Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/Tom I/Część druga/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Zbrodnia i kara
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Преступление и наказание
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II

„A jeżeli już była rewizja? A jeżeli ich akurat zastanę u siebie?“
Ale otóż jego pokój. Nic i nikogo; nikt nie zaglądał. Nawet Anastazja nie dotykała się. Lecz, Boże! jak mógł zostawić wszystkie te rzeczy pod tapetą?
Rzucił się do kąta zapuścił rękę w otwór i jął wyciągać przedmioty i napełniać niemi kieszenie. Wszystkiego okazało się osiemnaście sztuk: dwa małe pudełeczka z kolczykami, albo z czemś w tym rodzaju — nie rozróżniał dobrze; następnie cztery niewielkie futerały safjanowe. Jeden łańcuszek był zawinięty w gazetę, jeszcze coś w gazecie, zdaje się order...
Pokładł wszystko do rozmaitych kieszeni palta i w jedną ocalałą kieszeń spodni, starając się, ażeby było jak — najnieznaczniej. Wziął również woreczek. Poczem, wyszedł z pokoju, zostawiając go tym razem całkiem naoścież.
Szedł prędko i krokiem pewnym; choć czuł, że jest zgnębiony, ale był całkiem przytomny. Lękał się pogoni, lękał się, że za pół godziny, za kwadrans nawet wydany zostanie rozkaz śledzenia go, a więc bądź co bądź trzeba było póki czas zrobić, co się da. Trzeba było coś postanowić dopóki jeszcze zostawało choć trochę sił i choć jaki taki sens w głowie... Gdzież pójść tedy?
To już było zdecydowane oddawna: „rzucić wszystko w kanał i basta“. Tak postanowił jeszcze w nocy, w febrze, w owej chwili, kiedy to — pamięta wybornie — zrywał się i chciał iść: „prędzej, prędzej, i wszystko wyrzucić“. Ale wyrzucić okazało się wcale niełatwo.
Chodził nad brzegiem kanału Katarzyny już od pół godziny, a może i dłużej, i kilka razy spoglądał na schody do kanału, jak tylko je napotykał. Ale nawet pomyśleć nie było można o wykonaniu zamiaru: albo ławki stały nad samą wodą i na nich praczki płukały bieliznę, albo łódki tuż przy brzegu, i wszędzie taki tłok ludzi, zewsząd, z obu brzegów, wszystko widać, jak na dłoni, może kto spostrzec, boć to i podejrzanie wygląda, że człowiek schodzi do kanału i coś w wodę rzuca. A jeśli futerały nie zatoną i popłyną? A naturalnie — każdy zobaczy. Już i bez tego ludzie tak mu się przyglądają, jakby on ich tylko zajmował.
— „Co oni się tak patrzą, a może mi się tylko tylko tak zdaje?“ — pomyślał.
Nareszcie, przyszło mu do głowy, czy nie lepiej będzie pójść gdziekolwiek nad Newę? Tam i ludzi mniej i nie tak zwraca się uwagę i w każdym razie wygodniej, a co najważniejsze — od tych miejsc daleko. I nagle zdziwił się: jak to się stało, że przez całe pół godziny włóczył się w strapieniu i trwodze, po tak niebezpiecznych miejscach, a tego nie mógł wcześniej wymyśleć! I dlatego tylko całe pół godziny zmarnował, że to już raz we śnie zostało postanowione! Stawał się strasznie roztargniony, zapominał się, i wiedział o tem. Stanowczo trzeba się było spieszyć!
Poszedł ku Newie przez prospekt W-j; ale w drodze przyszła mu nagle myśl: „Poco nad Newę? Poco w wodę? Czyż nie lepiej pójść gdzieś bardzo daleko, znowu bodaj na wyspy i tam gdziekolwiek w ustroniu w lesie pod krzakiem zakopać to wszystko i, dajmy na to, zapamiętać drzewo?“ A chociaż poczuł, że nie jest w stanie ogarnąć tego wszystkiego w tej chwili, ale myśl wydała mu się nieomylna.
