Zbrodnia miłości/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Zbrodnia miłości
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Crime d'amour
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Podczas gdy dorożka zwolna toczyła się po ulicach, Helena pytała sama siebie:
— Czy go zobaczę?
Śmiało już teraz, bez trwogi zastanawiała się nad myślą, której błysk pierwszy rozbudził w sercu jej niepohamowaną chęć ujrzenia Armanda natychmiast po chwili popełnionego szału. Potrzebowała znaleźć sposobność powiedzenia temu człowiekowi, że on ją zgubił. Tak! niech raz wreszcie uwierzy, niech zrozumie całą nikczemność swego postępowania. Powie dawnemu kochankowi.
— Jestem kochanką pana de Varades dzięki tobie, dzięki twojej niesprawiedliwości...
On zaś będzie musiał uwierzyć, gdy doda następnie:
— Do chwili, w której cię poznałam, byłam czystą...
Teraz oto trzyma w ręku nieprzeparty dowód prawdziwości swych uczuć, dowód tak przez nią pożądany i skorzystać zeń potrafi. Czyż szczerość jej obecna nie będzie rękojmią szczerości słów, niegdyś wyrzeczonych? Jeżeli wyzna błąd dziś popełniony, jakież względy skromności, obłudy lub wyrachowania mogłyby ją skłonić do ukrywania win dawnych. Zawiłe to rozumowanie wydawało jej się tak prostem, tak przekonywającem, że nie wątpiła iż Armand wreszcie pokonanym rozstanie. Uwierzy — a ona będzie pomszczoną.
— Jak też on mnie przyjmie? Mniejsza o to. Plunę mu w twarz moją hańbą i upadkiem, obwinię go o rzucenie mnie w błoto.
Zamiar ten przynosił niejaką ulgę schorzałemu jej sercu. W tej chwili nienawidziła Armanda, drżała na myśl, że go nie zastanie, że on ujdzie bezkarnie.
— Śpiesz się — nagliła kilkakrotnie woźnicę.
Czy zdąży na czas? Poznawała najdrobniejsze szczegóły tej drogi, którą tak niedawno przebiegała wesoło, dążąc do niego — po raz ostatni niestety! W oczach jej stanęła żywo, wyraźnie zarysowana, okropna ostatnia rozmowa! Przez cały ciąg tej sceny nie odpowiadała ani słowa. Oburzenie tamowało jej mowę. Wtedy nie byłby jej uwierzył, dziś jednak uwierzyć musi. Wyjawi mu jak ciężkiem było jej życie podczas tylu miesięcy. Każę mu dotknąć palcom wszystkich tajemnych ran jej serca. Pokaże mu całą doniosłość moralnej śmierci, której on był sprawcą i odejdzie zatruwszy mu sumienie jadem wyrzutu, jeżeli nie jest jeszcze ze czci wyzuty!... Potem znów myślała.
— Jakim go zastanę? Co się z nim działo od czasu naszego zerwania?
Powóz stanął wreszcie na rogu ulicy Linkoln i Pól Elizejskich. Po chwili Helena wchodziła w bramę domu, w którym Armand mieszkał. Stłumionym i drżącym głosem, spytała stróża.
— Czy pan de de Querne w domu?
Otrzymawszy potwierdzającą odpowiedź, zawahała się chwilę, pomimo stanowczości swego postanowienia, wreszcie pewnym już krokiem wbiegła na schody. Śmiało, spokojnie przycisnęła palcem guzik od dzwonka. Po chwili dał się słyszeć odgłos kroków lokaja. Drzwi otworzone. Cofnąć się było niepodobna.
Co robił Armand przez ciąg tych dni, podczas których ona konała z rozpaczy? Ach! gdyby Helena wiedziała o tem, może — nawet wobec tych drzwi otwartych — wstręt oburzenia byłby ją wstrzymał i skłonił do cofnięcia się. Byłaby uciekła przerażona z progu tego mieszkania, do którego wchodziła, żeby stanąć w obronie nie swojej godności, nie swego szczęścia, lecz w obronie szczerości dawnego uczucia, pogrzebanego już na wieki...
