Zbrodnia miłości/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Zbrodnia miłości
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Crime d'amour
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.

W kilka dni po opisanych wypadkach, Chazel odebrał od barona de Querne list z Londynu, w którym tenże usprawiedliwiał się, że nie mógł osobiście pożegnać przyjaciela przed stanowczym wyjazdem.
Przestąpić raz jeszcze progi pałacyku przy ulicy de la Rochefoucauld, spojrzeć w oczy, tym dwojgu ludziom, którym życie zatruł, a którzy nie znaleźli dla niego innych słów prócz zapewnień ufności i przebaczenia, być świadkiem ich strasznej boleści, usłyszeć westchnienia, których odgłos serce mu do głębi rozdzierał — nie! na tę odwagę Armand nie miał siły się zdobyć. Myśląc o przypuszczalnym smutku Alfreda, o życiu, jakie wieść musiała Helena po bankructwie jej uczuć i niewinności powiedział sobie:
— To okropne położenie... ale cóż ja na to poradzić mogę?... Trzeba zapomnieć...
I wierny ulubionej swej maksymie, przyśpieszył termin wyjazdu do Anglii, ażeby różnorodnością wrażeń podróży zagłuszyć dręczący go niepokój.
Za czasów swej młodości — tak czczej i bezczynnej — niejednokrotnie leczył się od znudzenia wędrówką po różnych krańcach świata. W całej niemal Europie miał znajomych i przyjaciół. W Londynie szczególniej czuł się jak u siebie; znajdował gotowy już tryb życia; mieszkanko w pobliżu Piccadilly, dwa kluby, których gościnnego przyjęcia był pewien, około dwudziestu domów, w których go witano jak starego przyjaciela...
Ale teraz, osiadłszy — jak zwykle — w trzech umeblowanych pokojach, które dawniej zajmował, nie czuł się na siłach do rzucenia się natychmiast w wir zabaw. Powiedział sobie.
— Poczekam parę dni, potem dopiero pooddaję wizyty.
Ale po upływie tych kilku dni, z niemniejszym myślał wstrętem o ujrzeniu dawnych znajomych. Tak minął jeden, potem dwa i trzy tygodnie a on wciąż doznawał niezwalczonego wstrętu do rozmowy, do zabaw światowych, do wszystkiego i wszystkich. Mizantropia jego doszła do takiego stopnia, że wychodził wieczorami tylko, aby ujść bezpieczniej wzroku ludzkiego. Ilekroć wychodził wśród dnia, wsiadał zazwyczaj do londyńskich dwukołowych dorożek, których konie tak szybkim biegną kłusem. Bez celu kazał się wozić po nieskończenie długich ulicach stolicy. Małe, czarne domki snuły się zwartym szeregiem, gdzieniegdzie wzrok jego spotykał skwery sztachetami otoczone, place z pomnikami o zakurzonych barwach, łub parki, których trawniki dostarczały owcom pożywienia. Nad tem olbrzymiem mrowiskiem rozciągało się sklepienie ołowianego nieba; czasami żółtawe chmury zasłaniały widnokrąg, albo mgła tonęła w potokach ulewnego deszczu lub też mroźne, wilgotne powietrze przesiąknięte było wyziewami węgla. Tłumy ludzi płynęły na ulicach, ale Armand nie poznawał żadnej twarzy — wtedy, gdy przez długie godziny błądził po ulicach, gdy się budził, jadł lub ubierał — nie opuszczała go ani na chwilę, myśl pełna boleści, zawsze obecna, zawsze prawie niezmienna.