Ale i na wyspy nie było mu sądzone dobrnąć; wypadło co innego: wychodząc z prospektu W. na plac, spostrzegł nagle na lewo wejście na podwórze, obstawione ślepym murem. Z prawej, zaraz po wejściu w bramę, głęboko w podwórze ciągnęła się ślepa nietynkowana ściana sąsiedniego trzypiętrowego domu. Z lewej, równolegle do ślepej ściany i także zaraz do bramy, szedł parkan drewniany, na jakie dwadzieścia kroków w głąb podwórza i potem już łamał się na lewo. Było to głuche odgrodzone miejsce, gdzie leżały jakieś materjały. Dalej, w zagłębieniu podwórza, wyglądał z za parkanu kąt niskiego, okopconego, murowanego zabudowania, widocznie części jakiegoś warsztatu. Był tam widać jakiś zakład powoźniczy czy ślusarski, czy coś w tym rodzaju; wszędzie, prawie od samej bramy widniało dużo pyłu węglowego. „O tu podrzucić i drapnąć!“ pomyślał nagle. Nie widząc nikogo na dworze, przeszedł bramę i zaraz na wstępie, tuż przy bramie spostrzegł żłób (jakie często bywają urządzane w takich domach, gdzie jest wielu fabrycznych robotników, wyrobników, dorożkarzy i t. p.), a nad żłobem, tuż obok na płocie, napisany, był kredą następujący zwykły koncept: „Tu stać wzbroniono“. A więc, już to samo uchyla podejrzenie, że zaszedł i stanął. „Rzucić tu wszystko tak razem i uciec“.
Obejrzawszy się jeszcze raz, wsunął już rękę do kieszeni, gdy nagle przy samym zewnętrznym murze, pomiędzy bramą a żłobem, gdzie cała przestrzeń miała łokieć szerokości, spostrzegł olbrzymi, nieociosany kamień, z półtora puda wagi, przylegający tuż do muru ulicznego. Za tym murem była ulica, chodnik, słychać było, jak biegali przechodnie, których zazwyczaj bywa tu bardzo wielu; ale za bramą nikt go nie mógł widzieć, chybaby kto zaszedł z ulicy, co zresztą bardzo łatwo mogło nastąpić, a więc należało się spieszyć.
Schylił się do kamienia, schwycił go obiema rękoma z całej siły i odwalił. Pod kamieniem uformował się niewielki otwór, zaraz też jął w ten otwór wrzucać wszystkie przedmioty z kieszeni. Woreczek wypadł na sam wierzch, a pomimo to w zagłębieniu było jeszcze miejsce. Następnie, znowu objął kamień, jednym obrotem zawrócił go na dawne miejsce, i akurat trafił na zagłębienie, tylko kamień wydawał się nieco wyższy. Podgrzebał ziemi i przytłukł ją z boków kamienia nogą. Nic znać nie było.
Wtedy wyszedł i skierował się w stronę placu. Znowu niesłychana, olbrzymia radość, jak niedawno w biurze, ogarnęła go na chwilę. „Ani śladu! I komuż, komu może przyjść do głowy szukać pod tym głazem? On może leży tam od czasu postawienia tego domu i jeszcze długo może leżeć! Niema poszlak!“ I roześmiał się. Tak, przypomniał sobie później, że się roześmiał nerwowym, drobnym, niedosłyszalnym, długim śmiechem i śmiał się ciągle przez cały czas, gdy przez plac przechodził. Ale gdy wstąpił na bulwar K., gdzie to spotkał był ową dziewczynę, śmiech opuścił go nagle. Inne myśli przyszły mu do głowy. Wydało mu się naraz, że mu jest strasznie przykro mijać właśnie tę ławkę, na której wówczas, po odejściu dziewczyny, siedział i przemyśliwał, i strasznie przykro mu będzie spotkać się z tym wąsalem, któremu wówczas dał 20 kopiejek: „Niech go licho!“
Szedł, patrząc dokoła wzrokiem gniewnym i roztargnionym. Wszystkie myśli jego krążyły teraz wokół jednego jakiegoś głównego punktu — i sam czuł, że to istotnie jest taki główny punkt, i teraz, właśnie teraz został sam na sam z tym głównym punktem — i to w dodatku po raz pierwszy w ciągu tych dwóch miesięcy.
