włócznie — zawołał głośno.
Usiadł przy biórku, zaczął pisać do Heleny; w liście tym jednak nie było nic prócz prośby o schadzkę, uważał bowiem za szaleństwo zerwanie listowne, które dawałoby jej w rękę broń przeciw niemu. Wyjechać nie widząc jej więcej, jak to uczynił z niejedną już kochanką? w tym wypadku było to niemożliwem: nie chciał zrywać stosunku z Alfredem. Musiał więc pogodzić się z myślą dramatycznej sceny rozstania. Chodziło tylko o wybór miejsca. U niej? A jeżeli dostanie ataku nerwowego i kto nadejdzie?... W mieszkanku przy ulicy Sztokholmskiej? A jeżeli padnie w jego objęcia a on wiedziony gorączką zmysłów raz jeszcze ją posiędzie, zanim ją rzuci na zawsze. Nie, tego nie chciał.
— Wobec tych wszystkich trudności zdaje mi się, że tu będzie najdogodniej; obecność służącego w drugim pokoju wystarczy, bym się jej oparł stanowczo. Gdyby dostała spazmów, mam pod ręką domową apteczkę!...
Uczyniwszy to postanowienie, napisał do kochanki słów kilka. Gdyby Alfred przejął powyższą korespondencyę, dowiedziałby się z niej tylko o — bardzo naturalnej ze względu na łączący ich stosunek zażyłości propozycyi pokazania Helenie albumów dla wybrania tualety na bal kostyumowy. Armand przepraszał panią Chazel, że ją prosi do siebie, tłómacząc się wielkością wspomnianych albumów. Po wysłaniu listu, młody baron pogrążył się w głębokiej zadumie. Wyobraźnia przedstawiała mu radość, z jaką Helena przyjmie list od niego. Podczas istnienia ich stosunku była ona dwa razy w mieszkaniu przy ulicy Lincoln, a zawsze śmiała i cieszyła się jak dziecko. Jakże bolesny zawód czeka ją tu nazajutrz!
— No! nie traćmy odwagi! — mówił Armand sam do siebie — za miesiąc niespełna będę już w Londynie, a zanim zdążę tu powrócić, oni wyjadą na wieś dla spędzenia lata. Ta fatalna historya skończy się jeszcze lepiej od innych... Biedny Alfred!... Nigdy nie jest zapóźno dać dowód, że się jest uczciwym człowiekiem...
Tak rozumował Armand a ułomna natura ludzka posiada taką zdolność łudzenia samej siebie, że w tej chwili wierzył on zupełnie w szczerość słów swoich.
Druga po południu biła nazajutrz na miejskim zegarze, gdy Helena wchodziła do mieszkania, w którem dnia poprzedniego mąż jej tyle skarg wylał a kochanek tyle przecierpiał. Skargi te i myśli pogrążyłyby w rozpaczy jej serce, gdyby o nich wiedziała; ale ona jednego tylko była świadomą; radości ujrzenia ukochanego po tak długiej rozłące. Upłynione dwie doby wydały się jej wiekiem całym. Wprawdzie przechodząc koło służącego doznała niemiłego nerwowego wstrząśnienia, chociaż gęsta woalka twarz jej osłaniała, chociaż człowiek ten nigdy prawdopodobnie nie dowie się jej nazwiska. Ale radość ujrzenia Armanda przemogła lekki niepokój. Odkąd utraciła bezwzględną wiarę pierwszych dni swojej miłości, przy każdem rozstaniu się z Armandem pytała w duchu:
— Jakim go zobaczę nazajutrz?...