Jakąż więc była treść tej uporczywej a dręczącej myśli? Ciągle i zawsze wspomnienie Heleny, a okropne wyznanie, uczynione przez nią podczas ostatniej ich rozmowy, dźwięczało mu w uszach nieustannie; odtwarzał w swojej pamięci postępek, który ona wyznała słowy tak jasnemi, tak okrutnie dokładnemi. Widział ją ciągle w objęciach pana de Varades; bo pewien był, że po przejściu pierwszego paroksyzmu rozpaczy, Helena powróci do nowego kochanka. Widzenie to przejmowało go uczuciem, które porównywał go ciężaru, tłoczącego mu serce bezgraniczną boleścią. Po raz pierwszy poczuł on ten sam ciężar na sercu wtedy, gdy Helena skarżyła się tak żałośnie nazajutrz po jego rozmowie z Alfredem. Najgorszą jednak męczarnią była mu świadomość, że on to stał się przyczyną upadku tej kobiety. Bezwątpienia, zerwawszy z panem de Varades, znajdzie innych wielu. Czyż kobieta potrafi kiedykolwiek zatrzymać się na ślizkiej drodze, wiodącej od drugiego do dziesiątego kochanka? Raz utraciwszy jedyną podstawę godności osobistej, to jest przyzwyczajenie i siłę szacunku dla samej siebie, jakąż tamę położyć może przeciw burzliwym falom pokusy i ciekawości?... Helena jest piękną, z łatwością znajdzie wielbicieli. Upadać będzie raz po raz przed jego oczyma... a on nie będzie mógł jej powstrzymać i — jak sama wśród łez wyznała — on sam ją zgubił. Wobec obrazu życia tej kobiety stał jak przed istotą, której własną ręką nalał był trucizny. Jakże przeszkodzić śmiertelnemu rozkładowi twarzy, kroplom zimnego potu, konwulsyjnym drganiom, kiedy zabójczy płyn już we krwi krąży? Jad cudzołóztwa, którym on zaraził tę istotę, musi również dokonać dzieła zniszczenia. Jakąż pobudką mógł usprawiedliwić swoje postępowanie? Żadną, ponieważ shańbił ją, nie kochając jej nigdy. Ach! gdyby przynajmniej ją był kochał!... gdyby dał jej choć chwilę szczęścia, wzamian za posiadanie jej ciała!... ale on prócz nieuniknionej hańby upadku — stał się winnym moralnego rozczarowania, które stanowi drugi pierwiastek poniżenia. Z dziecka, bogatego nadzieją, z dziecka goniącego za wzniosłem, idealnie pojętem uczuciem, cóż on uczynił? Istotę zawiedzioną, pragnącą tylko zapomnienia, Cóż się z nią stać może za rok, za dwa lub za trzy lata? Z rozpaczą powtarzał to znakomite zdanie:
— „All the perfumes of Arabia will not sweeten this little hand“...
(Wszystkie perfumy Arabii nie odmyją tej małej rączki)...
Uginał się pod brzemieniem wyrzutów sumienia — brzemieniem tak ciężkiem, tak okrutnie ciężkiem, że zagłuszało wszelkie w sercu jego uczucia, prócz ustawicznego, bolesnego przygnębienia na myśl popełnionej zbrodni.
— Człowiek jest bezmyślną machiną — mówił w duchu — a podobny memu niepokój jest godną pogardy słabością. Wyrzuty, które sobie czynię, byłyby usprawiedliwione w takim tylko razie gdybym ja był winnym, t. j. odpowiedzialnym za swe postępki i wolnym. A czyż wolność nie jest czczem słowem podobnie jak dobro i zło, cnota i występek?...
W młodości swej zastanawiał się wiele nad temi kwestyami i uznał zupełną słuszność przyjętych w ostatnich czasach rozumowań, zbijających teoryę wolnej woli. Zastosowując ją do samego siebie, pracował nad wyrwaniem z serca moralnego niepokoju, który go dręczył obecnie.
— Czemże jestem? — myślał dalej — zlepkiem pewnych cech dziedzicznych, postawionym w pewnych warunkach. Zważywszy dane okoliczności, musiałem czuć tak jak czułem, myśleć tak jak myślałem, chcieć wreszcie tak jak chciałem...
