Zbrodnia miłości/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Zbrodnia miłości
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Crime d'amour
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Zemsta! Oto jedyna myśl, która zajmowała umysł nieszczęśliwej Heleny, wracającej z ulicy Lincoln. Grom, który w nią tak niespodzianie uderzył, nie mógł na razie wzbudzić w sercu jej żadnego uczucia, prócz dojmującej, ustawicznej boleści. Przy stole obiadowym, wieczorem, podczas nocy, gdy zgasiwszy światło, leżała sama, nie mogąc zmrużyć oka, podczas następnego dnia, podczas nieskończenie długich dni i nocy, przez ciąg całych dwóch tygodni, Helena widziała ciągle przed sobą niezaprzeczalny fakt, którego okrutną doniosłość teraz dopiero pojmowała: Armand nie kochał jej nigdy!... Jakto? Ani godziny? Nie, ani chwili nawet, bo po raz pierwszy ściskając ją w swych objęciach, mniemał już, że bierze dawną kochankę pana de Varades... i wielu innych może? Teraz dopiero zrozumiała znaczenie jego uśmiechów i milczenia, jego obojętności i niewiary a cała jej istota podnosiła bunt wobec tak zbrodniczego okrucieństwa. Z rozpaczą porównywała to, co jemu złożyła w ofierze z tem, co on jej wzamian ofiarował. Tyle marzeń rozkosznych, szlachetny szał jej miłości, bałwochwalcza cześć dla ukochanego, tyle poświęceń, podjętych bez żalu, bez wyrzutu dla tego jedynie, aby jemu szczęście zapewnić — wszystko to poszło na marne, wszystko to okazało się tak bezcelowem, jak bezcelową była wędrówka liści podrzucanych wiatru podmuchem po długich alejach ogrodu, w którym przechadzali się razem, tak przelotnem jak drobinki kurzu, unoszone promieniami słońca, koło okna małego mieszkanka, które tak często bywało świadkiem ich miłości! Miłości? Tak, ona go kochała głęboko, szalenie, ale niestety! napróżno — po to jedynie, żeby zostać osądzoną jak kobieta, która, wyszedłszy z objęć jednego kochanka, rzuca się w objęcia drugiego, która każdemu mężczyźnie pozwala podziwiać wdzięki swego ciała, która bawi się zbieraniem miłostek, jak inna — zbieraniem wachlarzy lub cacek kosztownych. Nie! niepodobna znieść spokojnie takiej niesprawiedliwości! Brak towarzystwa Armanda — bo nazajutrz po tej rozmowne tak dla niej tragicznej, Alfred otrzymał od swego przyjaciela bilecik, w którym tenże donosił o konieczności natychmiastowego wyjazdu, spowodowanego sprawami majątkowemi — brak towarzystwa Armanda był dla niej wprawdzie wielkiem cierpieniem; ale przeciw tej boleści mogła się bronić pogardą, jaką czuła dla nicości serca kochanka, dla nieugiętego egoizmu człowieka, którego istotna wartość wyszła na jaw podczas ostatniej stanowczej, rozmowy. Ale trudno nauczyć serce, by uwierzyło w nikczemność tak gorąco ukochanej istoty! Gdyby Armand rozstał się był z nią szorstko, obojętnie, ale z uznaniem jej miłości dla siebie, nie byłaby tyle cierpiała. Najsroższą męczarnię zadawała jej myśl, że uczucie jej nietylko, że wzajemnością odpłaconem nie było, ale nawet nie uzyskało zrozumienia. Cierpiała jak skazaniec, który pogodził się już z myślą o wyroku śmierci, ale najbardziej boleje nad tem, że w ostatniej życia godzinie nie może zawołać: jestem niewinny! Jakże boleśnie dał jej uczuć, że stosunek ich przynosi ujmę jego honorowi, bo wszak ją poświęcił w imię tego honoru. Ach! gdyby ją kochał naprawdę, byłby zapomniał o swoim honorze tak, jak ona zapomniała o swojej czci niewieściej: ale czyż mógł kochać człowiek, który od pierwszej chwili posądzał ją o kłamstwo? Gdy wchodziła do niego, mówiąc: tylko do ciebie należę — on dodawał w myśli: po panu de Varades! Tyle niezliczonych dowodów jej miłości rozbiło się o to nieszczęsne przeświadczenie, a jednak uczucie to było tak prawdziweni, jak całe jej życie, które rozpoczęło się dla niej z chwilą, kiedy poznała Armanda. W uszach brzmiały jej nieustannie słowa:
— Każde z nas posiadało już pewne doświadczenie... Czy myślisz, że nie znam twego życia?...
O! okrutna, bezczelna niesprawiedliwości! Serce jej krwawiło się na tę myśl. Dnie całe i noce trawiła ją nieustająca gorączka, chwili spokoju znaleźć nie mogła ani dla rozpalonej głowy, ani dla biednego, zbolałego serca, w którem wrzało tysiące uczuć: rozpacz po szczęściu utraconem bezpowrotnie, straszliwa tęsknota za dawno niewidzianym kochankiem, a nadewszystko szalony gniew że najprawdziwsze, najszlachetniejsze jej uczucie zapoznanem zostało. A jednak teraz nawet, doznawszy tak okrutnego zawodu, nie żałowała oddaniasię Armandowi. Tylko gorąca, szlachetna miłość skłoniła ją do tego kroku. Szlachetna!
— O nie! — wołała teraz — szalona, ślepa miłość!
Godzinami całemi biegała wzdłuż i wszerz po pokoju; jak zwierz w klatce zamknięty — a zawsze rozum jej rozbijał się — jak o mur nieprzeparty o myśl.
Po co tak kochać, po co? O! kłamstwo, kłamstwo, po stokroć kłamstwo!
