Zbrodnia miłości/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Zbrodnia miłości
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Crime d'amour
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

Po odejściu Armanda, Alfred, pożegnawszy Helenę, poszedł do swego pokoju i tu w samotności oddał się głębokiej rozpaczy serca. Teraz już wszelka wątpliwość stawała się niepodobną. Żona kłaniała przed nim. Fakt ten przerażał go niewymownie. Pamiętał, jak mówiła głosem, którego znał wszystkie odcienia: „Jak się pan miewa od wczoraj?“ Wyrazy te dźwięczały mu w uszach nieustannie, bolesnem echem rozlegały się w jego sercu. Teraz już na zawsze musiał utracić wiarę w dźwięki jej srebrzystego głosiku, w spojrzenia tych oczu ukochanych. Nieszczerość w małem nie istnieje, kto raz skłamał, zawsze skłamać może. Uznanie tego prawa, przeświadczenie o którem nie pozwalało Armandowi wierzyć Helenie, dręczyło Alfreda w tej chwili. Skłamała!... Skłamała!... Na tę myśl szalał z rozpaczy, przechadzając się wzdłuż i wszerz po gabinecie. Na jednej ze ścian pokoju widniała duża, czarna tablica zapisana algebraicznemi formułami. Pomiędzy oknami stał stolik z białego drzewa, służący jako biurko. Drugi stół, założony listami i rachunkami, kanapa skórą kryta, szafa napełniona dziełami treści matematycznej, portrety Langrange’a, Fresnel’a, Cauchy’ego i Laplace’a uzupełniały umeblowanie tego pokoju, którego surowy, poważny pozór stanowił rażącą sprzeczność ze wzburzoną twarzą przechadzającego się po nim mężczyzny. W sprzeczności tej dramat, odegrany w życiu Alfreda, który przyzwyczajony do nauki, spokojnej pracy, ciągłego i logicznego myślenia, uczynił niespodziewanie odkrycie, zmuszające do szybkiego, natychmiastowego działania.
Tak, konieczność działania stawała się nieuniknioną, nie cierpiącą zwłoki. Alfred czuł dobrze, że nie zniesie długo bezczynnie niepewności i podejrzeń, które zabijały go w tej chwili. Cierpienie fizyczne zanadto było bolesnem, w cierpieniu moralnem straciłby szacunek dla siebie samego. Gdy rozpaczliwym ruchem podniósł głowę do góry, wzrok jego spoczął na czarnej tablicy; dostrzegł kreślone kredą ślady swoich rachunków, pisane literami prostemi, jednostajnemi, które czyniły pismo jego niezwykle czytelnem i wyraziłem. Widok ten otrząsnął go z odrętwienia:
— Zastanówmy się spokojnie — zawołał głośno i wnet, przyzwyczajony do systematycznego myślenia, począł rozważać nieliczne dane, jakie doszły do jego świadomości.
— Tak — powtórzył raz jeszcze — muszę się zastanowić.
Rzucił się na fotel, stojący pod kominkiem, ukrył twarz w dłoniach, a myśli jego przyjęły wkrótce postać następującego dylematu:
— Jedno z dwojga: albo przechadzka Heleny i popełnione przez nią kłamstwo wynikają z niewinnego powodu, np. odwiedzenia chorych lub przypadkowego spotkania, zatajonego przedemną wskutek fałszywej obawy niezrobienia mi przykrości — albo też dane te stanowią dowód, że jakaś tajemnica łączy Helenę z Armandem, czyli mówiąc otwarcie, że oni się kochają... Innej alternatywy być tu nie może... W pierwszym razie powinienbym zgromić Helenkę, że posądza mnie o tak nierozsądną zazdrość; w drugim zaś...
O ten szkopuł rozbijała się znienacka zaskoczona wyobraźnia Alfreda. Umysł jego nie był przygotowanym do tego niespodziewanego nieszczęścia. Pojęcia praktyczne, nabyte w młodości a stanowiące charakterystyczną cechę jego zapatrywań, nie dostarczały mu żadnej odpowiedzi na tak okrutną hypotezę. Nadto, do powzięcia stanowczego kroku nie mogła go skłaniać ani obawa stanowiąca główny bodziec postępowania wszystkich prawie mężów — ani zdradziecka, uporczywa siła wyobraźni, do szaleństwa niemal doprowadzająca zazdrość, przedstawiając nieszczęśliwemu mężowi obrazy pieszczot namiętnych i ostatecznego shańbienia wiarołomnej małżonki. Nawet wobec faktu miłości Heleny dla Armanda, Alfred nie przypuszczał ani na chwilę, aby żona jego mogła być kochanką młodego barona. Mniemał tylko, że ona oddała mu swe serce. Ależ, w takim razie cóż on — jako mąż — uczynić powinien? W braku powziętego a priori postanowienia, Alfred natychmiast dał się porwać właściwej matematycznym umysłom manii stawiania absolutnych i idealnych teoryj...