I drogą analizy rozbierał swoją istotę na czynniki składowe, co zwykł czynić nader nader często w przystępach „hamletyzmu“ — tem bowiem mianem oznaczał dręczące go ataki paraliżu. Pierwotną genezę swego egoizmu wyprowadzał on z braku życia rodzinnego, uznawał, że pobyt w liceum skalał przedwcześnie jego wyobraźnię a widok rzezi z czasów komuny rozniecił w nim mizantropię. Wiarę utracił wskutek wpływu nieodpowiednich książek, ambicyj wszelkich wyrzec się musiał z powodu braku sprawy, w którąby uwierzył; dość znaczny majątek, uwalniał go od konieczności pracy zarobkowej. Następnie wysnuwał w myśli długi, daremny i fatalny szereg licznych miłostek, którym oddawał się do chwili poznania pani Chazel.
— Jakże mogłem osądzić ją inaczej, niż to uczyniłem? — twierdził jeszcze. — Sama rzuciła mi się na szyję. Czyż mogłem odgadnąć, że to bezrozumny, lecz szczery szał romantycznej natury? Myślałem, że ona jest podobną do innych kobiet. Tak myślałem, bo tak a nie inaczej myśleć musiałem...
Powtarzał uporczywie ten wyraz „musiałem“... zagłębiał go we własne serce, jak dźwignię, któraby podniosła kamień wyrzutów sumienia, ale kamień pozostawał ciągle na miejscu, niewzruszony. Daremną była ta walka; jakiś głos wewnętrzny, silniejszy od argumentów rozumu, zniewalał go do przypisania sobie winy za upadek tej kobiety. Wtedy więc usiłował wynaleźć inny sposób ulżenia własnemu sercu. Przebiegał myślą wszystkie fazy swego stosunku z Heleną i krocząc tą drogą dusznej zaguby, przystawał — jakby na rozdrożach — na wszystkich chwilach, w których możebnem było ją i siebie w inną stronę skierować. W jakim celu, ilekroć znajdował się wobec Heleny, podczas pierwszych tygodni pobytu państwa Chazel w Paryżu, starał się usilnie o przybieranie sentymentalnej pozy? W celu przemówienia do jej marzycielstwa i rozbudzenia właściwej kobietom ciekawości. Czy możebnem było postąpić inaczej?
— Nie — odpowiadał z gniewem — uwodzenie leży w moim charakterze, tak jak polowanie na łup leży w naturze lwa...
Nadeszła chwila kiedy zauważył, że serce Heleny skłaniać się zaczyna ku niemu. Czy mógł wtedy usunąć się z drogi jej życia? Tak, gdyby był wierzył, że jest jej pierwszą miłością. Ale czy podobna nakazać sobie wiarę w to lub owo, narzucić myśli swojej taki lub inny kierunek? Czegóżby nie dał dzisiaj, aby mógł sądzić Helenę tak, jak wówczas! ale to było równie niepodobnem jak to, by mógł wówczas sądzić ją, tak jak w obecnej chwili! Wspominał swoje wahanie, gdy w przeddzień pierwszej schadzki zamierzał odezwać się do niej słowem prawdy i zerwać przed chwilą stanowczą. Ale czyż mógł przeszkodzić temu, że takie a nie inne obrazy stanęły w jego myśli i przemocą niemal pióro mu z ręki wyrwały? Podczas kilkomiesięcznego ich stosunku nie kochał jej, wiedział, że oschłością swego serca na męki ją skazuje, ale ani wzruszenia, ani czułości nakazać sobie niepodobna. Jeżeli zerwał z nią w sposób brutalny, nowy to jeszcze dowód przeważnego wpływu wyobraźni na wolę człowieka. Widok boleści przyjaciela oddziałał silniej na niego, niż widok boleści kochanki. Dostrzegał, jakby przez szkło powiększające, wewnętrzny mechanizm, którego czyny jego były widocznym objawem, ostatecznym wynikiem; pogrążał się w drobiazgowem rozpatrywaniu swej przeszłości... Napróżno! kamień wyrzutów trwał niewzruszony! Potrafił wreszcie przekonać swój rozum, ale to przeświadczenie nie przynosiło ulgi sercu. Tak zwane pospolicie „sumienie“ było powodem jego męczarni. Czemże jest sumienie? Urojonem złudzeniem... Rzucony kamień, który odczuwa zmianę swego położenia nie wiedząc, że go ludzka pchnęła ręka, mógłby równie mniemać, że własną siłą w ruch wprawiony został. A gdyby sumienie wyrzucać mu poczęło, że idąc łąką depce źdźbła trawy pod stopami...