„A niech djabli wezmą to wszystko!“ pomyślał nagle w napadzie niewypowiedzianej złości. „No, zaczęło się, to się zaczęło, pal djabli ją i nowe życie“. Boże, jakie to głupstwo!... A ilem to ja nałgał i nakrzywdził dzisiaj! Jak nędzniem paplał i drażnił się z tym djabłem porucznikiem! A zresztą — i to głupstwo! Pluję na nich wszystkich, a i na to, com napaplał i nadrażnił się. Zupełnie co innego, co innego!“
Nagle stanął: nowe, całkiem niespodziane i nadzwyczaj proste pytanie stropiło go odrazu i gorzko go zastanowiło:
„Jeżeli istotnie wszystko to było zrobione rozumnie, a nie głupio, jeżeli miałeś istotnie cel stały, ściśle określony, to dlaczegoś dotąd nie zajrzał do woreczka i nie wiesz nawet, co ci się dostało, za jakie trzy grosze przyjąłeś na siebie te wszystkie męki i świadomie szedłeś na tak podłą lichą, nędzną sprawę? Wszakżeś go przed chwilą chciał rzucić w wodę razem z innemi rzeczami, którychżeś także nie oglądał... Jakże to?“
A tak, tak jest. On zresztą wiedział o tem i dawniej, i wcale nie było to dlań nowe pytanie; wówczas jeszcze wiedział, kiedy to w nocy obmyślał i decydował tak, jakby już inaczej być nie mogło, nie powinno było być... Tak, on to wszystko wiedział; kto wie nawet, czy to już nie było postanowione jeszcze wczoraj, gdy siedział nad skrzynką i wyjmował z niej futerały... Tak było, tak!...
— To przez to, że jestem bardzo chory — ponuro wyszeptał nareszcie — sam zmęczyłem, zagryzłem siebie, i sam nie wiem, co robię... I wczoraj, i onegdaj, i przez cały ten czas mordowałem siebie... Wyzdrowieję i... nie będę się już męczył... A jeśli wcale nie wyzdrowieję? Boże! Tak mi to wszystko zbrzydło!...“
Szedł, nie zatrzymując się. Strasznie pragnął rozerwać się, ale nie wiedział, co zrobić, co przedsięwziąć. Pewne nowe niezwalczone uczucie opanowywało go coraz bardziej i bardziej, prawie za każdą minutą: był to jakiś nieskończony, prawie fizyczny wstręt do wszystkiego, co napotykał na drodze, co go otaczało, uporczywy, zły, nienawistny. Wstrętni dlań byli wszyscy przechodnie — wstrętne były ich twarze, chód, ruchy. Poprostu plunąłby na kogobądź, ugryzłby, zdaje się, gdyby go kto zaczepił.
Stanął nagle, gdy wyszedł nad brzeg Małej Newy na wyspie Wasiljewskiej, przy moście. „Tu on mieszka, w tym domu“ — pomyślał. „Co to, a toć sam przyszedłem do Razumichina! Znowu ta sama historja, co wówczas... A jednak, to bardzo ciekawe: sam przyszedłem, czy poprostu szedłem... i jestem? Wszystko jedno, powiedziałem onegdaj..., że nazajutrz po tem pójdę do niego, i pójdę! Niby to już teraz zajść nie mogę...“
Wszedł do Razumichina na czwarte piętro.
Ten był w domu, w swojej izdebce, i w tej chwili pracował, pisał, i sam mu otworzył. Nie widzieli się ze sobą ze cztery miesiące.
Razumichin siedział u siebie w połachmanionym szlafroku, w pantoflach na bosych nogach, potargany, nieogolony, nieumyty. Na twarzy jego malowało się zdziwienie.