W niebezpiecznem przesileniu uczuć, jakie Helena przechodziła, do ostatecznego rozdrażnienia doprowadzała ją, okazywana przez męża, czuła, nigdy nienatrętna troskliwość. Nie podejrzewając dramatu, odgrywającego się w tej duszy zbolałej, chcąc nadać weselszy bieg jej myślom, Alfred mówił nieraz:
— Chciałbym, żebyśmy wyjechali ztąd, jak tylko ukończę moje zajęcia. Może Armand będzie mógł nam towarzyszyć...
Albo też:
— Dziwi mnie to, że nie miałem dotąd żadnych wiadomości od Armanda. Czy nie pisał do ciebie?
— Nie — odpowiadała lakonicznie.
Alfred wyrzucał sobie teraz rozmowę, jaką nieopatrznie wszczął z przyjacielem, przekonany, że tenże wyjechał dlatego jedynie, aby mu oszczędzić powodów do zazdrości. Zastanawiał się nad przyczyną melancholii Heleny, gniewał się na siebie za pozbawienie jej towarzystwa, które widocznie miłem jej być musiało. Ona zaś czuła się głęboko podrażnioną w uczuciu swej miłości własnej, widząc bezgraniczne zaufanie męża, stanowiące tak rażącą sprzeczność z okrutną niewiarą kochanka. Nadto, ileż to razy układała przedtem w myśli też same projekty podróży, o których teraz Alfred wspominał. Plany snute przez męża wykazywały jej byt dokładnie, czem mogły były być te letnie miesiące, których urokiem i szczęśliwością tyle razy cieszyła się zawczasu! Byliby zamieszkali razem w małej normandzkiej wioseczce nad morskiem wybrzeżem i przyglądali się olbrzymim drzewom odbijającym się w ciemno błękitnej wód głębinie. Może też zwiedziliby razem jedno z tych miast włoskich, który imię samo zdaje się tchnąć świetlaną szczęścia obietnicą... A oto nie zostało jej nic prócz opuszczenia... prócz chłodem przejmującej samotności!... Od chwili zerwania, Armand nie napisał do niej ani razu, nie odezwał się ani jednem słowem współczucia! Ale czyż miał jakikolwiek powód litowania się nad nią? Sądził zapewne, że znalazła już pociechę w objęciach innego kochanka. Cóż w tem nieprawdopodobnego? Wszak przypuszczał, że przed nim kochała pana de Varades. Dwóch... trzech... dziesięciu nawet kochanków — cóż znaczy ilość, jeżeli się ma więcej niż jednego?
Z dniem każdym odczuwała boleśnie niesprawiedliwość posądzeń kochanka, a boleść ta zdradzała ponure, szalone myśli, które jedne tylko mogły stłumić wściekłość rozpaczy, miotającej jej sercem. Podczas długich godzin rozpaczy i niepokoju w umyśle jej dojrzewać począł zbrodniczy zamiar hańbiącego czynu, o spełnienie którego ją podejrzewano, stania się tak płochą i lekkomyślną kobietą, jaką Armand widział w niej jako w swojej kochance. Zarówno moralne jak i fizyczne życie jednostek podległe jest paroksyzmom gorączkowej żądzy samobójstwa, bezpamiętnego pożądania upadku. Są chwile, w których człowiek pragnie za jakąbądź cenę zerwać ze swojem wewnętrznem ja, zgładzić się, stać się inną zupełnie istotą! Niesprawiedliwość — oto główny czynnik, zdradzający te paroksyzmy tajemnicze, a jednak tak nieuniknione, tak z naturą zgodne, że małe dzieci, zwierzęta nawet, padają niejednokrotnie ich ofiarą. Kara cielesna, wymierzona niesprawiedliwie, zdolną jest spaczyć najlepszy, najzacniejszy charakter. Im dłużej zastanawiała się Helena nad wyrządzoną sobie zniewagą, tem potężniej jakaś siła wewnętrzna popychała ją do postępowania wprost przeciwnie niż dotąd. Doznawała zawrotów głowy pod wpływem tej szatańskiej żądzy hańby i poniżenia.
— Mieć serce — to najwyższy szczyt głupoty — mówiła nieraz w duchu.
To pragnienie zniszczenia, które u wszystkich istot budzi się do życia jednocześnie ze zmysłową miłością zwracało się ku niej samej. Pracowała systematycznie nad unicestwieniem swej moralnej wartości, podobnie jak mężczyźni upijają się spełniając mimo wstrętu kieliszek po kieliszku, ulegając fikcyjnemu poczuciu obowiązku. W codziennym trybie życia Heleny, objawiały się coraz częściej dziwaczne oznaki nerwowo podniecanej wesołości. Ona, która dotąd unikała zbyt swobodnych rozmów, siliła się teraz na dowcipy, pełne dwuznacznych aluzyj do stosunków miłosnych. Sprowadzała z zagranicy i rozrzucała po wszystkich stołach książki, najbardziej gorszącej i skandalicznej treści. Z gorączkowym szałem ubiegała się za rozrywkami, zniewalając Alfreda, by co wieczór towarzyszył jej do teatru; mówiła ciągle o zamiarze wrócenia do życia światowego; z zadziwiającą gorliwością obmyślała szczegóły tualety na bal kostyumowy do pp. Malhoure, tej samej tualety, w wyborze której Armand miał jej pomagać. Głos jej był jakby o ton wyższy, śmiech rozlegał się ostremi, metalicznemi dźwięki, a przy Każdym wybuchu tej bolesnej wesołości, Alfred doznawał mimowoli niewymownego niepokoju. Gorączkowy blask jej oczu, nerwowy charakter ruchów, ostre dźwięki głosu mimowoli zdradzały w nim obawę, by kobieta zdolna do takich spojrzeń, ruchów i rozmów nie uległa nagle umysłowemu obłędowi i nie dopuściła się zbyt ekscentrycznego kroku.
W dziwaczniejszem jeszcze usposobieniu znajdowała się Helena podczas rannych godzin dnia, w którym czekał ją bal u państwa Malhoure. Od czasu sprzeczki z Armandem po raz pierwszy dopiero miała być na liczniejszem zebraniu. Nie pokazała się wcale przy śniadaniu. Alfred siedząc u stołu obok syna, naprzeciwko nakrycia, próżno na Helenę czekającego, jadł w milczeniu, trawiony wzmagającym się niepokojem, jaki wzbudzało w nim dziwaczne postępowanie żony. Zdawało się, że od niejakiego czasu Helena zapomniała zupełnie o istnieniu syna.