— Przypuśćmy, że pod wpływem halucynacyi ujrzałbym upiora przed sobą, czyżbym dlatego uwierzył w duchy? — rozumował Armand. — Powiedziałbym sobie, że widzę upiora, bezduszny cień, że złudzenie to wynika z chorobliwego stanu mego organizmu i oto wszystko. Cierpmy z powodu tego upiora — skoro inaczej być nie może — ale nie przywiązujmy doń wiary...
Zgoda — dobro, zło, zgryzota, sumienie, wolna wola — to cienie bez ducha, to mrzonki, którym rzeczywistość kłam zadaje! Ale rzeczywistością nie dającą się zaprzeczyć, była tu zaguba duszy, oraz fakt, że okrutnem losu zrządzeniem, on stał się narzędziem tej zaguby. Zaguba duszy?... A więc prawdą jest życie i śmierć ducha, istnienie czegoś, co go podtrzymuje i czegoś, co go zniweczą... istnienie zbawienia i potępienia duchowego. Rozmyślał nad stanem duszy Heleny przed jej ostatecznym upadkiem; wszystkie epizody wspólnej ich przeszłości jasno i zrozumiale stawały mu przed oczyma. Teraz, gdy poznał istotną treść jej charakteru, gdy zrozumiał jak krzywdzącemi były jego sądy, najdrobniejsze szczegóły tej przeszłości nabierały dla niego doniosłego znaczenia! Długie chwile jej milczenia, bolesne jej zadumy i wylewy czułości stawały mu kolejno w pamięci, a każde to wspomnienie uprzytomniało mu niesprawiedliwość, jakiej się dopuścił i siłę uczucia, jakie wzbudził w jej sercu. Ileż życia drgało wtedy w sercu tej kobiety. Jakże szlachetną pozostała nawet w chwili upadku! Ileż bogactwa kryło się w jej uczuciu, w jej wzruszeniach! Jak niezmierzoną była głębia jej boleści! jak wzniosłą żądza ujęcia niedoścignionego szczęścia! A dzisiaj... jakaż niezmazana plama kala duszę tej kobiety!... Myśli jego skierowały się ku osobie Alfreda, przypominał sobie ostatnią rozmowę z tym człowiekiem, którego tak nikczemnie oszukał. Ten także posiadał duszę żywą, z której — jak źródło dobroczynne — tryskało uczucie i prawość, zdolność kochania i wierzenia. Armand wracał wtedy myślą do siebie samego:
— Ach! to ja, ja tylko mam duszę obumarłą! — wołał z rozpaczą.
Przebiegał myślą dzieje swojej młodości. Widział się młodym, niezdolnym do poświęcenia swej działalności jakimś idealnym wierzeniom, rozpustnym i niezdolnym do ustalenia w sercu swem jednego choćby uczucia, nie umiejącym poświęcać się, wierzyć, kochać!... Zastanawiał się nad długą listą nazwisk kobiet, które zdobył wiedziony próżnością uwodziciela i ciekawością, wynikającą z rozpusty. Odtwarzał w pamięci twarze wszystkich kobiet, które niegdyś posiadał, począwszy od tych, które mu się oddawały w mieszkaniach, gdzie lustra osłaniające ściany i sufit dodają blasku nagości ciała, aż do tych, które zachowywały pozory wstydliwości i udzielały pieszczot w półcieniu zapuszczonych firanek. Cóż uczynił z jednych i z drugich, z namiętnych i z wstydliwych, z kochających i ze sprzedajnych, z małej Aliny i z Julietty, z pani de Rugle i z Heleny. Narzędzia zaspokojenia żądzy zmysłowej, nic więcej. Czy pamiętał choć jednę, dla którejby okazał się dobrym, chętnym do pomocy, którąby obcowanie z nim podniosło moralnie? Prostytutki zyskały tylko nowy epizod licznych swych upadków. Żony wiarołomne raz jeszcze sprzeniewierzyły się swym obowiązkom. Dusza jego była umarłą i nadto szerzyła naokół zarazę tej śmierci wewnętrznej. Obdarzony niezwykłą inteligencyą, bogatą wyobraźnią, posiadając tyle narzędzi wyższości, złożonych mu w darze przez fortunę, czegóż dokonał od czasów swej młodości? I dzieło swoje uwieńczył moralnem zabójstwem kobiety, która mu uwierzyła!... Wewnętrzne brzemię stawało się jeszcze cięższem, podejmował znów zaniechaną chwilowo walkę.