I teraz oto, podczas gdy młody człowiek zdejmował z niej okrycie, czuła się szczęśliwą... i niespokojną. Prawdziwy odcień powitania zawierał się dla niej w pierwszym pocałunku. Podniosła woalkę i wtedy dopiero powiedziała mu „dzień dobry“, opierając głowę na ramieniu kochanka i spoglądając nań badawczym wzrokiem. Przelotne to spojrzenie wystarczyło, by w twarzy jego dostrzegła przedwstępne zwiastuny czekającej ją rozmowy. Armand nic jeszcze nie powiedział, a jednak Helena zrozumiała już, że nie dla obejrzenia albumów została tu wezwaną, że powód, którym Armand wymówił się od wczorajszej schadzki był przez niego zmyślonym, że coś ważnego zajść tu musiało. Ale co? Przecież od owego spaceru w ogrodzie des Plantes był on pieszczotliwszym, czulszym, mniej skrytym niż dotąd. Chwilami ośmielała się nawet otwarcie wyjawiać przed nim swoje uczucia. I oto znów na niebie ich miłości zjawiały się czarne, burzą brzemienne chmury... Cóż on jej chce powiedzieć? Dlaczego nie znalazł dla niej innej pieszczoty prócz pogłaskania ręką jej włosów? Po chwili milczenia Armand opowiadać jej zaczął szczegóły wczorajszej bytności Alfreda, powtórzył jej treść rozmowy, spowodowanej spotkaniem ich w ogrodzie des Plantes.
— Wyrzucałaś mi tyle razy, że jestem zanadto przezornym. Widzisz sama, czy nie miałem słuszności mówiąc, że Alfred zaczyna być zazdrosnym. Czy nie mówił ci co wieczorem?
— Nic — odparła Helena.
Jakkolwiek objawy rodzącej się zazdrości Alfreda, wykrycie kłamstw przez nią popełnionych mogły podkopać jej spokój i szczęście, ona przecież w tej chwili myślała o jednej tylko kwestyi: w jaki sposób kochanek stanął w obronie jej miłości — ich wspólnej miłości, spytała przeto:
— A ty? cóżeś mu powiedział?
— Pojmujesz, że gdyby tu o mnie tylko chodziło — odrzekł Armand — nie byłbym uciekał się do wykrętów wobec jego szczerości. Prawdę powiedziawszy, obraziłem go, ma on prawo domagać się wszelkiego zadosyćuczynienia, ja zaś, przystając na jego żądanie, doznałbym ulgi niemałej. Ale chodziło tu o ciebie, dla tego też zaręczyłem mu słowem honoru, że pomiędzy tobą a mną nie było nigdy nic, prócz węzłów czystej przyjaźni.
Zamilkł na chwilę, poczem z nietajonym gniewem mówił dalej.
— Ponieważ zarówno on jak i ja, przyzwyczailiśmy się wierzyć w honor mężczyzny, a zatem on mi uwierzył i — na teraz jest spokojny...
Helena słuchała, tonąc wzrokiem w twarzy Armanda, który, oparłszy głowę na łokciach, uporczywie przyglądał się płomieniom ognia. Pytała samą siebie:
— Gdybyśmy byli doprowadzeni do tej ostateczności, czy on kochałby mnie dosyć, by wywieźć mnie ztąd i resztę życia spędzić ze mną? Do czegóż mogą zmierzać jego słowa?...
Milczała, zatopiona w oczekiwaniu tego, co miało nastąpić, czego nie podejrzewała jeszcze w całej doniosłości. Armand zaś użył ostatniego zdania, by wysnuć dalszy wątek rozmowy, powtórzył:
— Alfred jest spokojny... na teraz... — kładąc znaczący nacisk na dwóch ostatnich wyrazach — ale fakt ten utrudnia wielce dalsze między nami stosunki.. Rozumiesz zapewne, że dla człowieka, który nic nie podejrzywa, wszystko co powinno świadczyć „przeciw “, świadczy „za“. Ale jak tylko zrodzi się nieufność, dzieje się wprost przeciwnie... Czy mam słuszność?...