— Jeżeli stanowię przeszkodę do jej szczęścia, powinienem uczynić z siebie ofiarę. Muszę się z nią rozstać, zwrócić jej wolność...
Zaczął myśleć o swym synku; ujrzał wyraźnie jasnowłosą główkę, rumianą twarzyczkę i niebieskie oczki dziecka, w którego umysł dziś już pragnął wszczepić swoje zasady i przekonania.
— Ach! — zawołał z rozpaczą — czyż mam prawo opuścić Henrysia?... Ale wziąć go z sobą?... Pozbawić go matki?...
Tragiczność tej możliwości przerwała znów logiczny wątek jego myśli i — podobny do tchórzliwego pływaka, który zapuścił się zadaleko od brzegu — wrócił do pierwotnego punktu wyjścia, do faktów, stanowiących bezpośrednią przyczynę powyższego rozumowania.
— Tracę głowę — jęczał — główna kwestya polega na tem, czy ona go kocha, czy nie?...
Podniósł się z miejsca i począł chodzić po pokoju szybszym niż poprzednio krokiem.
— W jaki sposób przekonać się o tem? — pytał sam siebie — a niepewność ta stawała mu się tak nieznośną, że po chwili zawołał stanowczo:
— Zażądam wyjaśnienia od Heleny — natychmiast...
Spojrzał na zegar, wskazujący właśnie dwunastą: godzinę przeszło wił się w tych moralnych męczarniach. Wziął lampę ze stołu i wyszedł z gabinetu. Cisza i ciemność panowały na wązkich drewnianych schodach, wysłanych czerwonym dywanem. Służba rozeszła się już na spoczynek. Nogi chwiały się pod nim, gdy szedł po schodach opierając się o poręcz; nieznośny ból ściskał go w gardle. Zatrzymał się wreszcie przed drzwiami pokoju żony. Drżącą ręką zastukał dwukrotnie. Żadnej odpowiedzi... Nie tracąc odwagi, silnie nacisnął metalową klamkę. Drzwi były szczelnie zamknięte, klucz włożony od wewnątrz.
— Musiała już usnąć — pomyślał.
Ale zdecydowanie się na rozmowę z żoną, usiłowanie odemknięcia drzwi jej pokoju zużyły już gorączkową energię, powstałą pod wpływem niepewności i rozpaczy. Nie miał już odwagi zastukać powtórnie, stał w korytarzu i myślał:
— Helena śpi, jeżeli ją obudzę, cóż jej powiem?
Postawił lampkę na ziemi, oparł się o ścianę, wsłuchiwał się w szmery, dochodzące z ulic pogrążonego we śnie Paryża i myślał. Zdawało mu się, że widzi przed sobą Helenę leżącą w łóżku, widzi gruby warkocz, okalający jej głowę, że słyszy jednostajny oddech, który falistym ruchem unosi cienką nocną koszulę, przybraną delikatnemi koronkami. Na myśl tę przejął go dreszcz miłosnego wzruszenia a wraz z nim wróciła nieśmiałość, jaką wzbudzała w nim zawsze żądza pieszczot Heleny. I znów w wyobraźni dosnuwał dalszy ciąg tej sceny:
— Cóż jej powiem?... Skłamałaś!... Cóż ona odpowie?...
Przewidywał tysiączne wymówki, któremi Helena zechce usprawiedliwić przechadzkę swą z Armandem i powody, które ją do kłamstwa skłoniły.
— Zapytam ją: czy kochasz Armanda?...
Wiedział, że zabraknie mu odwagi do wymówienia tych słów przeklętych. Zresztą, do jakiego celu doprowadzić może podobne pytanie? Jeżeli Helena nie kocha Armanda, posądzenie to przykrość jej tylko sprawi i spotęguje dotychczasowy brak harmonii między nimi. Jeśli zaś ona go kocha?... Nie przyzna się do tego. Wszak raz już skłaniała. Z łatwością jej przyjdzie skłamać po raz drugi.
Niezdecydowanie przemogło. Alfred oddalił się powoli od pokoju Heleny i wrócił do swego gabinetu. Uspokoił się chwilowo, jak to zwykle bywa w napadach gwałtownego bólu. Pierwsza po północy wybiła na zegarze.
— Spróbuje zasnąć — pomyślał — jutro rano będę jeszcze miał czas powziąć stanowcze postanowienie.