— Dobrej nocy, Henrysiu... jak się masz dziecko — oto jedyne słowa, z jakiem! zwracała się do niego.
W tej matce, tak czułej zazwyczaj, zamarł na pozór instynkt macierzyński — tak też było w istocie. Ustawiczne oddanie się jednej myśli jest dla serca tem, czem błyszczący a nieruchomy punkt dla oczu: hypnotyzuje podległą mu istotę, ograniczając zdolność odczuwania do nader ciasnego zakresu wrażeń. W takim stanie świadomego obłędu, w jakim znajdowała się teraz nieszczęśliwa kobieta, niepodobnem jej było zdać sobie sprawę z uczuć dla syna, ponieważ nie miała nawet jasnego przeświadczenia o rzeczywistości istnienia dziecka, które cierpi, nie pojmując co jest przyczyną jego zmartwienia. W oczach jego widniała bezbrzeżna głębia nieświadomej boleści. Ojciec spostrzegłszy, że dziecko je niechętnie, zrozumiał, że jakieś tajemne cierpienie niepokoi tę złotowłosą główkę, zapytał przeto:
— Dlaczego jesteś tak smutny, Henrysiu? Czy zrobiłeś co złego?
— Nie, byłem bardzo grzeczny — odrzekł Henryś i umilkł, ale po chwili zapytał nagle:
— Ojczulku, co to znaczy potwarz?
— Potwarz, moje dziecko, jest to krzywda, wyrządzona komuś niesłusznie. Ale dlaczego pytasz mnie o to?
— Bo Rozalia mówiła wczoraj, że rzucono potwarz na jej brata przed ich wujem:
Wyraz ten, po raz pierwszy usłyszany, zastanowił wyobraźnię dziecka, które po chwili spytało jeszcze:
— Czy kto mógłby rzucić potwarz na mnie przed mamą albo przed tobą, ojczulku?
— Cóż za szalone myśli miewa mój pieszczoszek? — drżącym głosem rzekł ojciec.
Zrozumiał on, że dziecko zdawało już sobie sprawę ze zmiany usposobienia matki. Łzy gwałtem cisnęły mu się do oczu; spojrzał na syna tak, jak samotny wdowiec spogląda na dziecko-sierotę, które po utracie najdroższego skarbu na ziemi nie zdolne rozumować, przeczuwa jednak, odgaduje nieskończony ogrom swego nieszczęścia! Ojciec i syn długo siedzieli w milczeniu, gdy nagle po za drzwiami rozległ się głos Heleny, wydającej rozkazy modniarce:
— Punkt na dziewiątą, proszę się nie spóźnić.
— Mówiła o wykończeniu balowej tualety... zamiast przyjść tu, gdzie jej uśmiech, jej spojrzenie mogły sprowadzić taki promień szczęścia... Alfred zadumał się głęboko nad niezwalczonem nieszczęściem, które dotknęło ich wszystkich: jego, dziecko i ją... ją przedewszystkiem.
— O Boże! co się z nią stało? Co się z nią stało? — powtarzał w duchu Alfred w wiele godzin później, gdy jechali oboje powozem, unoszącym ich ku ulicy du Bac, na której mieszkali Państwo Malhoure.
Helena siedziała zasunięta w głąb powozu: włosy jej przysypane były pudrem, dwie czarne muszki ozdabiały wychudłe, blade jej policzki; piękność jej — podniesiona w tej chwili pudrem, muszkami, oraz wązką czarną obwódką pod oczyma, pałającemi ogniem gorączki — miała w sobie coś niebezpiecznego, wzbudzającego niepokój, czyniącego ją stokroć jeszcze więcej nieprzystępną dla mężczyzny, który tonął w niej wzrokiem, nie śmiejąc przemówić. Wysmukła, ruchoma jej szyja wychylała się z pod futra, osłaniającego wykwintny kostyum kwiaciarki z czasów Ludwika XV. Ubrana w suknię, kwiatami przybraną, obuta w różowe atłasowe buciki i tegoż koloru jedwabne pończochy, żywiła w duszy to nieokreślone uczucie uporczywej rozpaczy kobiety, która shańbiłaby się z rozkoszą po to jedynie, aby czuć się upadłą — na zawsze! Spuściła szybę, żeby odetchnąć świeżością nocnego powietrza, wychylona w oknie powozu przyglądała się przesuwającym się domom i obrazowi Paryża, odpoczywającego po całodziennych trudach. Otwarte sklepy jaśniały tysiącem świateł, wesoła młodzież roiła się w salach kawiarń i cukierni. Płomienie gazu drżały, poruszane wiatrem, rysując czarne, ruchome cienie na afiszach teatralnych. Wzdłuż bulwarów, na placu opery, w ulicy Tuilleries tłum płynął falą, goniąc za czem?... za przyjemnością, za zabawą, za niczem więcej. Ona jedna tylko goniła za ideałem, który w końcu okazał się tak zwodniczym! Czas już zacząć żyć tak jak inni. Kokieterya, intrygi miłosne — oto stosowna dla kobiet rozrywka. I ona stanie się kokietką... i ona znajdzie kochanków. Tak jest, kochanków. Z dziwnem rozdrażnieniem powtarzała w myśli ten wyraz, bo przed oczyma jej znów stanął obraz ukochanego niegdyś człowieka, a serce jej ściskał gwałtowny, dojmujący ból. O nie! pomiędzy sobą a tą twarzą, pomiędzy swojem sercem a wspomnieniem ukochanego, potrafi ona położyć inne twarze, inne wspomnienia! Jak on śmiał tak ją oszukać!... Zdawało jej się chwilami, że nienawidzi go z całego serca. Wszystkie jej żale, wszystkie urazy do dawnego kochanka potęgowały się w rozgorączkowanym umyśle, złorzeczyła jego pamięci, przeklinała chwilę, w której stanął na drodze jej życia. Czyż całe postępowanie Armanda w ich stosunku nie nosiło cechy równie wstrętnego jak powszedniego wyrachowania? Gdy błagał, aby mu się oddała pod pozorem, że nie uwierzy w jej miłość, dokąd odmawiać mu będzie tego ostatecznego dowodu — czynił to dlatego jedynie, żeby nie doznać niepowodzenia tam, gdzie inny cel osiągnął! A może i zazdrość Alfreda była także kłamstwem, zmyślonem przez niego dla usprawiedliwienia zerwania? Przez tyle czasu ukrywał swe posądzenia o panu de Varades, by bryzgnąć jej w twarz tem nazwiskiem w ostatniej chwili, nie dając jej czasu do usprawiedliwienia się! Powinna była stanąć w obronie swego honoru, pokazać dawne listy, wykazać swą niewinność zeznaniem świadków... I po co? Czyżby uwierzył jej choć na chwilę? Pocisk, jadem niesprawiedliwości zatruty, coraz boleśniej zagłębiał się w jej serce; nienawiść swą dla Armanda przelewała na wszystkich mężczyzn; zazdrościła kobietom, umiejącym szydzić z tego nikczemnego gatunku ludzi, wszetecznicom, które przez zdradę odnoszą zwycięztwo w walce z niewiarą. O ileżby wołała być jedną z nich! módz powiedzieć Armandowi, że miała przed nim dziesięciu kochanków i upaść! upaść! shańbić wszystko w sobie i naokoło siebie! ciało i duszę pokalać błotem, którego żadne wody zmyćby nie mogły!...