Uporczywe milczenie Heleny drażniło go mimowoli. Oparta o poręcz jego fotela, z ustami nawpół otwartemi, jakby jej tchu w piersiach brakło, Helena śledziła na twarzy kochanka przelotnego choćby błysku miłosnego wzruszenia. Ale niestety! w twarzy tej nie dostrzegała nic prócz chłodnej rozwagi, z jaką ludzie obliczać zwykli stan interesów materyalnych. Głos jego szczególniej — głos, którego najsubtelniejsze odcienia znane mi jej były — głos, który przenikał zawsze do najtajniejszych zakątków jej serca — ach, głos ten brzmiał ostremi metalicznemi dźwięki. A zatem nowy epizod dołączonym być musi do długich dziejów jej męczeństwa, do wszystkich katuszy, jakie znosiła przykuta do bezdusznego trupa, który nie zadrżał nawet wtedy, gdy ona wiła się z boleści. Jednak na zapytanie: „Czy mam słuszność“? — odparła głosem od niepokoju drżącym:
— Być może... znasz się na tem lepiej odemnie. Radabym wiedzieć, jakie ztąd wnioski wyprowadzasz? — dodała z ciężkim wysiłkiem.
— Przyrzeknij mi najprzód, że postarasz się zrozumieć właściwie to, co ci chcę powiedzieć — odparł Armand — wierzaj, że pragnienie twojego szczęścia jest główną pobudką mych czynności. Wszak nie wątpisz o tem?...
Dlaczegóż Helena, słysząc te wyrazy, spuściła głowę, jakgdyby w twarzy kochanka wyczytała nieodwołalny wyrok stanowczego zerwania? W tej chwili pragnęła zawołać razem z ową skazaną:
— Okrutny kacie, daruj mi jedną jeszcze chwilę życia! Ach! czemuż serca kochające obdarzone są proroczym wzrokiem ducha, który potęguje nieszczęście, przewidując je zawczasu?
— Musimy koniecznie — mówił dalej młody człowiek — rozłączyć się czasowo, dopóki Alfred nie zapomni o swoich podejrzeniach... Potrwa to cztery albo pięć miesięcy może, pół roku... ale nie więcej... Chciałbym ułatwić ci wszystko, dlatego wyjadę z Paryża, chociaż w obecnej chwili jest mi to bardzo nie na rękę... Ale twój spokój przedewszystkiem, nieprawdaż?...
Armand długo jeszcze mówił, ale Helena nie słuchała go więcej. Nie widziała przed sobą niebezpieczeństwa, zresztą cóż ją ono obchodzić mogło? Dla niej istniało jedno tylko nieszczęście: przestać widywać Armanda. A on mówił o czterech, pięciu, sześciu może miesiącach rozstania tak obojętnie, jakgdyby mówił o pięknej pogodzie, o nowej sztuce lub oddaniu wizyty! Jemu wydawało się tak naturalnem wyjechać z miasta, w którem ona zostawała! Stracić słodki zwyczaj codziennych pieszczot i pogawędek serdecznych! Nie. nie, ten człowiek jej nie kocha!
— I ty możesz zwiastować mi tę wiadomość tak spokojnie — powiedziała wreszcie — a jeżeli zdala odemnie zapomnisz o naszej miłości, cóż się ze mną stanie? Co mi zostawisz na dalsze życie?
— Błagam cię — przerwał Armand zniecierpliwiony, widząc, że przestaje być głównym kierownikiem rozmowy — nie mieszajmy dwóch różnych kwestyj. W tej chwili powinniśmy głównie mieć na myśli zazdrość twego męża i twój spokój. Zechciej odpowiedzieć mi na pytanie: czy rozłączenie się na czas pewien jest potrzebnem czy nie?
— A gdybym zaproponowała ci inny punkt wyjścia? — zagadnęła Helena. Mój mąż jest zazdrosny, przyznaję. Spokój mój jest zagrożonym — nie przeczę. A zatem, zabierz mnie z sobą. Wszystko poświęcę, żeby ciebie nie stracić...