Poukładał papiery leżące na stoliku, zagasił ogień, tlejący się jeszcze na kominku i zupełnie prawie spokojny położył się do łóżka. Ale w ciemnościach nocnych niepokój szarpał mu serce silniej niż przed chwilą. Zdawało mu się, że widzi przed sobą aleję ogrodu i bezlistne drzew gałęzie, pod sklepieniem których Armand przechadzał się z Heleną. O czem oni rozmawiali?... To znów słyszał wyraźnie dobrze znajomy mu głos, mówiący:
„Od wczoraj“.
Och to kłamstwo! ohydne, bezczelne kłamstwo!... I raz jeszcze przed tym czysto spekulatywnym umysłem stanęła konieczność natychmiastowego działania. Całą siłą myśli pracował nad rozwiązaniem pytania.
— Czy ona go kocha? czy nie? Zkąd się o tem dowiedzieć? Od niej? Od niego?
I nagle w umyśle Alfreda powstała myśl porozumienia się otwarcie z dawnym kolegą, jął przeto rozważać wszelkie argumenta, przemawiające za tym zamiarem, który czyniąc zadość poczuciu konieczności działania, pozwalał odroczyć na kilka godzin tę chwilę stanowczą. Wyjaśnienie otrzymane w podobny sposób oszczędzało mu wielu przykrości, jakie wynikłyby niezawodnie z rozmowy z Heleną. Jeżeli żona jego nie kocha Armanda, wszystko pozostać może jak dawniej, bo ona nie dowiedziałaby się nigdy o niesłusznych posądzeniach męża i o poczynionych przezeń krokach. Jeżeli zaś Helena stała się istotnie winną wiarołomstwa, łatwiej mu będzie wydobyć to zeznanie od przyjaciela, w prawość którego wierzył niezłomnie. Bo przecież Armand nigdy dotąd przed nim nie skłamał. Cóż mógł odpowiedzieć na słowa Heleny, na te słowa tak banalne a jednak tak okropne dla Alfreda:
— Jak się pan miewa od wczoraj?...
Ona tylko skłamała, ona witając go podobnemi słowy, tem samem nakazywała mu milczenie... Zresztą ludzie złączeni stosunkiem prawdziwej, serdecznej przyjaźni nie mają prawa ukrywać przed sobą niektórych podejrzeń. Czyż on sam nie czułby się śmiertelnie obrażonym, gdyby wiedział, że Armand żywi względem niego nieufność, ubliżającą jego honorowi a jednak uczucia swoje milczeniem pokrywa? Czyż nie uważałby milczenia tego za rozmyślnie wyrządzoną sobie zniewagę? A zatem on też niesprawi Armandowi równie ciężkiej przykrości. Pójdzie do niego z dłonią do uścisku podaną, odkryje przed nim swą tajemną boleść swego serca. Nadto z urzeczywistnienia powyższego zamiaru wyniknąć mogą ważne, czysto praktyczne korzyści. Będzie mógł poprosić przyjaciela, by odtąd rzadziej dom ich nawiedzał. Jeżeli podejrzenia jego są niesłuszne i jeżeli Armand jest wtajemniczony w rzeczywistą przyczynę smutku Heleny, będzie mógł napomknąć o tem w rozmowie, niepopełniając niedelikatności... Noc ta wydała mu się wiekiem, rozmyślał ciągle nad tym zamiarem, któremu ostatecznie woła jego poddała się bez oporu. Świtać już poczynało, gdy Alfred usnął kamiennym, głębokim snem, jakim usypiać zwykł człowiek, zmęczony nadmiernym wysiłkiem myśli i nerwów. Zaledwie oczy otworzył, znów stanęły mu w myśli wszystkie nocne rozmyślania, a przewidując, że jeżeli nic nie przedsięweźmie, czeka go dzień stokroć gorszy od ubiegłej nocy, już o dziewiątej dzwonił do drzwi Armanda. Serce biło mu ze wzruszenia, ale szedł odważnie, uzbrojony w energię. Ludzie przywiązujący małą wagę do spraw tego świata, wahający się w chwili powzięcia stanowczego kroku, o tyle tylko zdolni są do energii, o ile energię tę podtrzymuje rozumowanie, podczas gdy charaktery uczuciowe czerpią tę siłę w ślepym, instynktownym popędzie a usposobienia samolubne — li tylko w widokach własnych korzyści.