— Życie i śmierć ducha! Frazesy! frazesy! Przy małej zmianie kory mózgowej, stan duszy również zmianie ulega. Z mikroskopem w ręku możnaby wyśledzić układ komórek, sprawiający, że nigdy kochać nie mogłem... Ale dlaczegóż — myślał dalej — niektóre pojęcia podtrzymują życie duszy a inne śmierć jej zadają? Dlaczego? Nie wiem... tyle rzeczy wydaje mi się niepojętemi. Mówię o mózgu. Cóż to jest materya? Człowiek nic nie wie, niczego nie rozumie. Po co zastanawiać się, dlaczego to lub owo się stało? Jedno tylko zachodzi pytanie? Po co wszystko istnieje? A jedyna rzecz, którą wiemy z pewnością, jest to, że nigdy nie znajdziemy odpowiedzi na powyższe pytanie!...
Dostrzegał niezmierzoną przepaść tajemnic, które nauka spotykać musi u źródeł każdej idei i każdego istnienia. Po przez zagadkę osobistego bytu swego ducha doszedł tego stopnia natężenia, że brała go pokusa tłómaczyć sobie pocieszająco ową tajemnicę, w której nurtach tonął. Dlaczegóż słowo tej zagadki życia, nie dające się rozumem odgadnąć, nie miało być — za zgodą tego samego rozumu — słowem zbawczem, słowem, któreby powetowało ogólną tego świata niedolę, któreby powróciło życie duszom, jak jego zmiartwiałym i głęboki spokój sumieniom, jak jego sumienie wzburzonym? Serce podobne naszemu sercu i zdolne użalić się nad nami, dlaczegóż nie miałoby istnieć wpośród tej natury, której płodem przecie jesteśmy my, gorzko lub tkliwie czujący, my, z właściwą nam żądzą ideału i omdlewaniem duszy, my, z wielkością i małością naszą razem?...
— A więc — myślał Armand — istnienie Boga jest możliwem!... Mógłbym paść na kolana w chwili wielkiego cierpienia i wołać: Ojcze Nasz!... Ojcze Nasz, któryś jest w niebiesiech!...
Gdy młody człowiek doszedł do tego punktu swoich rozumowań, łzy zabłysły mu w oczach. Jedno to zdanie wyjęte ze wzniosłej modlitwy przejmowało niewymowneni wzruszeniem jego, który nie znał ani ojca, ani matki swojej... Niebawem jednak otrząsnąć się usiłował. Umysł jego wytwarzał nowe argumenta, silniejsze od tego mistycznego uniesienia. Bronią umysłu walczył z sercem własnem i umysł odniósł zwycięztwo. Argumenta przeczące istnieniu Boga, czerpał on z faktu istnienia złego na tym świecie. Jakże pogodzić ojcowską dobroć Stwórcy z prawem przeciwieństwa, które sprawia, że błędy jednych stanowią niedolę życia drugich?... W jego stosunku z Heleną kto był winnym?... On... Które z nich popełniło zbrodnię miłości? On — uwodząc kobietę, której nie kochał, dlatego jedynie, by zaspokoić przelotny kaprys miłości własnej i żądzy zmysłowej... Kto został ukaranym? Helena... W stosunku tej ostatniej z Alfredem kto zawinił? — Helena. Kto cierpiał? Alfred. A zatem grzech jednego — jeżeli grzech istnieje — składa swój owoc zatruty w sercu współbraci... a zatem podobna solidarność rządzi we wszystkich ludzkich stosunkach. Synowie pokutują za winy ojców, sprawiedliwi cierpią za złych, niewinni za winowajców! Ach! wobec tego nieprzerwanego spadkobierstwa nędzy, czy podobna uwierzyć w istnienie pierwiastku sprawiedliwości któryby czuwał nad tajemniczem pozagrobowym istnieniem?