Mówiąc to, pożerała go oczyma. Z rozpaczliwym uporem chciała skłonić go, by odkrył przed nią głąb swego serca. Helena była w tej chwili w takim nastroju, w którym człowiek wszystko stawia na kartę, ażeby się wszystkiego dowiedzieć... ażeby poznać prawdę, ująć ją, dotknąć się jak ciała martwego... choćby mu przyszło świadomość tę życiem przypłacić!...
— Sądzę — odparł Armand — że lepiej odemnie wiesz, dlaczego tego uczynić nie mogę. Zapominasz o twojem dziecku, Mężczyzna może uwieść cudzą żonę, ale dziecku — zabrać matkę — nigdy!
— Ach! — wykrzyknęła Helena — dlaczego nie mówisz otwarcie, że mnie już nie kochasz. Po co te frazesy, te wykręty? Czy sądzisz, że nie znajdę odwagi spojrzeć w oczy najsmutniejszej nawet rzeczywistości? Przysięgam ci, Armandzie, że stokroć mniejszem okrucieństwem byłoby powiedzieć mi wszystko odrazu. Wyznaj, że mnie kochać przestałeś, ja cię zrozumiem, nie zachowam żalu do ciebie... odejdę sama ze swoją boleścią... Boleść przez ciebie zadana, będzie mi ostatnią po tobie spuścizną... Ale — jeżeli mnie kochasz — nie zostawiaj mnie w tej strasznej niepewności! nie mów tak chłodno, tak obojętnie o rozłączeniu się ze mną!... Boże mój! jak ja cierpię!
Wzruszenie wykrzywiało jej usta, tamowało oddech, z oczu jej trysnęły duże, ciężkie łzy i toczyły się po policzkach, zostawiając za sobą palące ślady.
— Dramat dochodzi do kulminacyjnego punktu — pomyślał Armand, którego łzy kochanki drażniły a nie rozrzewniały. Nie umiał on współczuć jej cierpieniu tak jak boleści Alfreda.. może w skutek różnicy płci, która sprawia, że cierpienie kobiety jest nam zawsze mniej zrozumiałem niż cierpienie podobnego nam mężczyzny... może też rozrzewnić się nie pozwala głos sumienia, wyrzucający nam podłość, jakiej się dopuszczamy, raniąc serce czułej kochanki.
Armand wstał z miejsca i przechadzając się po pokoju myślał: Możeby zaraz położyć temu koniec? A głośno dodał:
— Nie pojmuję doprawdy co jest przyczyną twoich łez? We wszystkiem, co powiedziałem przed chwilą, nie było ani słowa, któreby nie tchnęło najgłębszem przywiązaniem do ciebie...
Jakżeż Helena mogła nie zauważyć, że Armand zaniechał już używać wyrazu: „miłość“?
— Ale skoro żądasz, abym mówił zupełnie otwarcie, gotów jestem być ci posłusznym. Nie, nie dla ciebie jedynie proszę o to rozłączenie, ale i ze wzglądu na siebie samego... Od wczoraj, Heleno, stanęła między nami przeszkoda, której człowiek honoru bezkarnie pomijać nie może.
— Jaka? — zapytała Helena podnosząc ku niemu twarz łzami zalaną.
— Nieograniczone zaufanie drugiego człowieka — odrzekł szorstko. Przychodząc tu wczoraj, Alfred mówił mi nietylko o swojej zazdrości... okazał mi tyle szacunku, tyle przyjaźni, że się to słowy wyrazić nie da... Posądzał mnie a jednak przyszedł do mnie z otwartemi rękoma. W sercu jego niema cienia goryczy, cienia brudnej żądzy... zadziwia ono wzniosłością uczucia, szlachetnością, serdeczną przyjaźnią... Nie, Heleno, nie mogę dłużej oszukiwać tego człowieka, musiałbym zanadto sobą pogardzać...