Od bardzo dawnego już czasu Chazel nie był w mieszkanku przy ulicy Lincoln. Na odgłos dzwonka zjawił się u drzwi kamerdyner, stary sługa rodziny baronów de Querne, który niegdyś przyjeżdżał na czas wakacyjny. Kilka wyrazów, wyrzeczonych przez tego człowieka, który przywykły do poufałości, zapytał o zdrowie dawnego kolegi swego pana, sprawiły Alfredowi niekłamaną przyjemność. Wspomnienia dzieciństwa, uśpione od lat tyłu, ożyły w jego umyśle, stanowiąc chwilowe zrównoważenie wrażenia przyjaźni.
— Pan baron kąpie się w tej chwili, może pan Alfred będzie łaskaw przejść do salonu, na stole leżą świeże dzienniki — mówił dalej kamerdyner i wprowadziwszy gościa do pokoju, ukląkł przed kominkiem i dorzucił parę polan do ognia. Czy pan Alfred napije się herbaty z panem baronem? — zapytał.
Gościnność i uprzejmość poczciwego starca rozczuliła Alfreda, który upatrywał w niej ślady serdecznych węzłów, łączących go niegdyś z Armandem. Widok bogato urządzonego pokoju spotęgował jeszcze to pierwsze wrażenie. Od iluż to lat znajomem mu było to miejsce! śledził każdą zaszłą tu zmianę, wiedział o każdym nowo przybywającym sprzęcie! Za każdą niemal bytnością dostrzegał tu drobną zmianę.
— A! znowu coś nowego! — mówił przyjacielowi, który zwracał jego uwagę na oryginalność lub starożytne pochodzenie nowego nabytku...
Po odejściu kamerdynera Alfred podszedł do biblioteki i przez drzwi oszklone spostrzegł kilka książek, wyglądających na pozór jak nagrody z liceum. Wyjął jedną z nich, pieczęć pensyonatu Vanaboste wyciśniętą była złotemi literami na zielonym safianie. Schował książkę do szafy... w tej chwili ogród pensyonatu, żywo stanął mu przed oczyma. Ileż to chwil wesołych spędzili tam obydwaj z Armandem, który, pomimo lat tylu, nie zmienił się przecież dla niego!... a chcąc się o tem upewnić, stanął przed portretem przyjaciela, wykonanym przez Bastien Lepage’a z delikatnością pędzla, cechującą utwory tego mistrza. Rzucił następnie wzrokiem na porozrzucane na gzemsie kominka fotografie, przedstawiające dawnych jego kolegów; jakże dobrze znał ich wszystkich, jedni żyją dotąd, inni na wieki już usnęli pod zimną mogiłą! Ach! każdy sprzęt w tym pokoju będący zdawał się wołać welkim głosem o serdecznej Armanda ku niemu przyjaźni! Ta atmosfera ciepła i miłości oddziaływała potężnie na umysł Alfreda, zmęczonego niepokojem i rozpaczą przynosiła mu ulgę jego boleści.
— Ach! jak to dobrze, żem tu przyszedł! — mówił, siadając na fotelu i patrząc na ogień, którego płomienie zdawały się jaśnieć blaskiem radosnym — powiem mu wszystko otwarcie... nie będę działał podstępnie. Zaczynam mieć przeczucie, że cała ta sprawa weźmie szczęśliwy obrót...
W tej chwili uczuł na ramieniu dotknięcie ręki przyjaciela, który wszedł niepostrzeżenie do pokoju. Ranne ubranie młodego barona składało się z czarnej materyalnej kurteczki, ze spodni jasnego koloru i z lakierowanych kamaszy: na około jego osoby unosiła się orzeźwiająca woń perfum, tak dobrze, niestety! znana Alfredowi. Szlafroczki, które Helena przywdziewała każdego rana i w których uwydatniały się klasyczne kształty jej ciała, pachniały także tą samą wonią. Fakt używania przez Helenę i Armanda tych samych perfum, wystarczał w takiem usposobieniu umysłu, w jakiem się Alfred obecnie znajdował, by uspokajający wpływ wspomnień dzieciństwa — znów rozwianym został przez niejasne, bolesne podejrzenia, które targały sercem jego dnia poprzedniego i przez noc całą. Spojrzał prosto w oczy przyjacielowi, ale ten zdawał się wyłącznie zajęty czynieniem przygotowań do śniadania. Kamerdyner przysunął do kominka mały stoliczek, postawił na nim srebrny imbryk, sucharki, miód i masło.
— Podaj drugą filiżankę dla pana Chazel — rozkazał Armand.
— Pan Alfred nie będzie pił herbaty — zapewnił służący.
Pozwolisz zatem... — podjął Armand tonem żartobliwym.
Usiadł, nalał do filiżanki trochę esencyi, dopełnił wodą gorącą, a zajęty przyrządzaniem aromatycznego napoju, zdawał się zapominać zupełnie o obecności przyjaciela. Czyż człowiek, na sumieniu którego ciąży tak straszna zbrodnia, może zdobyć się na taki spokój?