— Cóż to? — zawołał, oglądając od stóp do głowy przybyłego kolegę; poczem zamilkł i zagwizdał.
— To już tak źle? Oho, bratku, przeszedłeś elegancją nas biedaków — dodał, patrząc na łachmany Raskolnikowa. — Siadajże, pewnieś się zmęczył! I gdy ten rzucił się na ceratowy szezląg, gorszy jeszcze od jego sofy, Razumichin spostrzegł nagle, że jego gość jest chory.
— Ależ tyś na serjo chory, czy wiesz o tem? — Wziął go za puls; Raskolnikow wyrwał rękę.
— Puść — rzekł — przyszedłem... widzisz: nie mam lekcyj żadnych... chciałem... wreszcie wcale nie chcę lekcyj...
— A wiesz ty co? tyś w gorączce — zauważył Razumichin, nie spuszczając zeń oczu.
— Nie, nie, w gorączce... Raskolnikow wstał z kanapy. Podnosząc się do Razumichina, nie pomyślał o tem, że musi stanąć mu oko w oko. Teraz zaś, w jednej chwili, domyślił się, już przez doświadczenie, że jest teraz właśnie jaknajmniej usposobiony stawać z kimkolwiek oko w oko. Cała żółć wzburzyła się w nim. O mało się nie zaksztusił ze złości na samego siebie, zaledwie przestąpił próg Razumichina.
— Bądź zdrów! — rzekł nagle i poszedł ku drzwiom.
— Ależ stój, czekaj, dziwaku!
— Daj mi spokój!... — powtórzył znowu, wyrywając rękę.
— A więc po jakiego licha przylazłeś? Zwarjowałeś czy co? Ależ to nareszcie... obraza, ja cię tak nie puszczę.
— Niechaj więc: przyszedłem do ciebie dlatego, że oprócz ciebie nie znam nikogo, ktoby pomógł... zacząć... bo tyś najlepszy z nich wszystkich, t. j. najmądrzejszy i możesz osądzić... A teraz widzę, że mi nic nie potrzeba, słyszysz, zupełnie nic... niczyich usług i udziału! ja, sam... jeden. No i dosyć!... Zostawcie mnie w spokoju!...
— Ależ poczekaj chwilkę, narwańcze! Zupełnie warjat! Ze mną rób, jak chcesz. Lekcyj, uważasz, niema, ale, pal je licho, za to na Tołkuczce jest księgarz Heruwimow, to już sam lekcja w swoim rodzaju. Ja go teraz nie zamienię na pięć kondycyj kupieckich. On się bawi w tanie wydanka i wypuszcza książeczki popularno naukowe — jak się rozchodzą! tytuły ile warte! O widzisz, tyś zawsze dowodził, żem ja głupi, dalibóg, są głupsi ode mnie! Ten naprzykład ma już kierunek! Sam, oczywiście, o niczem pojęcia nie ma, a ja, naturalnie, basuję mu. Masz oto zgórą dwa arkusze niemieckiego tekstu, szarlatanizm najlichszy, jednem słowem rozstrząsa się kwestję, czy kobieta jest człowiekiem, czy nie? No i oczywiście, triumfująco się dowodzi, że jest człowiekiem. Heruwimow przygotowuje to do kwestji kobiecej; ja tłómaczę, on rozwałkuje te dwa z połową arkuszy na sześć, obmyślimy przepyszny tytuł na pół strony i puścimy po półrubelku. Ujdzie! Za tłomaczenie dostanę po sześć rubli za arkusz: za całość więc piętnaście rubli, z których sześć wziąłem zgóry. Skończymy to, zaczniemy tłumaczyć o wielorybach, potem z drugiej części Confensions, jakieś najnudniejsze bajdurzenia także są w planie, będziemy tłumaczyć! Heruwimowi ktoś powiedział, że Rousseau to w swoim rodzaju Radiszczew. Ja, naturalnie, nie zaprzeczam, pal go licho! No chcesz drugi arkusz: Czy kobieta jest człowiekiem? — do tłomaczenia? Jeśli chcesz, to bierz zaraz tekst, pióro, papier — wszystko to rządowe — i bierz trzy ruble: ponieważ ja za całe tłomaczenie wziąłem zgóry za pierwszy i za drugi arkusz, to te trzy ruble akurat przypadną tobie. Ale jeszcze słówko, proszę cię, nie uważaj tego za jakąś przysługę z mojej strony. Przeciwnie, ledwie wszedłeś, już zaraz pomyślałem, czem byś mógł mi pomóc. Przedewszystkiem, ja na punkcie ortografji szwankuję, a powtóre w niemieckim bywam niekiedy szwach, tak że więcej komponuję od siebie i tylko tem się pocieszam, że dziełko na tej kompozycji zyskuje nawet. Ale kto go tam wie, może i nie zyskuje... Bierzesz, czy nie?