— A ja? — wykrzyknęła Helena, zrywając się z fotela. Pochwały męża, głoszone przez kochanka, odebrały jej moc panowania nad sobą... wściekły gniew miotał jej sercem — czyż ja mało ofiar poniosłam dla pozyskania twej miłości? Czy sądzisz, że natura obdarzyła mnie wrodzoną umiejętnością kłamania i zdrady? Zastanowiłżeś się choć chwilę nad tem, czy godzi się namawiać mnie do oszukiwania tego uczciwego człowieka, tego ukochanego przyjaciela wtedy, gdy miałeś ochotę pobawić się ze mną?... Ach! nie wstydziłeś się niczego dla mnie, a teraz wstyd ci dla ciebie! Zabraniam ci mówić o honorze, o zdradzeniu zaufania, nie masz do tego prawa, bo cała wina ciąży na tobie, tak — na tobie tylko. Wszak sam błagałeś, abym ci się oddała? Tak? Czy nie?
— Przepraszani cię bardzo — odrzekł Armand — nie zmieniajmy postaci rzeczy. Kochaliśmy się oboje. Ty nie byłaś młodą panieneczką — o ile mi wiadomo; ja także nie byłem wyrostkiem. Nie stawialiśmy pierwszych dopiero kroków w życiu; każde z nas posiadało już pewne doświadczenie, nieprawdaż? Wiedzieliśmy oboje, co robimy. Moim obowiązkiem było nie narażać się na utratę opinii. Czy wspominałem o tobie komukolwiek. Obowiązkiem moim było również nie zamącać ci spokoju domowego pożycia. Spokój twój jest zagrożony, a zatem pragnę się usunąć. Co się zaś tyczy mego sumienia, zechciej pozwolić, bym ja tylko był sędzią tego, co mi ono nakazuje a czego zabrania.
— A za pół roku — przerwała Helena — łatwiej ci będzie wejść z sumieniem w układy? Proszę cię bądź logicznym i konsekwentnym. Nazywajmy rzeczy po imieniu. Żądasz odemnie zupełnego zerwania a nie rozłączenia się na czas pewien... Niech usłyszę to z ust twoich, jeżeli pragniesz okazać się godnym szacunku.
— Tak — opryskliwie odparł młody. człowiek, oburzony jawną wojną, jaką mu wypowiedziała ta kobieta, dotychczas tak słodka, tak uległa.
— Sądzisz więc, że wywiązałeś się uczciwie ze wszelkich względem mnie zobowiązań — mówiła dalej Helena — chciałeś mnie tu samą porzucić... odjechać... napisać pięć lub sześć obojętnych listów... i koniec! Na swoje usprawiedliwienie masz przecież tak piękne frazesy jak: wiedzieliśmy, co robimy — ona nie jest młodziutką panienką... każde z nas posiada już pewne doświadczenie. Ciekawam bardzo — dodała z bolesną ironią, jaką wywołuje gniew niepomierny — co właściwie chciałeś powiedzieć przez to ostatnie zdanie?
— Po co? — zapytał.
— Żądani tego — zawołała gwałtownie — sądzę, że mam prawo dowiedzieć się, co przynajmniej myślisz o mnie?
— Zmuszasz mnie do powiedzenia ci tego, czego później gorzko żałować będziesz — odrzekł Armand — czy myślisz, że ja nie znam twego życia?
— Mego życia? — wykrzyknęła Helena, skamieniała z osłupienia, które wydało się młodemu człowiekowi przerażeniem, spowodowanem tak niespodziewanem odkryciem.
— Chcesz faktów? — zapytał z goryczą — dobrze więc: czy zapomniałaś o twoim stosunku z panem de Varades?
— Ach! — jęknęła Helena — jesteś nikczemny... z panem de Varades!... — przesunęła ręką po czole jakgdyby chciała odpędzić od siebie duszącą nocną zmorę — błagam cię, Armandzie, powiedz, że w to nie wierzysz... O! mój najdroższy, nie możesz przypuszczać, abym tak nisko upadła!... Powiedz to, powiedz, powiedz!