Powóz toczył się szybko po ulicy a w sercu Heleny huczała burza uczuć, burza powstająca tyle razy co dzień, co noc... bo w przeciągu minionych trzech tygodni sypiała zaledwie dwie godzin na dobę. Fale goryczy zalewały jej serce; myśli te tak szybko krążyły w jej umyśle, że chwilami traciła świadomość o istnieniu świata zewnętrznego, budząc się ze snów bolesnych wtedy tylko, gdy nieunikniona konieczność zniewalała ją do działania. I teraz oto wyraz nieprzytomnego osłupienia malował się w jej oczach, gdy uczuła na swem ramieniu dotknięcie ręki Alfreda, gdy usłyszała głos jego, mówiący:
— Wysiadamy.
Dom, przed którym zatrzymał się ich powóz, był to jeden ze staroświeckich pałaców, jakie dotąd jeszcze widzieć można na przedmieściu Saint-Germain, wychodzący od tyłu na rozległe obszary ogrodów, od frontu zaś na wązką — hałaśliwą i ludną ulicę. Mieszkanie, zajmowane przez państwa Malhoure, znajdowało się na drugiem piętrze. Wysokie okna gorzały światłem, na jasnych szybach rysowały się ruchome, ciemne cienie przechadzających się par. Ojciec Malhoure — jak go poufale nazywano — był członkiem akademii umiejętności i profesorem szkoły politechnicznej. Mając trzy dorosłe córki w domu, przyjmował u siebie we środy a dwa razy do roku wydawał bale kostyumowe. Wieczory te sprawiały ogólne zamieszanie w całym domu. Na usługi gości oddawano wszystkie pokoje, nie wyjmując nawet gabinetu, w którym uczony mąż pracował a jakkolwiek pokoje były wysokie i obszerne, zaledwie wystarczyć mogły na pomieszczenie wszystkich zaproszonych. Dom państwa Malhoure bywał licznie nawiedzanym: tu zgromadzali się dawni uczniowie znakomitego profesora; dla podtrzymania stosunków, rozluźnionych po ukończeniu szkół; tu przybywano dla zawiązania znajomości z ludźmi głośnymi w świecie nauki, tu wreszcie bawiono się serdecznie kosztem naiwności młodych panien i dobroduszności ojca, którego powierzchowność stała się legendową w szkole. W samej rzeczy, niepomiernie śmiesznie wyglądał ten człowiek: olbrzymiej tuszy, nizkiego wzrostu, z oczyma ukrytemi po za niebieskiemi okularami, z twarzą okoloną brodą o zielonawej siwiźnie, zawsze dziwacznie ubrany. W dwudziestym drugim roku życia wynalazł on twierdzenie geometryczne, które nosiło jego imię i w kierunku tym ciągle pracował bez przerwy. Ale gdy zmęczony dwunastogodzinną pracą, wychodził wieczorem na przechadzkę, poważny ten myśliciel znajdował przyjemność w zaczepianiu młodych pracownic, wracających z fabryki. Ale napróżno czynił tysiące propozycyj: dziewczęta śmiały się bezwstydnie z brzydoty uczonego, który oglądał się naokoło, czy go kto nie podsłuchuje i jako ostateczny argument szeptał im do ucha:
— Jestem Malhoure, autor nowego twierdzenia geometrycznego:
Ożeniwszy się, popadł nieco w dewocyę, co mu nie przeszkadzało jednak zachować dawniej wesołości, szczególniej, jeżeli w ciągu dnia udało mu się ułożyć jaką zręczną formułę... W takim widocznie nastroju musiał być tego wieczoru, gdy z uprzejmym uśmiechem na ustach, stojąc u drzwi wchodowych, witał przybywających gości, chociaż na dziesięć osób jednę zaledwie poznawał, tak słabą miał pamięć rysów twarzy. Obok niego kręcił się serdeczny jego przyjaciel, długi i cienki profesor Moreau, którego pesymistyczny charakter równoważył optymizm ojca Malhoure. W chwili gdy pani Chazel weszła do przedpokoju i oddawała lokajowi futro, obaj uczeni zajęci byli czynieniem spostrzeżeń nad silnie wyciętą suknią jednej z pań, przekwitłej, zwiędłej piękności. Ojciec Malhoure mówił do swego przyjaciela:
— Geometrya nie starzeje się nigdy... kwadrat naprzeciwprostokątny posiada dar wiecznej młodości...