Raskolnikow milcząc, wziął arkusze niemieckie, wziął trzy ruble i nie mówiąc ani słowa, wyszedł. Razumichin dziwnie jakoś spoglądał za nim. Doszedłszy do pierwszej przecznicy, Raskolnikow nagle zawrócił, wszedł znowu do Razumichina i, położywszy na stole i arkusze niemieckie i trzy ruble, znowu nic nie mówiąc, wyszedł.
— Ale ty oszalałeś! — ryknął zniecierpliwiony Razumichin. — Co za komedje odgrywasz? Nawet mnie zbił z pantałyku... Pocóżeś więc przychodził, djable jeden?
— Nie chcę... tłumaczeń... — mruknął Raskolnikow, spuszczając się już ze schodów.
— Czego więc chcesz? krzyknął z góry Razumichin.
Ten milcząc, schodził dalej.
— Ej, ty! Gdzie mieszkasz?
Odpowiedzi nie było.
— Zjedzże djabła!...
Ale Raskolnikow wychodził już na ulicę. Na moście Mikołajewskim Raskolnikow nagle ocknął się zupełnie, wskutek pewnego arcy dlań przykrego zdarzenia. Zdzielił go tęgo po plecach batem stangret jakiegoś ekwipażu za to, że o mało co nie dostał się pod konie, pomimo, że stangret ostrzegał go ze trzy, czy cztery razy. Cios bata tak go rozgniewał, że odskoczył do barjery (niewiadomo dlaczego szedł środkiem mostu, gdzie jeżdżą, a nie tędy, gdzie chodzą) i zgrzytnął ze złości zębami. Dokoła, naturalnie, śmiano się.
— Słusznie!
— Hultaj jakiś!
— Wiadomo, udaje pijanego i umyślnie lezie pod konie, a ty za niego odpowiadaj.
— To ich zawód, dobrodzieju, zawód...
Ale w chwili, gdy stanął przy barjerze i ciągle jeszcze bezmyślnie i gniewnie patrzył za niknącym w oddali powozem, pocierając plecy, uczuł nagle, że ktoś mu wtyka w rękę pieniądze. Spojrzał, starsza kupcowa w kapturze i trzewikach kozłowych, a z nią dziewczynka w kapelusiku z zieloną parasolką, widocznie córeczka. „Przyjm, biedny człowieku, w imię Chrystusa“. Wziął, a one poszły dalej. Dwadzieścia kopiejek! Z ubrania i z wyglądu łatwo mogły go wziąć za zawodowego żebraka ulicznego, ofiarowanie całej monety dwudziestokopiejkowej zawdzięczał napewno uderzeniu bata, które obudziło w nich takie współczucie.