— Nie mogę — odrzekł, gdyż rozpaczliwa prośba kochanki nie znalazła oddźwięku w tem sercu, które — zrządzeniem dziwnej anomalii — dręczyło się zawsze szatańską zazdrością o przeszłość niekochanej kobiety.
— A zatem — spytała Helena, zmrożona nielitościwą odpowiedzią kochanka —jeżeliś w to uwierzył, dlaczego nie powiedziałeś mi tego nigdy? Jeżeli myśl ta trapiła cię już wtedy, gdy zapragnąłeś uczynić ze mnie swoją kochankę... jeżeli sądziłeś, że mój upadek czyni cię mniej odpowiedzialnym wobec mnie, dlaczego uwierzyłeś tak łatwo w moją hańbę? Miałżeś jakie dowody? Czy byłeś świadkiem naszych stosunków? Czyż nie miałam ani jednej szansy, aby podejrzenia twoje mogły być niesłusznemi? Och! Armandzie, to zbrodnia — stać się panem serca kobiety, żywiąc w swojem sercu takie względem niej uczucia!
— Ech! — przerwał, pogardliwie wzruszając ramionami — w twoich własnych oczach okryłbym się śmiesznością, gdybym nie był został twym kochankiem. Byłem nim i — raz jeszcze powtarzam — oboje nie mamy sobie nic do wyrzucenia. Przeszłość twoja do ciebie tylko należy, nie mam prawa żądać rachunku ani z niej, ani z przyszłości... O teraźniejszość zaś jestem spokojny, znam cię dosyć, by wiedzieć, że nie należysz do kobiet, które miewają dwóch kochanków jednocześnie.
— Przeświadczenie twoje zaszczyt mi przynosi — odrzekła zamarłym prawie głosem.
Bladą była jak trup. Egoizm i lodowaty chłód ukochanego, przejmowały ją takiem przerażeniem, że łzy nawet w oku nie miała. W tej chwili jednego tylko pragnęła: odejść raz na zawsze od tego człowieka, nigdy już więcej nie ujrzeć tych oczu, tych ust — ust, które tak kochała a które ciągle, zawsze kłaniały miłosne wyznania. Zawsze! bo Armand od pierwszego dnia uwierzył w jej hańbę, nie mając żadnych dowodów! Machinalnie włożyła okrycie, obwiązała kapelusz woalką.
— Żegnam cię — wyszeptała; oburzona, rozpaczą miotana, nie czuła się zdolną do przedłużania jeszcze tej rozmowy.
Armand nie pragnął również zatrzymywać jej dłużej, skłonił się w milczeniu i odprowadził ją do drzwi wchodowych. Żadne z nich nie odezwało się już ani słowem. Gdy drzwi zamknęły się za Heleną, Armand wrócił do saloniku, gdzie przewrócony fotel stanowił jedyny ślad pozostały po tragicznej scenie, jaka się tu odegrała.
— Wszystko odbyło się spokojniej, niż sądziłem — rzekł sam do siebie — dziwna rzecz, że kobiecie można usta lada czem zaniknąć. No! już skończone!... Raz jeszcze powtórzył: „już skończone“ — pod wpływem miłego wrażenia ulgi, jaką przynosi zawsze zerwanie uciążliwego stosunku. Ładniejszą była od innych... teraz strzeżmy się jej zemsty... Ale jakiej? Nie posiada ani jednego listu, w którymbym nazywał ją po imieniu... Muszę pochować wszystkie graciki, zostawione przez nią u pani Palmyry. Oddam je jej kiedyś, gdy dożyjemy takiej epoki, w której ona mi powie: „Cierpiałam bardzo przez ciebie“, ściskając po za stanikiem noszony na sercu list mego następcy...
Usiadł przed kominkiem i żelaznym haczykiem rozrzucał po ognisku tlejące węgielki.
— Ach! — zawołał po drwili — ileż goryczy pozostawia po sobie życie!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.