— Nie — nie mówił Armand — podobnie jak błędy ludzkie wynikają z zawikłania okoliczności życiowych i wrodzonego temperamentu tak — i następstwa naszych czynów są wynikiem ślepego przypadku... w tem życiu przynajmniej.
Mistyczne porywy chwilowo znów przemagały.
— W tem życiu? Czyżby istniał świat inny, którego ten nasz był tylko postacią? Ale dlaczegóż nie istnieją żadne więzy pomiędzy tym a tamtym? Dlaczegóż w chwilach niedoli pozbawieni jesteśmy wszelkiej pomocy? Ach! gdybyśmy mieli Ojca w Niebiesiech, czyż każde nasze cierpienie nie byłoby modlitwą, zasłaną ku niemu?...
I wśród chaosu tylu sprzecznych myśli, nieszczęśliwy ten człowiek dostrzegał wielkie. jedyne życia ludzkiego zagadnienie; czy po za krótkim zakresem dni naszych, po za przelotnemi wrażeniami, po za znikomą pracą człowieka istnieje coś takiego, co nigdy nie przemija i zadowolnić jest w stanie naszą żądzą i pragnienie nieskończoności. W innych postawiony okolicznościach, Armand byłby może głęboko religijnym; w danych warunkach takim być nie mógł, odpowiadał więc samemu sobie:
— Jeżeli nic niema, po co te straszne wyrzuty? Jeżeli zaś coś istnieje, dlaczegóż nie mogę tego pojąć rozumem, ani odczuć sercem? Jak stłumić ten dręczący niepokój? Jak ulżyć brzemieniu, pod ciężarem którego upadam?...
Głównemi wypadkami, jakie zaszły podczas tych dni posępnych było kilka listów od Alfreda, listów pełnych przyjaznych zapewnień, ubolewań nad stanem zdrowia żony, smutkiem domowego pożycia i niepokojem o przyszłość. Tak więc Helena istotnie była nieszczęśliwą.
— Ach! — myślał Armand — być może, że pojęcia dobrego i złego, duszy i Boga nie mają istotnej racyi bytu. Od wielu tysięcy lat filozofowie napróżno spierają się o te kwestye, różne religie powstają i upadają kolejno. Poznałem nieudolność rozumu ludzkiego, straciłem wiarę. Ale ani rozum, ani wiara niepotrzebne są, by wiedzieć, że ludzkie cierpienie istnieje, że powinniśmy starać się usilnie, aby nie stać się przyczyną cierpienia drugich!... Że powinniśmy!... Alboż człowiek posiada wolną wolę! Ale mając wolną wolę, czy też nie mając jej, niechże umie odczuć to cierpienie i użalić się nad niem!