Ścisnął monetę w ręku, przeszedł z dziesięć kroków i zwrócił się twarzą ku Newie, w kierunku pałacu cesarskiego. Niebo było bez najmniejszej chmurki, a woda prawie niebieska, co na Newie bywa bardzo rzadko. Kopuła soboru, który najlepiej zarysowuje się ze strony mostu, nie dochodząc dwudziestu kroków do kaplicy, aż płonęła światłem, a przez czyste powietrze można było wyraźnie rozejrzeć nawet każdą jej ozdobę. Ból od bata zmniejszył się i Raskolnikow zapomniał już o uderzeniu; jedna niespokojna i niezupełnie jasna myśl zajmowała go teraz wyłącznie. Stał i patrzył w dal długo i uważnie, to miejsce było mu szczególnie znane. Gdy chodził do uniwersytetu, to zazwyczaj — najczęściej, wracając do domu — zdarzało mu się, że może z jakie sto razy, wpatrywać się w tę istotnie wspaniałą panoramę i zawsze dziwić się pewnemu niejasnemu i nie dającemu się uchwycić wrażeniu. Jakiś chłód niewytłómaczony wiał nań zwykle z tej wspaniałej panoramy; duchem niemym i głuchym był dla niego ten pyszny obraz... Dziwił się za każdym razem swemu ponuremu i zagadkowemu wrażeniu i odkładał jego wyjaśnienie, nie dowierzając sobie, na przyszłość. Teraz nagle żywo przypomniał sobie te swoje dawne pytania i wątpliwości i zdało mu się, że nie mimowoli przypomniał sobie teraz o nich. Już to jedno wydało mu się dzikiem i cudownem, że się zatrzymał na tem samem miejscu, co dawniej, jakgdyby istotnie przypuszczał, że może myśleć teraz o tem samem, o czem myślał dawniej i zajmować się takiemi samemi tematami i obrazami, jakie zajmowały go... jeszcze tak niedawno!
O mało nawet nie parsknął śmiechem, ale zaraz piersi ścisnęły mu się z bólu. W jakiejś głębi, na dole, gdzieś het, pod nogami, pokazała mu się teraz cała ta odległa przeszłość i dawne myśli, i dawne zadania, i dawne tematy, i dawne wrażenia, i cała ta panorama, i on sam, i wszystko, wszystko... Zdawało mu się, że wzlatał gdzieś do góry, a wszystko nikło mu w oczach... Uczyniwszy mimowolny ruch dłonią, uczuł nagle w garści zaciśniętą czterdziestkę. Roztworzył rękę, uważnie spojrzał na pieniądz, zamierzył się i rzucił go w wodę; poczem odwrócił się i poszedł do domu. Wydało mu się w tej chwili, że odciął sam siebie nożyczkami od wszystkiego i wszystkich nazawsze.
Przyszedł do domu już wieczorem, stracił więc razem około sześciu godzin. Jak i którędy szedł z powrotem, wcale tego nie pamiętał. Rozebrawszy się, i cały drżący, jak zmachany koń, położył się na sofie, przykrył się szynelem i zaraz stracił przytomność...
Ocknął się o dobrym zmroku, wskutek strasznego krzyku. Boże! co to za krzyk! Takich nienaturalnych dźwięków, takiego wycia, łkania, jęków, łez, razów i przekleństw nigdy jeszcze nie słyszał i nie widział. Nie mógł nawet wyobrazić sobie takiego zezwierzęcenia, takiej wściekłości. Ze zgrozą podniósł się i siadł na pościeli, cały drżący. Ale kłótnie, bicia i wymysły stawały się coraz silniejsze. I oto, ku wielkiemu zdumieniu, usłyszał nagle głos swojej gospodyni. Ona to wyła, piszczała i wybuchała w pośpiechu takim potokiem słów, że ani jej zrozumieć nie było można. Błagała o coś — oczywiście o to, ażeby ją przestano bić, bito ją, bowiem, straszliwie i męczono bez litości na schodach. Głos bijącego stał się tak straszny ze złości i gniewu, że już ochrypł, ale pomimo to i bijący także coś mówił, i także prędko, niewyraźnie, spiesząc się i ledwie dysząc. Nagle Raskolnikow zadrżał, jak liść: poznał ten głos, to był głos porucznika. Porucznik jest tutaj i bije gospodynię! Kopie ją nogami, tłucze głową o schody — to jasne, to słychać po dźwiękach, po płaczu, po uderzeniach! Co to jest, czy świat się przewrócił? Słychać było, jak na wszystkich piętrach, po całych schodach gromadził się tłum, słychać było głosy, wykrzykniki, schodzono, stukano, trzaskano drzwiami, zbierano się. „Ale za co, za co, i jak można w ten sposób?“ powtarzał, na serjo myśląc, że całkiem zwarjował. Ale nie, zanadto wyraźnie słyszy!... A więc i do niego przyjdą zaraz, jeżeli tak... „bo to... napewno wskutek tamtego... wczorajszego... Boże!“ Chciał zamknąć się na haczyk, ale ręka się nie podniosła..., a wreszcie byłoby to i zbyteczne! Strach, jak lód obłożył jego duszę, zamęczył go...