— Co do mnie — odrzekł Moreau — znam się o tyle tylko na kobietach, że umiem odróżnić prostą od ułomnej, chodzącą dobrze od kulawej. Nigdy jednak nie miałem jasnego pojęcia o różnicy zachodzącej między pięknością a brzydotą...
W salonie rozlegały się dźwięki kadryla, pomieszane z gwarem śmiechu i głośnych rozmów. Malhoure ściskał serdecznie dłoń Alfreda, biorąc go za kogo innego, nazywał go swoim drogim, ukochanym przyjacielem. Helena patrzyła uważnie na uczonych, których powyżej przytoczona rozmowa, budziła w niej dziwną zazdrość. Ludzie ci przynajmniej nie zaznają nigdy tej ciągłej nieprzerwanej męczarni, która nie dopuszcza przystępu innych myśli, czyniąc człowieka niezdolnym do czytania, nauki lub rozmowy! Po chwili znalazła się w objęciach pani Malhoure i trzech jej córek, nierozsądnych, ograniczonych, które w ubieganiu się za rozrywkami widziały jedyny cel życia. Matka miała na sobie kostyum Katarzyny Medycejskiej; jedna z córek była przebrana za cygankę, druga za mleczarkę, trzecia zaś za wieśniaczkę normandzką. W ubraniach tych, z nieodpowiedniego materyału, czuć było domową robotę, wykonaną podług rycin, znalezionych w ilustrowanych dziennikach. Tenże charakter nosiły stroje wszystkich innych pań. Mężczyźni wyglądali dziwnie skrępowani we frakach i w białych rękawiczkach. Większość z nich miała pozór ludzi, którzy zmuszeni wstać nazajutrz o wczesnej godzinie myślą o tem tylko, że każdy dźwięk muzyki kradnie im nową snu chwilę. Dziwnie sprzeczne rozmowy krążyły wśród dusznej, gorącej atmosfery salonu, dochodziły urywki banalnej, salonowej rozmowy, pomieszane ze zdaniami, zdradzającemi myśl poważniejszą:
— Sensu nie mają te dowodzenia o czwartym wymiarze przestrzeni... Czy pani dużo tańczyła tego karnawału? Cauchy — to genialny umysł! Cóż to za umiejętność analizy!... Mateczko, zostańmy jeszcze chwilę, chciałabym przetańczyć tego kotyliona!...
Alfred Chazeł spotkał jednego z dawnych kolegów i opowiadał mu o szczegółach dawno żywionego zamiaru stworzenia nowej gałęzi algebry — „algebry porządku“; Helena zaś zmęczona czułością okazywaną jej przez panią i panny Malhoure, żałowała w duchu, że napróżno poniosła koszta sporządzenia nowej tualety. Dzięki wychowaniu, otrzymanemu od macochy i rozmowom pana de Querne, nabyła ona dokładnych pojęć o życiu towarzyskiem. Od pierwszego rzutu oka umiała ona odróżnić istotnie światowe zebranie od karnawałowego zgromadzenia mieszczan podobnych tym, w gronie których znajdowała się obecnie. A jednak, ponieważ śliczną była w blado-niebieskim i różowym kostyumie, ponieważ w zazdrosnych spojrzeniach kobiet, w pełnym uwielbienia wzroku mężczyzn czytała tryumf swej piękności — cieszyła się szczerze z tego powodzenia, które zawsze przyjemnie łechce uczucie próżności kobiecej wtedy nawet, gdy się niem w duchu pogardza. Tańczyła ciągle, nie odmawiając nikomu, sądząc, że ruchem fizycznym zagłuszy wewnętrzną serca męczarnię. W przerwach między tańcami biegała do bufetu, by szumiącym szampanem orzeźwić biedną głowę, tak skołataną nadmiarem myśli.
W godzinę potem, Helena stała przy bufecie, trzymając w jednej ręce wachlarz, w drugiej zaś kieliszek napoju, który podniecał ją tak rozkosznie; towarzyszący jej mężczyzna, młody lecz niepozornie wyglądający, dumny z zaszczytu prowadzenia jej pod rękę, usiłował zawiązać rozmowę; opowiadał o przedstawieniu nowej komedyi, którą pan de Querne wyśmiewał niegdyś bez litości. Helena odpowiadała, chwaląc ten sam utwór, który niegdyś — na mocy słów kochanka — znajdowała ohydnym. Na sam dźwięk nazwiska aktorów i tytułu sztuki zdawało jej się, że widzi się w loży obok Armanda; ogień gorączki płonął w jej żyłach, gdy nagle po za sobą usłyszała głos, który silnem przejął ją wzruszeniem... głos pana de Varades, człowieka, który wywarł tak złowrogi wpływ na losy jej miłości... głos tego, czyje nazwisko w chwili bezpowrotnego zerwania Armand cisnął jej w twarz jak obelgę. Jakąż okrutną tajemnicą losu młody oficer znajdował się tu, prawie o dwa kroki od niej i rozmawiał, zdając się jej nie widzieć? Gdyby Helena była zdolną zastanowić się spokojnie choć na chwilę, obecność dawnego ucznia ojca Malhoure byłaby wydała jej równie naturalną jak i jej własna. Wszak ona także przybyła na ten bal, jako żona dawnego kolegi pana de Varades? Byłaby pomyślała jeszcze, że żyjąc od tylu miesięcy zdała od świata, w którym mąż jej uczęszczał, mogła nie wiedzieć o losach dawnych towarzyszów Alfreda. Teraz jednak — może z powodu gorączkowego podniecenia nerwów — to niespodziewane spotkanie przejęło ją pełnem przerażenia osłupieniem, które niezwłocznie ustąpiło miejsca atakowi tak gwałtownego, tak bolesnego cierpienia, że pragnęła wołać głośno o pomstę wyrządzonej sobie niesprawiedliwości — tak jak ludzie wzywają ratunku, zagrożeni pożarem lub napadem morderców! Nie słuchała już rozmowy, towarzyszącego jej mężczyzny, patrzyła