— Nie--myślał w duchu Alfred — gdyby istniała tajemnica w jego stosunku do Heleny, zmięszałby się na mój widok starałby się mnie wybadać...
— Czy moja ranna wizyta nie dziwi cię Armandzie? — zapytał po chwili z właściwą szlachetnym jednostkom nieudolnością ukrywania, które sprawna, że słowa ich bezwiednie niemal stanowią dalszy ciąg najtajniejszych nawet myśli.
— Przypuszczam, że chcesz abym ci wyświadczył jaką drobną przysługę — odrzekł Armand — i gotów jestem... w myśli zaś dodał: „Nie przypuszczałem, aby Alfred był do takiego stopnia naiwnym. Jeżeli pyta, czy nie jestem zdziwionym, oczywista rzecz, iż przypuszcza możliwość zdziwienia z mej strony... jeżeli zamierza zadać mi jakie pytanie, musi ono naturalnie tyczyć się Heleny? A nie chciała wierzyć, kiedy ją ostrzegałem, że Alfred staje się zazdrosnym!... Ha! niema rady, muszę kłamać, oto mój obowiązek ze względu na nią“...
Z zupełną obojętnością smarował masłem sucharek, niezadowolony jednak z konieczności popełnienia kłamstwa, bo pomimo utraty poczucia godności osobistej, zachował on przecież dotąd cześć dla uczucia.
— O! tak — zaczął Alfred — a drżący głos jego zdradzał jak bardzo przykrą mu była ta rozmowa — wiem że jesteś moim przyjacielem... Tak wierzyłem w to i wierzę zawsze...
Zdawało się, że wsłuchiwał się pilnie w dźwięk swych słów, aby się upewnić o ich szczerości. Raz jeszcze powtórzył.
— Wierzę ci, Armandzie — patrząc na przyjaciela wzrokiem tak badawczym, jak nigdy dotąd spojrzeć się nie ośmielił.
W tej chwili z oczu jego znikł bez śladu wyraz obawy i nieśmiałości, sprawiającej, że w każdej sprzeczce Alfred zawczasu pokonanym bywał, choć niejednokrotnie słuszność po jego była stronie.
— Właśnie dlatego, że wierzę w twoją przyjaźń — mówił dalej — przyszedłem dziś tutaj. Słuchaj, Armandzie, jestem najnieszczęśliwszym z ludzi...
Młody baron podniósł głowę, którą schylił był przed chwilą pod pozorem dolania herbaty do pełnej prawie filiżanki — w rzeczywistości zaś dla uniknięcia spotkania wzroku przyjaciela. Z pewną obawą spojrzał na tego prawego człowieka, którego przecież tak lekceważąco osądził myślą w przeddzień pierwszej schadzki z Heleną. W każdej innej chwili Armand byłby roześmiał się szyderczo z oszukanego męża, który boleje nad przypuszczeniem wiarołomstwa małżonki wobec wspólnika jej winy. Ale w jasnych źrenicach Alfreda malowało się tak rzewne i głębokie cierpienie, że mimowoli niemiał, uczuł się on rozrzewnionym całą tragicznością tej sytuacyi. Tak, była to boleść szczera i widoczna, jedna z tych boleści, które do łez niemal poruszyć muszą jak rozpaczliwy jęk przechodnia, zmiażdżonego na ulicy pod kołami powozów. Serce Armanda zadrgało nagle współczuciem dla tego cierpienia; poraz pierwszy począł wyrzucać sobie, że on jest sprawcą tej rozdzierającej boleści. Tymczasem Alfred mówił dalej.