Pan de Querne nie skłamał, pisząc Alfredowi o projekcie wyjechania z Paryża. Udał się on istotnie do swego majątku w pobliżu Nantes i zabawił tam dni dziesięć, odnawiając kontrakty z dzierżawcami. Następnie zaś wrócił do Paryża, przeświadczony o stanowczem zerwaniu stosunków z Heleną, ponieważ ta ostatnia nie uczyniła żadnego kroku w celu ponownego zbliżenia się. Wskutek niepojętej sprzeczności jego charakteru, czuł się niezwykle smutnym podczas tych pierwszych dni. Należał on do rzędu ludzi, którzy rozczulają się nad wspomnieniem, a płaczą z tęsknoty za miejscowością, w której marli z nudów. Niespokojny to gatunek ludzi: w chwili obecnej widzą oni tylko strony ujemne, a przeszłość — dlatego jedynie, że już teraźniejszością być przestała — owianą jest w ich oczach czarem niewymownego, rozrzewniającego uroku. Armand nie kochał nigdy nieszczęśliwej Heleny; cieszył się ze stanowczego zerwania, uważając je jako postępek bardzo rozsądny, ze względu na jego własny interes i wysoce szlachetny, ponieważ wspaniałomyślnością odpłacał wspaniałomyślność Alfreda; ale ani względy własnej korzyści, ani szlachetności nie mogły sprawić, by z bolesnem wzruszeniem nie myślał o tej łagodnej i tkliwej kochance, która kłaniała dlatego jedynie, by sobie miłość jego zaskarbić. Wprawdzie więcej niż kiedykolwiek wierzył w dawny stosunek Heleny z tym panem de Varades, o którym opowiadał mu Lucyan Rieume. Najoczywistszym dowodem prawdziwości jego posądzeń wydawał mu się sposób, w jaki Helena przyjęła to oskarżenie. Spuściła oczy zarumieniona, cios ten jak grom w serce jej uderzył. Ale gdyby nawet Helena miała dawniej dwóch, trzech, kochanków, jakież on miał prawo oburzać się na nią? Czyż przez cały czas trwania ich stosunku postępowanie jej nie było nacechowane najwyższą prawością, do jakiej są zdolne podobne uczucia? Czyż dostrzegł w niej kiedykolwiek najlżejszy choćby cień zalotności dla innych! Czyż dała mu choć na chwilę powód do zazdrości, jaką kobiety światowe — wybredniejsze od ulicznic pod tym względem — nie wahają się wzbudzić w kochanku dla błahych pobudek próżności, dla podobania się ludziom głośnego imienia i sławy? Nie, postępowanie Heleny z nim wolnem było od podobnych zarzutów. Skonstatowanie tego faktu było mu rozkoszą i boleścią zarazem: bo łechcąc mile uczucie miłości własnej, uprzytomniało mu dokładniej urok tej utraconej miłości, którą nie umiał cieszyć się wtenczas, gdy uląkł się wynikających zeń zobowiązań. Ale więcej niż pełnej wdzięku czułości Heleny, żałował on fizycznej jej istoty. Wbrew wszystkim swoim zasadom, pozostał on jej wiernym przez cały czas trwania ich stosunku, a okoliczność ta potęgowała w nim pamięć doznanych rozkoszy zmysłowych. Ustawicznie powracał myślą do wytwornie urządzonego saloniku przy ulicy Sztokholmskiej, do pięknej twarzyczki leżącej na poduszce, do oczu pałających ogniem tajonej namiętności. Najdrobniejsze szczegóły, które dawniej uchodziły jego uwagi, stawały mu teraz w pamięci: właściwy jej sposób opierania głowy na jego ramieniu, aromatyczna woń, owiewająca całą jej postać; niewymowna czułość jej pocałunków. W chwilach takich ogarniała go szalona tęsknota, której przeciwdziałać postanowił lekarstwem, niejednokrotnie już używanem