Zbrodnia i kara (Dostojewski, 1928)/Tom I/Część druga/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Zbrodnia i kara
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Преступление и наказание
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III

Ale nie był całkowicie nieprzytomny w ciągu całej choroby: był to stan gorączkowy, z maligną i półświadomością. Wiele sobie potem przypomniał. To zdawało mu się, że się zbiera przy nim tłum ludzi, że go chcą wziąć i gdzieś wynieść, że się bardzo o niego spierają i kłócą. To nagle sam jest w pokoju, wszyscy wyszli i boją go się, śmieją się i drażnią go. Anastazję często pamiętał przy sobie; przypominał sobie jeszcze jednego człowieka, dobrze mu znanego, ale kogo mianowicie — żadną miarą nie mógł odgadnąć i smucił się tem, aż nawet płakał. Raz zdawało mu się, że już z miesiąc leży, innym razem — że to ciągle jeden i ten sam dzień. Ale o tamtem — o tamtem zupełnie zapomniał; za to co chwila przypominał sobie, że o czemś zapomniał, o czem nie należało zapominać — dręczył się, męczył, przypominając, jęczał, wpadał w wściekłość, albo w okropną trwogę nie do zniesienia. Wtedy zrywał się z miejsca, chciał uciekać; ale zawsze ktoś go zatrzymywał siłą i znowu zapadał w niemoc i nieprzytomność. Nareszcie całkiem przyszedł do siebie.
Było to zrana, o dziesiątej. O tej godzinie, w dnie jasne, słońce zawsze długą smugą przechodziło po jego prawej ścianie i oświetlało róg przy drzwiach. Przy jego posłaniu stała Nastka i jeszcze jeden, jakiś obcy człowiek, przyglądający mu się bardzo ciekawie. Był to młody chłopiec w kurtce z bródką i wyglądał na robotnika. Z nawpół uchylonych drzwi zaglądała gospodyni. Raskolnikow podniósł się.
— Kto to, Nastusiu? — zapytał, wskazując na nieznajomego.
— Nareszcie, ocknął się! — rzekła.
— Ocknął się — odezwał się robotnik. Usłyszawszy, że przyszedł do przytomności, gospodyni zaglądająca przez drzwi, natychmiast je zamknęła i skryła się. Była ona zawsze wstydliwa i z trudnością znosiła rozmowy i wyjaśnienia; miała lat czterdzieści, była gruba i otyła, czarnobrewa i czarnooka, dobra z otyłości i lenistwa; nawet niebrzydka była. Wstydliwa zaś, aż do przesady.
— Czego to? — pytał dalej, zwracając się do nieznajomego. Ale w tejże chwili drzwi otworzyły się naoścież i nachylając się nieco, bo był wysoki, wszedł Razumichin.
— A to kajuta morska — zawołał wchodząc — zawsze głową uderzę; i to ma być mieszkanie! A, toś się ocknął, bracie? Mówiła mi właśnie gosposia.
— Ocknął się przed chwilą — rzekła Nastka.
— Przed chwilą — potaknął robotnik z uśmieszkiem.
— A pan co za jeden? — zapytał, zwracając się doń nagle Razumichin. — Ja bo, chciej pan wiedzieć, jestem Wrazumichin, nie Razumichin jak mnie zowią, lecz Wrazumichin, student, syn szlachecki, a on mój przyjaciel. No, a pan coś za jeden?
— A ja w naszem biurze jestem robotnikiem, od kupca Szełopajewa i tu z interesem.
— Siadaj no pan na tem krzesełku — sam Razumichin usiadł na drugim, z drugiej strony stołu.