— Nie wypada podobno mówić o kwestyach, które ja właśnie poruszyć zamierzam, ale pragnę zasięgnąć twojej rady... Jestem bardzo nieszczęśliwym, Armandzie... Ach! historya moja nie jest bynajmniej romantyczną, zawiera się w tych kilku słowach: kocham moją żonę a ona nie odpłaca mi wzajemnością. Jak gorąco, jak szczerze ją kocham, tego ty nawet pojąć nie jesteś w stanie. Wiem dobrze, że jestem niezgrabnym, nieśmiałym... ludzie mówili mi to oddawna... Młodym jeszcze chłopcem będąc, wymarzyłem sobie ideał doskonałej kobiety... Nazywałem ją moją Madonną... nieprawdaż, mówię niedorzeczności... Ale posłuchaj do końca... Kochałem moje marzenie, ono to pocieszało mnie po wielu przykrościach, jakich doznawałem od innych kobiet, traktujących mnie pogardliwie... Zobaczywszy Helenkę poraz pierwszy, dostrzegłem w niej podobieństwo do owego wymarzonego ideału... Nie uśmiechaj się ironicznie... Staraj się zrozumieć mnie choć trochę... Pobraliśmy się wreszcie... Z początku widziałem, że Helenka nie jest zupełnie szczęśliwą. Pocieszałem się jednak myślą, że z biegiem czasu wszystko pójdzie dobrze. Ale czas nie przyniósł żadnej zmiany. Ach! nikt się nigdy nie dowie, jak strasznie cierpiałem widząc ją znudzoną, zmęczoną, smutną a nie mogąc nic na to poradzić! Szczególniej odkąd zamieszkaliśmy w Paryżu, smutek jej wzrasta z dniem każdym, malując się wyraźnie na twarzy jej, coraz bledszej, coraz mizerniejszej... Ona cierpi, niknie mi w oczach, a ja czuję się bezsilnym, nie znam nawet powodu jej boleści. Czy ty rozumiesz ile boleć musi człowiek, który widzi jak ukochana przez niego kobieta gaśnie z każdym dniem, z każdą godziną niemal, a nie wie co począć, w jaki sposób usunąć nieznane mu niebezpieczeństwo?
Uniesiony zapałem, wstał i szybkiemi kroki począł przechadzać się po pokoju. W myślach jego panował chaotyczny zamęt, nie posunął już planu rozmowy, którą naszkicował w umyśle, idąc od siebie na ulicę Lincoln. Zapomniał o wszystkiem... wyspowiadał głośno swe myśli. Po chwili przetarł dłonią oczy i stanąwszy, przed Armandem dodał:
— Sam nie wiem, po co ci mówię to wszystko. Przyszedłem aby cię spytać, czy nie wiesz, co jest przyczyną smutku Helenki?
Armand słuchał uważnie; starając się przeniknąć ostateczny cel, do którego zmierzały słowa dawnego kolegi. Wiedział on dobrze, że w podobnych rozmowach nie należy zdradzić się wobec przeciwnika z tem, o czem on może nie wiedzieć. Dlatego też, w odpowiedzi na ostatnie zapytanie Alfreda, odparł ogólnikowo:
— Zkądże ja mógłbym wiedzieć więcej od ciebie?
— Armandzie! — zawołał Alfred, opierając rękę na ramieniu przyjaciela — zaklinam cię, nie kłam, powiedz mi prawdę, jestem do wszystkiego przygotowany... Tak, jeżeli Helenka kocha kogo, usunę się, odejdę od niej. Zabiorę dziecko, zwrócę jej swobodę... Czy sądzisz, że jako mąż zdradzony mścić się będę? O! nie pogardzam takimi ludźmi!... Jeżeli mężczyzna nie kocha kobiety jakiż ma powód do zemsty? Obrażona miłość własna, to drobnostka! Jeżeli zaś kocha prawdziwie, powinien kosztem własnego szczęścia uszczęśliwić kochaną kobietę... Ach! wiesz, że ja nieprzywiązuję wagi do względów światowych!... Powiedz mi prawdę, Armandzie, czy Helena kocha kogo?
— Ja zaś pytam cię raz jeszcze, dlaczego przypuszczasz, że ja o tem wiedzieć mogę?
— Ach! — zawołał Chazel, ściskając silnie ramię przyjaciela — któż, oprócz ciebie, wiedzieć o tem może? Czy sądzisz, że jestem dość zaślepionym aby nie wiedzieć, że stałeś się powiernikiem najtajniejszych jej myśli? O czemże mówić byście mogli, gdyby Helena nie opowiadała ci o sobie, o swojem życiu i o swoich uczuciach? Dlaczego rozmowa wasza przerywa się zawsze, ilekroć ja wejdę niespodzianie? Czyż nie dlatego, że nie chcecie abym wiedział, o czem mówicie? Dlaczego ukrywacie się oboje? — zawołał gwałtownie.
— Ukrywamy się oboje?... — przerwał Armand z udanem ździwieniem.
— Milcz! — krzyknął Alfred, zamykając mu usta ręką — przestań kłamać. Nie mogę znieść dłużej kłamstwa. Chcę wiedzieć prawdę, choćby przyszło życiem przypłacić... Widziałem was wczoraj w głównej alei ogrodu des Plantes... Szedłem zdaleka... Spostrzegłem was... Chodziliście razem a jednak, gdy przyszedłeś wieczorem, Helena spytała cię: „Jak się pan miewa od wczoraj“? Czy masz śmiałość powtórzyć raz jeszcze, że nic nie ukrywacie przedemną? Ach! dlaczegóż kłamiecie oboje?