a dotychczas zawsze skutecznem. Niezwłocznie po powrocie do Paryża począł on systematycznie nurzać się w ustawicznej rozpuście. Pomiędzy Heleną a sobą zapragnął postawić kobiety o kształtach ciała, któreby zmysły jego napawały wrażeniem piękna, o szyi łabędziej, o ramionach godnych dłuta rzeźbiarza, o wysmukłych biodrach i małych nóżkach. Wykwintnie urządzone domy rozpusty w Paryżu dostarczyć mogą dosyta podobnych narzędzi zapomnienia. Młody człowiek używał ich tym razem — jak zwykle — nadmiernie, nie dziw więc, że gdy Helena dzwoniła do jego mieszkania była mu ona tak prawie obcą, jakgdyby jej nigdy nie znał. Leżąc na szezlongu przerzucał książkę, czekając na chwilę, w której miał się zejść w klubie z kilkoma towarzyszami zabawy. Znajdował się on w stanie błogiego, moralnego uśpienia, w stanie, w którym przyjemność, udziału serca pozbawiona, zadawalniać zwykła mężczyzn dość rozsądnych, by w kobiecie szukać li tylko ideału piękna cielesnego. Obraz Heleny, wspomnienie wypadków zaszłych w ciągu ostatnich miesięcy zapadały się dla niego w ciemną otchłań, która z dniem każdym głębszą się stawała. Ot! był to tylko jeden więcej epizod, dołączony do tylu innych, tworzących smutny romans miłostek, w których uczuciowość jego została zużytą lecz nie wydatkowaną. Teraz już spokojnie myślał o dawnej kochance. Bolał wprawdzie nad tem, że tak dalece zapoznał Alfreda, lecz pewne zadowolenie sumienia łagodziło nieco to cierpienie. Czyż na ołtarzu przyjaźni i zaufania, jakiem go darzono, nie złożył bez wahania niezliczonych przyjemności, którychby jeszcze stosunek ten mógł dostarczyć? To też wielkiem było jego zdziwienie, gdy lokaj wszedł z oznajmieniem, że jakaś pani pragnie z nim pomówić a po chwili ujrzał, przed sobą wychudłą twarz Heleny, oczy jej sinemi obwódkami podkrążone, wzrok stanowczością błyszczący, uśmiech goryczy na ustach. Machinalnie podsunął ku niej fotel, ale przecząco kiwnęła głową.
— Nie zadawaj sobie trudu — ozwała się — nie wiele mam ci do powiedzenia, skończę prędko. Nie chcę ci zabierać dużo czasu.
— Aha! — szepnął do siebie Armand — jeszcze jedna scena... Ale ta już będzie ostatnią...
Zupełna nieobecność żądzy cielesnej — wynik rozpusty — czyniła go nadzwyczaj twardym i suchym. Wyrzucał sobie w duchu, że dał dowód nieostrożności, nie przewidując tej nowej sceny. Postanowił więc nie wdawać się w żadne wyjaśnienia i zbyć ją najbanalniejszą grzecznością; odparł więc tonem człowieka, którego z kobietami nic nigdy nie łączyło, prócz czysto oficyalnych stosunków:
— Zawstydzasz mnie, pani, obowiązkiem moim było odwiedzić państwa natychmiast po powrocie, ale tysiące drobnych kłopotów stanęło na przeszkodzie... I teraz czeka mnie nowa podróż... W końcu tego miesiąca muszę być w Londynie...
— Próżno się pan usprawiedliwiasz — przerwała Helena. — I pocóż byś pan przyszedł do nas? Żeby mnie nie kompromitować? Uwalniam pana od tej delikatności... Żeby raz jeszcze powtórzyć, że mnie nie kochasz, że nie kochałeś nigdy... żeby wiedzieć, ile cierpię? Nie jesteś potworem... Wszystko, co było do powiedzenia między nami, powiedziałeś pan już. Nie obawiaj się — dodała z nerwowym uśmiechem — nie przyszłam tu po to, aby raz jeszcze rozpocząć ostatnią naszą rozmowę...