— Dobrześ bracie zrobił, żeś się ocknął — ciągnął dalej, zwracając się do Raskolnikowa. — Od czterech dni prawie, że nie jesz i nie pijesz. Doprawdy, herbatę łyżeczką musieliśmy mu dawać. Przyprowadzałem do ciebie dwa razy Zosimowa. Pamiętasz Zosimowa? Obejrzał cię uważnie i odrazu orzekł, że wszystko fraszki, że to niby jakieś uderzenie do głowy. Głupstwo jakieś nerwowe, żywność była kiepska, piwa i chrzanu mało się jadło, z tego i choroba, ale że nic, przejdzie i śladu nie będzie. Dzielny ten Zosimow! Pysznie zaczął leczyć. No, to ja pana nie zatrzymuję — zwrócił się znowu do robotnika — może pan raczysz wyłuszczyć cel przybycia. Wyobraź sobie, Rodziu, z ich kantoru już drugi raz przychodzą; tylko poprzednio inny jakiś był tutaj; myśmy tu z nim rozmawiali. Kto tu przed panem przychodził?
— A to pewno trzy dni temu? Tak, to był pan Aleksy, także pracujący w naszym kantorze.
— On mi się jakoś lepiej zaprezentował od pana.
— Tak, poważniejszy, oczywiście.
— To chwalebnie; no, mów pan dalej.
— A oto, od pana Atanazego Wachruszyna, o którym zapewne słyszał pan nieraz, na prośbę pańskiej mamy, na nasz kantor nadszedł przekaz dla pana — zaczął kupczyk, zwracając się wprost do Raskolnikowa. — W razie więc, gdyby pan już był przytomny, mamy panu wręczyć trzydzieści pięć rubli, bo o tem już dawniej, na prośbę pańskiej mamy, pan nasz otrzymał wiadomość od pana Wachruszyna. Czy pan zrozumiał o co chodzi?
— Pamiętam... pamiętam... Wachruszyn... — wyszeptał Raskolnikow w zamyśleniu.
— Słyszysz pan: kupca Wachruszyna zna! — zawołał Razumichin. — Więc przytomny. A zresztą widzę, że i pan mi się nieźle przedstawiasz. Jak kto do rzeczy mówi, to przyjemnie posłuchać.
— Ten sam właśnie, Wachruszyn, pan Atanazy, na skutek prośby pańskiej mamy, która już przez niego kiedyś w taki sam sposób przysyłała pieniądze, nie odmówił i tym razem i prosił mojego pana, aby panu wypłacił trzydzieści pięć rubli, zanim nie będzie więcej.
— O i to „zanim nie będzie więcej“ wybornieś pan powiedział, i ta „pańska mama“ niczego sobie. No, jakże pan myślisz, czy on odzyskał przytomność, czy też nie? Co?
— Dla mnie, to cóż tam! Tylko żebym karteczkę dostał, kwitek.
— Napiszę. Co pan tam masz, książkę?
— Książka, oto jest.
— Dawaj pan ją tutaj. No, Rodziu, podnieś się. Ja cię przytrzymam; podpiszże mu Raskolnikowa, bierz pióro, bo, bracie, pieniądz teraz dla nas to zbawienie.
— Nie trzeba — rzekł Raskolnikow, odpychając pióro.
— Czego nie trzeba?
— Nie będę podpisywał.
— Pfuj, do djabła, jakże to bez podpisu?
— Nie trzeba... pieniędzy...
— Pieniędzy nie trzeba? Furda, braciszku, łżesz, ja świadek!... Cierpliwości, mój panie, on tylko tak... znowu wojażuje. To się z nim zresztą zdarza i na jawie... Pan jesteś człowiek rozsądny, my nim pokierujemy, tak jest, poprowadzimy jego ręką, a on podpisze. Bierz no się pan...
— E, to już lepiej przyjdę drugim razem.
— Nie, nie; poco się pan ma fatygować. Pan jesteś człowiek rozsądny... No, Rodziu, nie zatrzymuj gościa... widzisz czeka — i zaczął na serjo prowadzić rękę Raskolnikowa.
— Czekaj, ja sam... wymówił ten.
Wziął pióro i podpisał się w książce.
Kupczyk odliczył pieniądze i wyszedł.
— Brawo! A teraz bratku, chcesz jeść?
— Chcę — odparł Raskolnikow.
— Macie zupę?
— Wczorajsza — odparła Anastazja, która przez cały ten czas stała opodal.
— Z kartoflami i kaszą perłową?