Raz zwróciwszy się ku tej, tak obcej mu dotąd, drodze współczucia, młody człowiek doznawać począł nie stanowczej ulgi w cierpienu, lecz pewnego rozczulenia, które rozrzewniło wreszcie oschłe jego serce. Przedstawiał sobie przeszłość Heleny, znaną mu ze zwierzeń młodej kobiety i litował się nad jej smutnem i opuszczonem dzieciństwem. Litował się nad jej pożyciem małżeńskiem, nad moralnym rozdźwiękiem, jaki zachodził między nią a Alfredem. Żałował że poznała jego, Armanda, że wierzyła w to wszystko, co jej niegdyś powiedział, że żądała pocałunków, któremi on ją obsypywał. Ale najwięcej litował się nad gorączkowym szałem, który rzucił ją w objęcia pana de Varades, nad wszystkiemi błędami, które z tego upadku wyniknąć mogą. Litował się nad nią, że świat ten ujrzała, że oddycha, że ulegać musi nieuniknionej konieczności. Stokroć więcej rozumiał jej życie dzisiaj, niż wtedy, gdy należała do niego, gdy na jego ramieniu opierała rozmarzoną swą główkę. Cierpiał obecnie nad boleścią kochanki, której radości niegdyś podzielać nie umiał. Zagłębiał się myślą w tajniki tego serca chorego, a przejmujące go uczucie litości stawało się tak silnem, tak pełnem, że ogarniać poczęło wszystkich i wszystko. Wieczorami, gdy błądząc bez celu po ulicach zatrzymywał się na zakręcie Regent’s Street i Haymarket widok dziewcząt różnych narodowości wzruszał go do głębi serca. Przechadzały się one w jaskrawem ubraniu, zaczepiając przechodniów różnemi narzeczami. Były tam niemki, wysokie i tłuste, wysmukłe francuzki i angielki wyróżniające się dziewiczo skromnym wyrazem twarzy. Wszystkie prawie niemłode już były, oczy ich dzikim pałały blaskiem. Jakież tajemne, zbrodnicze może dzieje rzuciły te biedne dziewczęta zdala od ojczystego kraju, pod mgliste niebo północy, na bruk ulic zapełnionych ruchem i gwarem świata handlowego? Żal ściskał mu serce patrząc, jak młode o angielskim profilu istoty otwierały drzwi od szynku i wypijały jednym tchem duże kieliszki wódki. Z rozpalonemu policzki wracały na ulicę i rozpoczynały swą hańbiącą wędrówkę, rozgrzane alkoholem przeciw ostremu klimatowi, gęstej mgle i podmuchom zimnego wiatru. Armand przyglądał się jak chodziły, wracały, zaczepiały jednych, obrzucały zniewagami innych, rozmawiały między sobą: patrzył na te tłumy potępionych, rojące się na ulicach. Tak — potępionych! bo żadna z nich zbawioną nie będzie, ani żądna rozkoszy prostytutka, polująca na mężczyzn, którzyby składali jej w dani klejnoty i powozy, ani wiarołomna żona, padająca ofiarą pokusy i ciekawości nowych wrażeń. Nic ich nie zbawi, bo nic zbawczego nie istnieje!... Armand przechodził nieraz przed świątyniami i myślał wtedy, że miliony ludzi wierzy w boskiego zbawcę.
— Czyż to moja wina, że ja w niego nie wierzę? — dodawał w duchu. — Prawdziwym zbawcą byłby ten tylko, ktoby zbawił niewiernych, odstępców, zbuntowanych, tych nawet, którzy nie żałują za winy popełnione — bo ci najwięcej godni litości!... Nie! niema zbawienia a Chrystus krew swą wylał napróżno...
I ujrzał wtedy życie jako wytwór niszczącej i ślepej konieczności — siły złoczynniej, która pcha istoty do wzajemnej zatraty. Prostytucya — wśród warstw najniższych, cudzołóztwo — u szczytu drabiny społecznej, oto wynik najwznioślejszego z uczuć ludzkich, miłości! Cywilizacya jest niby olbrzymią orgią, przy której najśliczniejsze są dania, najkosztowniejsze wina, najtłumniejsi biesiadnicy; ale gdzież znajdą mistyczny chleb odkupienia ci, którzy przebaczenia łakną?... A orgia szumi i huczy, kobiety podają owoc purpurowych ust swoich, olbrzymi hymn wesela unosi się nad urojeniem, co chwila jeden z biesiadników stacza się pod stół, spiorunowany przez śmierć, która na los szczęścia ofiary swoje wybiera; na jego miejsce staje inny a staje tak prędko, że nie można zauważyć nawet zniknięcia poprzednika i radość ulatuje nad czołami, uśmiecha się w oczach wszystkich. Radość? Byle tylko nie myśleć o własnej swojej niedoli, a jeszcze mając trochę odwagi, znieść można jako-tako nędzę własnego życia, ale nędza innych... gdzie znaleźć odwagę na zniesienie jej, kiedy się jest samemu jej przyczyną?... I oto nagle zniknęły widzenia, teorye, mary, ustępując miejsca obrazowi Heleny konającej lub do głębi zepsutej i Armand nie wiedział, który z tych dwóch obrazów boleśniej myśli jego udręcza.