Umilkła, jakgdyby słowa, które teraz powiedzieć miała paliły usta jej, spalone gorączką, trawiącą ją przez tyle nocy. Mówiła w sposób tak ostry i surowy zarazem, że młody człowiek uczuł się zaniepokojony. Widząc ją wchodzącą do pokoju, przygotował się na scenę gorących próśb opuszczonej kochanki, która przychodzi błagać o jedną choćby godzinę dawnego szczęścia — a oto spokojny, uroczysty niemal głos Heleny, głos, w którym nie dźwięczała ani prośba, ani nadzieja, zwiastował oznajmienie wiadomości, która — dla niej przynajmniej — musiała byś wysoce tragiczną. Czyż przyszła powiedzieć mu, że zostanie matką? A może w przystępie skruchy wyznała wszystko mężowi?... Zniecierpliwiony przerwał wreszcie panujące oddawna milczenie:
— Niech pani mówi dalej — ja słucham uważnie.
— Podczas ostatniej naszej rozmowy, do której — raz jeszcze powtarzani — wracać nie chcę, powiedziałeś mi pan, że znasz moje życie. Wymieniłeś pan nazwisko pana de Varades. Ośmieliłeś się twierdzić, że ten człowiek był moim kochankiem.
— Powiedziałem pani, że tak mi mówiono — odparł z naciskiem.
— I pan w to wierzysz? — spytała.
— O tyle, o ile podobnym pogłoskom wierzyć się godzi — dorzucił Armand — widocznie źle mnie pani zrozumiałaś, albo ja źle się wyraziłem.
W duchu zaś myślał:
— Pewien jestem, że wyjmie z kieszeni list pana de Varades, utrzymany w tonie głębokiego szacunku.
Pamiętał, że sam pisywał niegdyś do dawnych kochanek podobne listy, które służyły jako dowód niewinności wobec jego następców.
— Głupie położenie — szepnął z westchnieniem — jak tu wyjść z niego?
— A zatem — zawołała Helena z niezwykłą u niej energią — jeżeli teraz usłyszysz podobną pogłoskę, możesz jej wierzyć i odrzec, że jesteś o tem uwiadomiony z pewnego źródła...
I patrząc mu w oczy wzrokiem tryumfu i rozpaczy dodała:
— Jestem kochanką pana de Varades, czy słyszysz?
Raz jeszcze powtórzyła:
— Tak! jestem kochanką pana de Varades....
Słuchając jak Helena mówiła i powtarzała wyrok swego potępienia, Armand doznawał więcej przykrego, niż bolesnego wrażenia. Wydawało mu się niepojętem i niedorzecznem, aby ona wracała tu opowiadać mu o odnowieniu swych miłostek z dawnym kochankiem. Jakaż chorobliwa żądza tragicznych wzruszeń mogła ją przywieść do tego kroku? Przytem, w epoce pierwszych podejrzeń nie miał on głębokiego, niezłomnego przeświadczenia o charakterze stosunku Heleny z panem de Varades. Teraz dopiero prawda rzucała mu się w oczy z taką brutalnością, że nie mógł oprzeć się przelotnemu uczuciu zazdrości, odparł więc szorstko:
— Jesteś pani zupełnie wolną, cóż mnie to obchodzić może?... chyba — dodał z okrucieństwem — mogę być pani użytecznym?