na pana de Varades z tak nietajoną ciekawością, jakgdyby nie był znanym jej oddawna. Był to przystojny chłopiec, wysoki i muskularny. Sprzeczność barwy pomiędzy włosami, siwizną przypruszonemi, a czarnym zupełnie wąsem nadawała dziwny charakter wyrazistej twarzy. Niskie czoło, nos orli, oczy małe i za blisko siebie obsadzone, blask spojrzenia, zdradzającego odwagę i wiarę w swoje siły — czyniły go podobnym do drapieżnego ptaka. Sztywne nieco ruchy, zdradzające — pomimo balowego stroju — człowieka przywykłego do służby wojskowej, wyróżniały go od tego zgromadzenia, w którem przeważała zmęczona rasa ludzi pióra i nauki zniewalały do zwrócenia na niego uwagi. Od czasu owej ohydnej sceny w Bourges, ilekroć młody oficer zbliżał się do Heleny, doznawała ona zawsze uczucia tajemnej obawy i niepokoju, odgadując w nim wroga, który postanowił nie cofnąć się przed niczem. Teraz jednak rzucona na pastwę głębokiej, straszliwej boleści, pragnęła gorąco, żeby ten człowiek zbliżył się do niej, żeby raz jeszcze powtórzył dawne wyznania miłosne. O tak! niech rozpocznie swe starania, ona nie okaże się tak naiwną, tak niedorzeczną! Nieszczęśliwa, zrozpaczona kobieta, żałowała swego dawniejszego postępowania. Dotąd nie zbaczała nigdy z drogi uczciwości... i do czegóż ją to doprowadziło? Do tego jedynie, że dożyła chwili, w której nie zostało jej nic w życiu prócz krwawiącej się nieuleczalnej rany, tam... w najskrytszych głębinach serca... Podniosła do ust kieliszek, chcąc odurzyć się kilkoma jeszcze kroplami wina, gdy pan de Varades, z którego nie spuszczała oczu, obejrzał się nagle w jej stronę. Czy spostrzegł ją teraz dopiero, czy też udawał dotąd, że jej nie widzi? Skłonił się nizko i podszedł ku niej z tym samym ironicznym a chłodnym uśmiechem, z jakim witał ją niegdyś w Bourges. Ale Helena nie odpowiedziała jak wówczas poważnym lecz sztywnym ukłonem: spojrzała na niego z zalotnym na ustach uśmiechem, pełnym wdzięku ruchem podała mu dłoń do uścisku i po zamianie zwykłych słów powitania, spytała:
— Czy pan w przejeździe bawi w Paryżu?
— Nie, pani, mieszkam tu od czterech miesięcy, zostałem bowiem mianowany nauczycielem szkoły wojskowej.
— I od czterech miesięcy nie znalazłeś pan czasu na odwiedzenie starych znajomych? — spytała znów Helena z pełnym zalotności wyrzutem.
— Ale pytałem się nieraz o panią... — odrzekł młody człowiek, w duchu zaś dodał:
— Jak ona się zmieniła w Paryżu!...
Całem sercem nienawidził on tej kobiety, względem której postąpił tak nikczemnie, a która wzamian zadała tak srogi cios jego miłości własnej. Napróżno głosił przed ludźmi, że był niegdyś jej kochankiem, napróżno licznemi szczegółami starał się poprzeć swe twierdzenie! czuł, że dopuszcza się kłamstwa... i nie mógł przebaczyć Helenie krzywdy, którą sam jej wyrządził. Ach! gdyby potwarz, rzucona na sławę kobiety wypowiadaną była głośno, gdyby ją ująć, uchwycić można! Ale nie, potwarz ta przebiega z ust do ust, z uszu do uszu, aż wreszcie wkrada się w serce człowieka, pragnącego poślubić znieważoną kobietę... i człowiek ten staje nagle, obezwładniony tą okrutną niepewnością:
Więc taką jest jej przeszłość?
Na usprawiedliwienie młodego oficera to tylko powiedzieć należy, że nie sięgał on wzrokiem w tak odległą przyszłość. Pragnął jedynie znaleźć zadosyćuczynienie za porażkę, jaką próżność jego dotkniętą została i teraz także uniesiony tą samą próżnością wobec niespodziewanie serdecznego obejścia Heleny, postanowił wznowić natychmiast odegrywaną niegdyś komedyę miłości. Z salonu dochodziły dźwięki walca z Fausta; bo siedząca przy fortepianie najstarsza z panien Malhoure — artystka rodziny — lubiła, by tańczono po muzyce mistrzów, podczas gdy młodsze jej siostry — pozujące na paryżanki czystej krwi — lubowały się w lekkiej muzyczce operetek i ogródkowych teatrów.
— Czy uczyni mi pani ten zaszczyt przetańczenia ze mną tego walca? — zapytał de Varades.
— Nie pamiętam, czy nie jestem zamówioną — odrzekła Helena — zresztą tem gorzej!... Zwracam panu swobodę — dodała zwracając się do pierwszego towarzysza, który oddalił się, nie śmiejąc przypomnieć jej obietnicy tańczenia z nim następnego walca.
Po chwili, Helena rzuciła się w wir tańca w objęciach pana de Varades.
Piękną była nad wyraz w tej chwili, gdy rumieniec gorączki krasił jej lica, nadając im odcień zbliżony do barwy sukni, stanika i jedwabnych pończoszek. Muszki na policzkach przylepione, czarne oczy i do białości doprowadzone włosy przyoblekały ją majestatycznym wdziękiem, który łechtał uczucie miłości własnej młodego człowieka i budził żądze oddawna w sercu jego uśpione.
Pan de Varades rozmawiał ciągle, tańcząc. Helena słuchała, lecz — o dziwna sprzeczności! — z myśli jej nic schodził ani na chwilę obraz Armanda.
— Gdyby on zobaczył mnie teraz — mówiła w duchu — posądzenia jego zamieniłyby się w pewność tryumfu... ho! cóż mnie to obchodzić może?...