— Masz słuszność — odrzekł Armand — należało uwiadomić się o tem natychmiast. Brak zastanowienia nadaje nieraz tajemnicze pozory najniewinniejszym nawet sprawom!...
Wydawał się na pozór zupełnie spokojnym, myśląc w duchu:
— Ocaliłem Helenę...
Postępując konsekwentnie z wrodzoną mu nieufnością zwykł on podczas każdej schadzki umawiać się z kochanką, o sposób uniewinnienia się w razie niespodziewanego odkrycia ich stosunków. Dodał więc głośno:
— Pani Chazel wracała od ubogich, którymi się opiekuje, spotkaliśmy się w ogrodzie i chodziliśmy razem, korzystając z prześlicznej pogody. Pani Chazel prosiła, abym ci nie wspominał o jej wycieczce, ponieważ nie lubisz, aby żona twoja chodziła sama po odległych dzielnicach miasta.
Istotnie, Alfred, wierny; swoim parafiańskim zasadom, mawiał nieraz o różnych niebezpieczeństwach grożących kobiecie w zamieszkałych przez biedaków zaułkach Paryża.
— Możesz się przekonać, czy ja kłamię — mówił dalej pan de Querne — pojedź zaraz do domu, rozmów się z zoną, której ja przecież nie będę miał czasu uprzedzić. Zobaczymy, czy usłyszysz od niej tę samą odpowiedź.
— Za kogóż mnie bierzesz? — przerwał Alfred — nie chcę grać roli szpiega, wstydzę się doprawdy za to, co dotąd powiedziałem...Armandzie — dodał po chwili, wyciągając rękę do przyjaciela — zaręcz mi słowem honoru, że Helena ciebie nie kocha, ani ty jej.
— Co słyszę?! — zawołał de Querne — ależ daję ci słowo honoru, że nas nie łączy nic, prócz serdecznej, uczciwej przyjaźni, że żadne słowo miłosnego wyznania nigdy między nami zamienionem nie było. Teraz ja mam prawo zapytać cię: za kogo mnie bierzesz?...
W duchu zaś, gardząc samym sobą za to bezczelne kłamstwo, dodał:
— Do jakiejże podłości kobieta może zmusić mężczyznę!
— W takim razie, przepraszam cię, Armandzie — odrzekł Alfred — miałem was oboje w podejrzeniu. Ach! nie chcę ci ubliżać, nie przypuszczałem nigdy, abyś sprzeniewierzył się zasadom honoru. Nie, za dużo mam dla was szacunku. Ale sądziłem, że mogłeś wzbudzić w niej serdeczne przywiązanie i że pokochałeś ją nawzajem... Ona jest taka śliczna a ty, Armandzie... posiadasz tyle przymiotów, na których mnie zbywa zupełnie. Jesteś piękny, dowcipny, dystyngowany a ja — mam to tylko! — zawołał uderzając się w piersi ruchem pełnym rozpaczy. Mój Boże! ileżbym wycierpiał, gdyby tak było istotnie!... Pomyśl tylko, straciłbym was oboje: ją, która mi jest wszystkiem w życiu i ciebie, jedynego, ukochanego przyjaciela... Ty nie wiesz nawet, Armandzie, jakiem uczuciem pała moje serce dla ciebie, pozwól mi powiedzieć ci wszystko. W naszym wieku podobne wyznania miłosne stają się śmiesznością... Ale nie obawiam się śmieszności... Zanim poznałem Helenę, ojciec mój i ty byliście istotami, które kochałem. W charakterze moim leży potrzeba przywiązania się do kogoś z bezgraniczną, psią wiernością. Za czasów naszego dzieciństwa pragnąłem nieraz, abyś zażądał odemnie jakiegoś poświęcenia, oddania ci przysługi bardzo wielkiej, niemożebnej niemal do uskutecznienia. Kochałem cię jak brata. Nie zazdrościłem ci twojej wyższości, przeciwnie szczyciłem się nią... Po moim ślubie nie mogłeś zaraz przyjechać do Bourges... serce mi biło z obawy, gdy przedstawiłem cię mojej żonie w Paryżu... rozpacz mnie ogarniała na myśl, czy ona ci się podoba, czy pochwalisz mój wybór... Pomyśl o tem, mój drogi, jedyny przyjacielu — mówił, ściskając z uczuciem dłoń Armanda — a przebaczysz mi z pewnością, nie będziesz czuł dla mnie urazy za to, co powiedziałem przed chwilą!... Stracić was oboje... ją i ciebie!... Miłość i przyjaźń złożyłbym w ofierze dla jej szczęścia... A potem... umarłbym z rozpaczy!...