— Nie sil się pan na dowcip — przerwała Helena z oburzeniem — obowiązkiem pana jest wysłuchać mnie... Niewielki to dług zaciągnięty względem kobiety, która, dzięki panu upadła na zawsze... Tak! dzięki tobie upadlam... Ty mnie zgubiłeś, chcę, żebyś wiedział o tom. Ach! myślałeś, że udawałam niewinną, aby się tobie podobać, że kłamałam mówiąc, iż ty byłeś pierwszym moim kochankiem: czy uwierzysz teraz, gdy ci powiem, że jestem kochanką pana de Varades, choć pierwej nie byłam nią nigdy?... Odnalazłam go, dobrowolnie rzuciłam się w jego objęcia... Nie pytaj dlaczego... ale tak się stało... Widzisz, że nie mam zamiaru grać komedyi, że nie lękam się twojej pogardy, że nie przychodzę odnowić stosunku z tobą... ale powiadam ci, że o ile teraz jestem shańbioną i podłą, o tyle byłam czystą, oddając się tobie!... Żadna, żadna wina nie ciążyła na mojem sumieniu!... Zachowałam swe serce dla ciebie jedynie, jakgdybym przeczuwała, że muszę cię poznać kiedyś! Ach! oto wszystko co chciałam ci powiedzieć... Kobieta, która się tak oskarża, w niczem już siebie oszczędzać nie potrzebuje, nieprawdaż? Jakiżbym miała cel kłamać ci teraz? Odpowiedz. Teraz już musisz mi uwierzyć, musisz wyznać przed swojem sumieniem: Byłem pierwszą miłością jej serca, uległa mi bez oporu, bo mnie kochała... kochała miłością, o jakiej marzyć tylko można... kochała całem sercem, całą swoją istotą... kochała mnie przeczuciem wtedy jeszcze, gdy jej nie znałem; a z tej kobiety oto co uczyniłem: istotę, która już w nic nie wierzy, nic nie szanuje, kobietę, która dla kaprysu wzięła jednego kochanka, a potem weźmie drugiego i trzeciego... Tak, raz jeszcze powtarzam, ty mnie zgubiłeś i chcę, chcę koniecznie, żebyś o tem wiedział, żebyś ani na chwilę wątpić o tem nie mógł... Oto moja zemsta! Zgubiłeś mnie! zgubiłeś! to twoja wina! twoja! twoja!...
Słowa te wyrywały się z jej ust w chaotycznym nieładzie, podchodziła coraz bliżej do Armanda z twarzą wzburzoną od gniewu a w dźwiękach jej głosu, w spojrzeniu, w całej postaci tchnęła ta nieprzeparta siła prawdy, wobec której zwątpienie upada pokonane. Okrutny, hańbiący dowód, jakim stwierdzała dawną swą niewinność, dowód polegający na cynicznem wyznaniu obecnego upadku, nabierał siły, dzięki rozdrażnieniu, które nie pozwalało jej zataić żadnej myśli. Ale dla człowieka słuchającego tej spowiedzi z pełnem osłupienia przerażeniem, wiarygodniejszem od tego rozumowania była nagła zmiana, jaka zaszła w Helenie z chwilą, gdy mówić przestała. Gniew, uśmierzony tą frenetyczną przemową, ustąpił nagle miejsca rozpaczy. Spojrzała na Armanda wzrokiem, w którym błyskawice gniewu w łzach tonęły i z głośnym krzykiem osunęła się na podłogę. Pierś jej podnosiła się długiem, przeciągiem szlochaniem, podobnem do monotonnego, głuchego jęku, konającego zwierzęcia. Ostatnia ta skarga dźwięczała echem wszystkich stłumionych niegdyś westchnień, którym z piersi wyrwać się nie dała. Krzyk ten wypowiadał męczarnie, jakie znosiła, konając przez tyle dni i nocy. Jeżeli na widok cierpienia Alfreda, Armand poczuł w sercu uczucie litości nad cierpieniem bliźniego, o ileż silniej uczucie to ogarnęło go teraz, wobec boleści tej kobiety, u stóp jego leżącej! Kruche a jednak potężne więzy, łączące go z tą zwyciężoną istotą, więzy cielesnego pożądania, przykuły go do niej z nową siłą. Pewien był, że zupełnie już o niej zapomniał a jednak pod wpływem bezwiednej niemal zazdrości i fizycznego współczucia, serce jego zadrgało znów dla niej uczuciem, do którego nie sądził się już zdolnym. Uniesiony namiętnością, rzucił się na kolana, podnosząc ją z taką czułością, jakgdyby była jeszcze jego kochanką.
— Helenko — prosił — uspokój się... przez litość nademną, nie płacz tak rzewnie... podnieś się...