Ta niepojęta potrzeba działania sprzecznie z głosem własnego serca, potrzeba, którą powierzchownie sądzący ludzie zowią „rozpaczą zawodu“, potęgowała się w tej chorej duszy do istotnego obłędu. Z uprzejmym uśmiechem Helena słuchała tego, co mówił de Varades. Ten dostatni, dość zręczny, by odgadnąć, że coś niezwykłego dzieje się w umyśle pani Chazel, a zarazem zanadto zemsty żądny, by nie korzystać ze sprzyjających okoliczności — zaczął rozwodzić się nad niewygasłemi w sercu jego uczuciami. W wyrazach, namiętnością tchnących, odmalował jej swoją rozpacz, gdy odrzuciła jego miłość... przysięgał, że dla niej jedynie nie ożenił się dotąd... dał jej do zrozumienia, że ona jest pierwszą i ostatnią jego miłością... że postarał się o zajęcie w Paryżu dla tego jedynie, aby ją odszukać. Za czasów poprzedniej znajomości Heleny, przed swoim grubiańskim napadem nigdy nie ośmielał się mówić otwarcie. Ale na wszystkie te kłamstwa, do których Varades wracał podczas pierwszego walca, następnych kadryli i tańczonego z Heleną kotyliona, młoda kobieta odpowiadała wymijającemi półsłówkami, które upoważniają mężczyznę do dalszych wyznań. Była — że tak powiem — w malignie kokieteryi, bo trawiąca ją gorączka podniecała sztuczną, wymuszoną zalotność. Nie dziw więc, że młody człowiek, wróciwszy na parę godzin później na ulicę św. Dominika do małego mieszkanka — złożonego z kilku pokoi, z których dwa tylko były umeblowane, pozostałe zaś służyły jako skład mundurów, broni i wysokich butów — przysięgał sobie, że przeprowadzi tę sprawę w jak najkrótszym czasie. Po dziadku swoim, starym wojaku z epoki cesarstwa, Varades przejął w spuściźnie zasadę, że z kobietami należy próbować wszystkiego, bez względu na zbieg okoliczności. To też, układając się do snu na miękkiej poduszce, uczynił nieodwołalne postanowienie posiadania pani Chazel gdziebądź, choćby na kanapie w jej własnym salonie, pomimo możliwości wejścia służącego.
— Tym razem ptaszek nie ujdzie moich szponów!... Mówiła mi, że zastać ją można codzień między drugą a czwartą. Do jutra — i zamknął powieki, żywiąc w sercu błogą nadzieję pomszczenia doznanej niegdyś zniewagi. A podczas, gdy ten człowiek — ku któremu popychała Helenę chęć stłumienia boleści swego serca nad okrutną niesprawiedliwością losu — usypiał, rojąc groźne dla niej plany, ona czuwała noc całą, dręczona wspomnieniami, z których każde rzucało ją na drogę występnych zamiarów!
Gdy wrócili z balu od państwa Malhoure, Alfred — z właściwą sobie niezręcznością, zagadnął żonę:
— Zdawało mi się, że byłaś zawziętą nieprzyjaciółką pana de Varades, a jednak z nim tylko tańczyłaś cały wieczór...
— Czy jesteś o niego zazdrosnym? — opryskliwie zapytała Helena.
— Nie — odpowiedział — ale jak można zmieniać tak łatwo zdanie swoje o ludziach?
— Jestem taką, jaką mi się być podoba — odparła.
— Gdyby jej kto w tej chwili zabronił rzucić się w nurty rzeki, to przez szaloną chęć sprzeciwienia się, dla ulżenia rozdrażnionym nerwom byłaby niechybnie pobiegła nad brzeg Sekwany.
Wróciwszy do swego pokoju, czuła się tak nieszczęśliwą, że zapomniała nawet o rozebraniu się. Ranek już świtał, a ona chodziła po pokoju w zmiętym, balowym stroju; działanie wina, oszołomienie tańcem a nadewszystko bezgraniczna rozpacz, miotająca jej sercem od tylu godzin — wprowadziły jej myśli w stan chaotycznego nieładu.
— Tak — powtarzała chwilami — jego to a nie innego wybrać powinnam... tymczasowo — dodawała posuwając do ostateczności obrazy występku, przynoszące nieraz ulgę sercu w czarnych życia godzinach — a kiedy to zrobię, kiedy upadnę w błoto, wtedy... zapomnę może, a potem wszystko... wszystko się skończy...
A kiedy umysł jej wzdragał się przed ohydą tych planów potwornych, wtedy chcąc rozbudzić pragnienie hańby, ku której coś ją ciągnęło nieprzepartą siłą, starała się odtworzyć w myśli postać Armanda, raz jeszcze ujrzeć jego oczy, jego uśmiech pełen pogardy, raz jeszcze usłyszeć głos, mówiący szyderczo:
— Czy myślisz, że nie znam twego życia?
— Ach! — wołała, rzucając się na łóżko z dzikim krzykiem zranionego zwierzęcia i drżącemi rękoma ściskała rozpalone czoło.
Nad rankiem usnęła niespokojnym, kamiennym snem. Wstawszy koło dziewiątej, zajęła się leniwie codzienną domową robotą, podczas gdy umysł jej błąkał się w innych krainach. Czuła się niewymownie znużoną, doznawała takiego wrażenia, jakgdyby wszystkie jej członki obumierały powoli. Gdy po śniadaniu wróciła do swego pokoju, ręce jej machinalnie niemal sięgnęły do szkatułki, w której chowała zwykle listy Armanda. Przerachowała wszystkie... było ich zaledwie piętnaście... najdłuższe z nich zajmowały dwie stronice. Zaczęła odczytywać je po kolei, jak to czynić zwykła codzień prawie, lecz oschłość ich wydała jej się teraz widoczniejszą niż dotąd. Można było wymienić wszystkie zdania w listach tych zawarte, nie wystawiając na szwank imienia kobiety, do której były pisane; ani jedno zatem nie było kreślonem w chwili uniesienia, pod wrażeniem potrzeby wylania na papier uczuć, przepełniających serce. Ach! niegdyś w naiwności ducha wierzyła, że pisał tak, szanując jej spokój i całem sercem wdzięczną mu była za to — o! ślepa naiwności! on tak pisał, bo jej nigdy nie kochał... i czyż mógł kochać kobietę, na której ciężyło takie podejrzenie? Czemże była w jego oczach? Kobietą podobną do wszystkich innych? Jak on śmiał rzucić na nią taką potwarz? A gdyby listów tych użyła jako narzędzie zemsty?... Na tę myśl rana jej serca znów krwią się broczyć poczęła. Ach jakiego... jakiego szukać lekarstwa?... W chwili gdy poraz setny powtarzała w myśli to pytanie, wszedł lokaj z zapytaniem, czy przyjmie pana de Varades.