Lecz oto, nareszcie, cały ten hałas, trwający pewno z dziesięć minut, jął powoli ucichać. Gospodyni jęczała i stękała, porucznik wciąż jeszcze groził i wymyślał... Ale oto nakoniec i on, zdaje się, uciekł: już go wcale nie słychać; miałżeby odejść? Boże! Tak, oto i gospodyni odchodzi, ciągle jeszcze z jękiem i płaczem..., oto już i drzwi jej się zatrzasnęły... Oto tłum rozchodzi się po mieszkaniach — spierają się, dziwią się, wołają, to podnoszą mowę — krzyczą, to zniżają do szeptu. Musiało ich być dużo; o mało cały dom się nie zleciał. „Ale, Boże, czy to wszystko możliwe? I poco, poco on tu przychodził?“
Raskolnikow w niemocy upadł na sofę, ale już nie mógł zamknąć oczu; przeleżał z pół godziny, w takiej męce, z takiem nieznośnem uczuciem bezgranicznej trwogi, jakiego jeszcze nigdy nie doznawał. Nagle jasne światło oblało izdebkę. Weszła Anastasja ze świecą i z talerzem zupy. Spojrzawszy nań z uwagą, i przekonawszy się, że nie śpi, postawiła świecę na stole i zaczęła rozkładać to co przyniosła: chleb, sól, talerz, łyżkę...
— Pewnie od wczoraj pan nie jadł. Cały dzień pan przespacerował, febra pana trzęsie.
— Anastasjo... za co bili gospodynię?
Ona spojrzała nań z uwagą.
— Kto bił gospodynię?
— Niedawno... z pół godziny temu. Porucznik, pomocnik naczelnika cyrkułu, na schodach... Za co on ją tak zbił? i... poco przychodził?
Anastazja, milcząc i chmurząc brwi, przyglądała mu się i długo tak patrzyła. Zrobiło mu się bardzo nieprzyjemnie od tych oględzin, nawet strasznie.
— Nastusiu, dlaczego nic nie mówisz? — szepnął nieśmiało, słabym głosem.
— To krew — odpowiedziała nareszcie, cicho i jakby mówiąc do siebie.
— Krew!... Jaka krew?... — zawołał, blednąc i usuwając się do ściany.
Anastasja nie przestawała wpatrywać się w niego.
— Nikt nie bił gospodyni — wyrzekła znowu surowym i stanowczym głosem.
On patrzył na nią, ledwie dysząc.
— Sam słyszałem... ja nie spałem... siedziałem — jeszcze bojaźliwiej zaprzeczył Raskolnikow. — Długom słuchał... Przychodził porucznik naczelnika... Wszyscy zbiegli się na schodach, ze wszystkich mieszkań...
— Nikt nie przychodził. To krew krzyczy w panu. To zawsze, jak krew niema którędy wyjść i aż się zapiekać zacznie, to się roją cuda... Będziesz pan jadł?
On nie odpowiedział. Anastazja wciąż stała przed nim, uważnie spoglądała nań i nie odchodziła.
— Daj mi pić... Nastusiu.
Zeszła na dół i po upływie paru minut wróciła z wodą w małym glinianym garnuszku; ale on już nie pamiętał co było dalej. Pamiętał tylko, jak łyknął nieco zimnej wody i wypluł ją na piersi. Potem padł nieprzytomny.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: anonimowy.