— Czyż ja ją kocham? — zapytywał sam siebie, wstając pewnego ranka — czyż to, co mi się wydaje wyrzutem sumienia, być by mogło głosem miłości?
Nie umiał odpowiedzieć sobie na to pytanie. Kochając, znajduje się szczęście w myśli o ukochanej kobiecie, a czyż w obecnnem położeniu mógł on znaleźć choć chwilę szczęścia myśląc o Helenie? Mógł powrócić do Paryża, postarać się nawiązać dawny stosunek, wykraść ją, wywieźć do krajów, gdzie wszystko byłoby obcem, gdzieby oboje zapomnieli! Czuł jednak, że największe szaleństwo dla niej popełni nie, nie ukoi w niczem obecnego niepokoju. Nie kochał jej zatem. Co więc znaczy to gwałtowne bicie serca na samą myśl o uczynku, do którego rozpacz doprowadziła Helenę? Co znaczy ten ustawiczny niepokój, pod wpływem którego w drżących rękach trzymał listy Alfreda nie śmiejąc ich otworzyć, jakgdyby obawiał się wyczytać w nich oznajmienie jakiej nowej tragedyi, wyśledzonej wreszcie przez tego nieszczęśliwego człowieka? Dlaczego ilekroć brał książkę do ręki, siadał do stołu, wychodził lub wracał do domu, cień tej kobiety towarzyszył mu nieustannie? Nie odebrał jej przecie życia, nie miał rąk we krwi jej zbroczonych... Dlaczegóż wracał ustawicznie myślą do ich stosunku, a na dnie jego rozmyślań ukrywał się wiecznie ten okrzyk pełen rozpaczy:
— Gdybym był wiedział?!
Ach! gdyby był znał cenę tego, co mu tak chętnie oddała, gdyby był czuł tak jak teraz, wtedy, gdy tak czule, tak szczerze tuliła się do jego piersi, gdyby serce jego pałało dawniej ku niej tem co dzisiaj uczuciem wtedy... wtedy, on byłby ją kochał... Tak, kochałby ją sercem całem!... Nieudolność odczucia całej pełni doznawanych wrażeń, katuszę egoizmu, którego padł ofiarą, oschłość serca, jałowe rozumowania, w jakich ćwiczył swój umysł w chwilach samotności i niedoli — wszystkie te nędze moralne byłyby zniknęły bez śladu, gdyby on umiał był zrozumieć i uwierzyć! Teraz dopiero wierzył Helenie, ale już było zapóźno. Zrozumiał ją wtedy, gdy przestała być czystą. Pokochał ją, gdy została pokalaną w uściskach innego. Spostrzegł, iż szczęście mogło być jego udziałem wtedy, gdy zamknęły się na wieki wrota zaklętego pałacu, około którego przeszedł obojętnie. Kochał ją teraz jak umarłą, której głosu nigdy już usłyszeć nie będzie mu danem. Ale pamięć istoty zmarłej jest wolną od wszelkiej zmazy, a Helena?
— Wszystkie perfumy Arabii... — powtarzał, zacierając ręce jak krwawa szekspirowska królowa.
Ciężar znów przygniatał mu serce... Czy znajdzie ulgę kiedykolwiek?... A jeżeli te wyrzuty są tylko mrzonką, zrodzoną przez rozłączenie! Jeżeli dziecko boi się w nocy, widząc przed sobą niejasną jakąś postać, jakiegoż lekarstwa używa rozsądny ojciec? Prowadzi syna do przedmiotu, który strach wzbudził, a poznanie rzeczywistości usuwa obawę. Gdyby on także spróbował tego lekarstwa? Gdyby wrócił do Heleny i poznał własnemi oczyma doniosłość krzywdy, którą jej wyrządził?
— Jedyny to środek, jaki mi jeszcze pozostaje — powiedział sobie pewnego dnia i postanowił natychmiast wrócić do Paryża.
Choroba ta od sześciu przeszło tygodni gryzła mu serce.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.