Helena usłuchała i wstawszy z trudnością, podniosła ku niemu łzami zamglone oczy. Wyraz niewymownej wdzięczności przemknął po jej twarzy, wzruszeniami zmęczony Armand posadził ją na fotelu, poczem ukląkł przed nią. Ona zaś, obtarłszy łzy, znów mówić zaczęła:
— Ach! wszystko już skończone na zawsze. Tak, nigdy już!... Ty nie wiesz, Armandzie, jak bardzo ja ciebie kochałam, jak kochani cię dotąd... Ach! dlaczego pozwoliłam na to, co się stało? Widzisz, byłam jak obłąkana... Nie wiedziałam o niczem, pamiętałam o tem tylko, że cię kochani... Ty byłeś mojem życiem, moją wiarą, wszystko co było we mnie dobrego i szlachetnego pochodziło od ciebie. I oto nagle zabrakło mi wszystkiego! Cierpiałam strasznie! W uszach dźwięczały mi ciągle te okropne słowa, które od ciebie słyszałam. Zdawało mi się, że w sercu mojem tkwi miecz zagłębiający się co chwila... Chciałam zapomnieć o tobie, o sobie... chciałam zniweczyć wszystko... Nieszczęsna! cóżem uczyniła?.. Dlaczego nie wróciłam tu... nie błagałam cię, abyś mnie nie rzucał, abyś mi uwierzył? Byłabym znalazła dowody, któreby przekonać cię zdołały... Teraz, wszystko już skończone... nie dotykaj się mnie, brzydzę się sama sobą...
Wyrywała się, odpychając go od siebie. Po chwili znów z gniewem wołać poczęła:
— Nie! ty jesteś moim katem! To twoja wina... Tak, to ty stałeś się przyczyną mego upadku. Odpowiadaj: jakie miałeś prawo tak się ze mną obchodzić? Co zawiniłam względem ciebie? Czy skłamałam kiedykolwiek? Dlaczego zwątpiłeś o mej miłości?... Nie, mój najdroższy. Jesteś tak dobrym, tak łagodnym, kocham cię nad życie... Przebacz mi! przebacz... boleść mnie zabija!...
Tak płakała, zdradzając w słowach bez związku, to przeklinających, to znów czułych, różnorodność uczuć, które szaloną burzą wrzały w jej sercu. Wreszcie fizyczne zmęczenie przemogło, złamanym głosem szepnęła:
— Pozwól mi popłakać trochę... to mi ulgę przyniesie... Nie mów nic do mnie...
Armand oddalił się od jej fotela. Jakże bezsilnym czuć się musiał wobec szalonego wybuchu tej rozpaczy! Przechadzał się wzdłuż i wszerz po pokoju, w którym ponury zmrok zapadać zaczynał... Szlochanie Heleny stało się teraz pokornem, cichem, podobnem do płaczu małego dziecięcia. Frenetyczny bunt ustąpił teraz miejsca westchnieniom, które poruszyły do głębi serce młodego człowieka. Nie usiłował on już pocieszać jej, nie usiłował wszczynać walki z okrutnem przeświadczeniem, które narzuconem zostało jego sercu. Litość nad tą boleścią, dreszcz przerażenia wobec upadku dawnej kochanki, poczucie niesprawiedliwości, której stał się winnym — wszystko dręczyło go boleśnie. Ale co go przygnębiało najsrożej, co tłoczyło mu serce ciężkiem — nie dającem się zrzucić brzemieniem, to poczucie strasznej odpowiedzialności, jaka ciążyła na nim za upadek tej kobiety. Oto jej nagroda za miłość, jaką pałała ku niemu! Instynkt Heleny okazał się nieomylnym. Niepodobna było wątpić nadal. Uwierzył jej teraz i uwierzył we wszystko. Uwierzył, że kochała go prawdziwie. Uwierzył, że do chwili poznania go była niewinną. Uwierzył, że szalejąc z boleści po nikczemnem zerwaniu, rzuciła się w objęcia innego i że on, on tylko jest główną jedyną tego przyczyną.