Osunął się na fotel, złamany, obezwładniony nadmiarem doznanych wrażeń. Wzburzona twarz jego zdradzała widocznie cierpienie wewnętrzne, nie dziw przeto, że Armand czuł się niewymownie wzruszonym wobec boleści i słabości przyjaciela. Prawością swego charakteru Alfred zdołał przywrócić normalny stosunek w obecnem ich położeniu. Przysłowie powiada, że mężowie stają się przedmiotem pośmiewiska dlatego jedynie, że w głębi ich uraz kryje się zawsze uczucie zawiedzionej próżności, a próżność tryumfująca stanowi zasadniczą podstawę ich spokoju o przywiązanie kobiety. Ale Alfred i Armand stanowili w tej chwili przeciwstawianie ufności wobec zdrady — głębokiej, gotowej do najszczytniejszych poświęceń, miłości wobec przelotnej fantazyi zmysłowej, nie cofającej się nigdy przed przeszkodą moralną. To też Armand milczał. Słowa przyjaźni i szacunku chłostały go jak ubliżający policzek. Ach! jakżeby pragnął powiedzieć mu:
Tak, skłamałem, uwiodłem twoją żonę. W obronie swojej to tylko powiedzieć mogę, że nie wiedziałem ile przywiązania kryje się w sercu twojem dla niej i dla mnie. Teraz zależę w zupełności od ciebie... podawaj warunki, żądaj zadosyćuczynienia, przyjmuję wszystko.
Tak, ale Helena? Tajemnica wiarołomstwa nie bywa nigdy wyłączną własnością jednej osoby. Oprócz obowiązku względem Alfreda, miał on jeszcze inny, dobrowolnie zaciągnięty obowiązek, spełnienie którego było mu również nakazane. I milczał, zawstydzony jak dziecko wobec tego uczciwego człowieka, który cierpiał i płakał krwawemi łzaami. Przeciwstawienie swojej podłości z zaufaniem i dobrą wiarą przyjaciela, głęboko upokorzyło Armanda, pomimo całej jego nad Alfredem wyższości.
— Nie zwracaj uwagi na moje łzy — odezwał się Alfred po chwili milczenia — to wynik nerwowego rozdrażnienia... Prawdę powiedziawszy, nie wiem dlaczego płaczę, skoro usłyszałem od ciebie zapewnienie, którego tak gorąco pragnąłem... Ach! dzięki, dzięki stokrotne! i podbiegłszy do przyjaciela uściskał go tak czule, jak brat ściska ukochanego, dawno niewidzianego brata. Pod dotknięciem tego pocałunku rumieniec wstydu oblał twarz Armanda.
— Alfredzie — wyjąkał zmięszany — uspokój się trochę...
— Ależ ja jestem spokojny — zapewniał Alfred — okazałeś mi tyle dobroci, tak cierpliwie wysłuchałeś skarg moich. Niestety! — dodał z boleścią — dlaczegóż nie mogę pomówić z Heleną tak otwarcie jak przed chwilą z tobą mówiłem. Obecność jej onieśmiela mnie, odbiera odwagę!...
— Wytłómacz mi, Alfredzie, dlaczego masz zwyczaj przesadzać każdą drobnostkę? — przerwał Armand, przewidując możliwość oszczędzenia kochance przykrego dla niej zajścia. Czy chcesz, żebym ci powiedział, jakiem jest zdanie moje o pani Chazel? Zdanie to opiera się na wnioskach, wyprowadzonych z tego co od niej słyszałem. Jeżeli chcesz usunąć przyczynę cierpienia twej żony, postaraj się, aby zmieniła sposób życia. Powietrze Paryża, zwyczaje i towarzystwo tutejsze... rozdrażniają nerwy... Trzeba jej oszczędzać wszelkiej przykrości, nie sprzeciwiaj jej się w niczem.
— Masz słuszność — odrzekł Alfred, przypomniawszy sobie, że tę samą przestrogę słyszał już był od doktora.
Zestawienie to uspokoiło go chwilowo.
— Jestem egoistą — dodał — nie widzę nic prócz własnej boleści... Ale ona ma zaufanie do ciebie, Armandzie... Wierzaj, nie jestem już wcale zazdrosnym... Rozmawiaj z nią o mnie, powiedz jej, jak bardzo ją kocham, że szczęcie jej jest jedynym celem mego życia... Wytłómacz jej wszystko, ona ci uwierzy. Boże mój! bez wahania oddałbym życie za jeden błysk miłości w tych pięknych oczach, zawsze obojętnie na mnie patrzących!...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.