— Proś do salonu — odrzekła i nagle wspomnienie niesprawiedliwości Armanda dotknęło ją jeszcze boleśniej, atak cierpienia powrócił z taką siłą, że nie wiedziała już prawie co czyni.
Poszła do sypialnego pokoju, obmyła twarz wodą, żeby usunąć ślady łez, bo bezwiednie niemal płakała, ilekroć przebiegała myślą każdy szczegół swej niedoli. Po chwili powolnym i chwiejnym krokiem udała się do saloniku.
— Jakiś pan dobry, żeś przyszedł dotrzymać mi towarzystwa! — ozwała się podając rękę młodemu oficerowi.
Rozmyślnie prosiła go, by usiadł na stojącym naprzeciw niej fotelu, tam gdzie pan de Querne zwykle siadywał Ileż kłamstw tu na tem miejscu wyszło z ust jego! Zdawało jej się w tej chwili, że osiągnęła zemstę przez to znieważenie ich wspólnych wspomnień. Usiadła na szezlongu umieszczonym w pobliżu kominka, na którym dogasający ogień tlił się słabem zarzewiem. Patrzyła na pana de Varades wzrokiem błędnym, nie widząc go wcale; młody człowiek zaś, wszczynając rozmowę, przyglądał jej się z niezwykłą uwagą. Widocznie okazywane przez nią roztargnienie, szalona szybkość z jaką słowa z ust jej płynęły, jakiś nieuchwytny charakter nerwowości, ujawniający się w jej uśmiechu, w ruchach i niespokojnem spojrzeniu — wszystko to znamionowało, że kobieta ta nie była w tej chwili panią swej woli. W przeddzień dnia tego Varades mówił sobie, chcąc wytłómaczyć kokieteryę jej podczas balu:
— Chce w kimś zazdrość obudzić.
Ale przez ciąg całego wieczoru nie zauważył nikogo, ktoby spoglądał na nią wzrokiem obrażonego kochanka. Teraz zaś w półcieniu panującym w saloniku myślał:
— To ona jest zazdrosną i zemsty pragnie...
I nieznacznie nawiązał rozmowę, przerwaną wczoraj po ukończeniu balu, opowiadał znów o swej rozpaczy i o swoich smutkach. Helena słuchała w milczeniu myśląc, że pomimo wszystkiego co zaszło, Armand uczułby się przecież oburzonym, gdyby ją ujrzał w tej chwili. Tymczasem Varades tak rozumował w duchu.
— Co ryzykuję? Że mnie raz jeszcze tak jak w Bourges za drzwi wyrzucić każę? Do dzieła!...
Wstał z miejsca, przeszedł się po pokoju i usiadł tuż obok niej na szezlongu, mówiąc:
— Ach! kochani cię od tak dawna!
Helena zwróciła ku niemu rozgorączkowane oblicze, on zaś — sądząc, że w oczach jej czyta rozpacz doznanego zawodu — schwycił ją w swoje objęcia. Czy młoda kobieta uległa w tej chwili przejściowemu obłędowi, w przystępie którego popełniamy czyny, w których później sami siebie nie poznajemy? Czy było to zwycięztwo, jakie silna, żelazna wola odniosła nad wolą istoty chorej fizycznie i moralnie? Czy istotnie głównym czynnikiem jej upadku była ta gorączka poniżenia, ta szalona żądza własnej hańby, która wczoraj jeszcze dręczyła biedne jej serce? Dość, że Helena nie broniła się wcale uściskom młodego oficera. Tak, w salonie, w którym nie śmiała niegdyś oddać się ukochanemu człowiekowi, przyjmowała teraz pieszczoty innego, którego nie kochała wcale, a ten ostatni był oszołomiony zarówno łatwością, z jaką odniósł zwycięztwo, jak i bezduszną obojętnością kochanki, o której nie marzył nawet na dobę przedtem.
...Varades odszedł oddawna, zmrok zapadał. Helena siedziała nieruchomie na tem samem miejscu, jak trup martwa. Poczucie rzeczywistości tego co zaszło przed chwilą, rozproszyło nagle halucynacye, tworzące się w jej umyśle podczas kilku ostatnich tygodni. Jakto? Ona, Helena Chazel została kochanką pana de Varades!... Nie! to niepodobna, ponieważ nie przestała kochać Armanda! Gdzie jest?... Co zrobiła?... Jakiemu szaleństwu uległa?... A w straszliwem przerażeniu, jakie ogarnęło ją na widok, że żyje jeszcze po tem, co się stało, w umyśle jej powstała nieprzeparta chęć ujrzenie raz jeszcze Armanda. W jakim celu? Nie umiałaby tego powiedzieć, ale teraz... natychmiast. Musi z nim mówić, choćby jej przyszło uciekać z domu męża, by odnaleźć kochanka. Ale za jakąbądź cenę zobaczy go jaknajśpieszniej. Czy tylko wrócił do Paryża? O tem się zaraz dowie. W przeciągu dziesięciu minut przebrała się włożyła kapelusz, kazała sprowadzić dorożkę i trzęsąc się od febry, kazała jechać natychmiast na ulicę Linkoln. ’


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.