Chodził wciąż po pokoju, a ilekroć odwracał się przy ścianie, dostrzegał w zagłębieniu okna tę pochyloną postać, te twarz, która blado odbijała od tła ciemności! Gdzież owa obojętność, ów chłód serca, któremi szczycił się przed przybyciem Heleny? Gdzież wrodzona mu zdolność przeczenia i niewiary? Niepodobna wątpić, widząc konającego człowieka, a on właśnie był świadkiem konania serca ludzkiego. Ach! stokroć prawdą było, że ona niczego nie żądała, nic nie pragnęła dla siebie; chciała tylko odkryć przed nim swe serce i on je ujrzał wreszcie, widział krew, broczącą z rany przez niego zadanej. Żadne z nich nie wiedziało, ile czasu spędzili tak w milczeniu: on chodząc nieustannie, ona płacząc cichemi łzami. Armand pierwszy zbliżył się, ujął jej rękę, miękką wilgotną, chłodną i do ust ją poniósł. Z oczu jego stoczyły się dwie wielkie łzy — pierwsze od lat wielu — a Helena, pogrążona w czarnej otchłani rozpaczy, znalazła jeszcze w sercu litość dla swego kata.
— Nie płacz — zawołała i przyciągnąwszy go do siebie okryła twarz jego namiętnemi pocałunkami.
Armand czuł gorący jej oddech na oczach, ustach i czole. Nadie odepchnęła go od siebie. Podniosła się z miejsca. Przed oczyma jej wyobraźni stanęła postać nowego kochanka.
— Ach! — zawołała rozpaczliwie — nie mam już nawet prawa być ci pociechą... Żegnam cię, żegnam Armandzie... a tym razem żegnam na wieki...
Przesunęła ręką po włosach Armanda, po jego twarzy, jakby pragnęła przekonać się o rzeczywistości istnienia człowieka, którego tak gorąco ukochała i wyrywając mu się, szybko ku drzwiom pobiegła.
— Dokąd idziesz? — zapytał.
— Uciekam od ciebie — odrzekła z roztargnieniem i wybiegła z pokoju.
Drzwi mieszkania zamknęły się już za odchodzącą. a Armand nie miał odwagi pójść za nią. Stał osłupiały, jak paraliżem tknięty, nie śmiejąc ruszyć się z miejsca. Lodowaty dreszcz przerażenia przebiegł go od stóp do głowy... A jeżeli Helena, rozpaczą obłąkana, wybiegła od niego z zamiarem odebrania sobie życia? Przez chwilę stanęła mu przed oczyma straszliwa halucynacya: ciemne wybrzeże, przezroczysta, ruchoma głębia wody i ciało kobiety pływające na powierzchni rzeki. Jak szalony wybiegł z pokoju i w jednej chwili już był na ulicy. Nieopodal od niego szła chodnikiem jakaś kobieta, dążąca w stronę Pól Elizejskich. Dogonił ją. Nie była to Helena.
Doszedł do alei, rojącej się tłumem przechodniów i powozów. Jakże ją znaleźć wśród tłumu? Jak odgadnąć, w którą stronę udała się nieszczęśliwa kobieta?
Drobny deszcz padał. Napróżno kilkakrotnie przywoływał dorożkę, dopiero po za skwerem udało mu się dostać powóz. Rozkazał woźnicy jechać na ulicę de la Rochefoucauld. Przez całą drogę miotał nim niepokój, do szaleństwa niemal dochodzący. Wreszcie znalazł się przed pałacykiem, zamieszkiwanym przez państwa Chazel. Serce młotem biło mu w piersiach, gdy pociągnął za sznurek od dzwonka i spytał służącego, czy pani Chazel wróciła. Usłyszawszy twierdzącą odpowiedź lokaja, zachwiał się na nogach; nadmiar wzruszenia zmęczył go moralnie i fizycznie. A jednak natychmiast — bo gra namiętności każę nam potykać się co chwila o tysiączne przeciwności codziennego życia — ogarnął go wstyd, wobec tego człowieka, który stał u drzwi w pełnej pokory postawie. Jakże znieść w tej chwili obecność Heleny a szczególniej Alfreda? Wybąknął słów parę o zapomnianym a koniecznym sprawunku i oświadczył, że wróci wieczorem. Z lżejszem sercem zasunął się w głąb powozu:
— Miłość dla syna ocaliła ją!... — rzekł sam do siebie — przynajmniej nie będę mordercą!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.