— Z kartoflami i kaszą.
— Wiem na pamięć. Nieś ją tutaj i herbaty dawaj.
— Przyniosę.
Raskolnikow patrzył na wszystko z głębokiem zdziwieniem i z niemą bezmyślną trwogą. Postanowił milczeć i czekać: co będzie dalej?
— Zdaje się, nie jestem w gorączce — myślał — zdaje się, że się to wszystko istotnie odbywa...
W parę minut, Nastka wróciła z zupą i oznajmiła, że zaraz będzie i herbata. Do zupy dodane były dwie łyżki, dwa talerze i cały przyrząd: solniczka, pieprzniczka, musztarda do mięsa i t. p., czego przedtem już dawno nie było. Obrus był czysty.
— Nieźle byłoby, Nastusiu, żeby pani dała ci na dwie buteleczki piwa. Wypijemy.
— O, jaki to skory! — mruknęła Nastka i poszła spełnić rozkaz.
Dziko i z naprężeniem przyglądał się nadal wszystkiemu Raskolnikow. Tymczasem Razumichin przysiadł się do niego na sofę, niezgrabnie, jak niedźwiedź, objął lewą ręką jego głowę, pomimo, że Raskolnikow i sam mógłby się podnieść, a prawą podał mu do ust łyżkę zupy, dmuchnąwszy uprzednio, ażeby się Raskolnikow nie sparzył. Ale zupa ledwie że była ciepła. Raskolnikow chciwie połknął jedną łyżkę, potem drugą, trzecią. Ale podawszy kilka łyżek, Razumichin zatrzymał się nagle i oznajmił, że o dalszem trzeba się naradzić z Zosimowem.
Weszła Anastazja, niosąc dwie butelki piwa.
— Chcesz herbaty?
— Chcę.
— Dawajże prędzej herbatę, Nastusiu, bo co do herbaty, to zdaje się można bez porady. Ale oto i piwo!
Przesiadł się na swoje krzesło, przysunął do siebie zupę, mięso i zaczął jeść z takim apetytem, jakgdyby ze trzy dni nie jadł.
— Ja tu u was, Rodziu, teraz tak codzień jadam — wymówił, na ile mu pozwoliły usta, zapchane jedzeniem — i to wszystko twoja gosposia tak rządzi, tak mnie częstuje. Ja naturalnie nie nalegam, ale też i nie protestuję. A otóż i Nastka z herbatą. Prędko, ani słowa; Nastusiu, chcesz piwa?
— I, co się pana tam figle trzymają?
— A herbatki?
— Herbatki, to i owszem.
— Nalewaj. Albo nie, czekaj, sam ci naleję; siadaj przy stole.
Co mówiąc, zaczął się krzątać. Nalał jedną, potem drugą filiżankę, rzucił swoje śniadanie i przesiadł się znowu na sofę. Objął, jak przedtem, lewą ręką głowę chorego, podniósł go i zaczął go poić herbatą po łyżeczce, znowu nieustannie i nader sumiennie dmuchając na łyżkę, jakgdyby od tego dmuchania zależało wyzdrowienie chorego.
Raskolnikow milczał i nie sprzeciwiał się, pomimo, że czuł w sobie tyle sił, iż mógł nietylko podnieść się, usiąść na kanapie bez żadnej obcej pomocy, utrzymać w ręku łyżeczkę, lub filiżankę, ale nawet może i chodzić. Ale wskutek jakiejś dziwnej, prawie zwierzęcej chytrości, przyszło mu nagle do głowy ukryć do czasu swoje siły, przyczaić się, udawać, że jest jeszcze nie zupełnie przytomny, a tymczasem wysłuchać i dowiedzieć się, co się tu dzieje. Zresztą, nie mógł panować nad swoim wstrętem: wypiwszy około dziesięciu łyżeczek herbaty, nagle uwolnił swoją głowę z ręki przyjaciela, kapryśnie odepchnął łyżkę i powalił się znowu na poduszkę.
Pod głową miał teraz, rzeczywiście, prawdziwe poduszki puchowe i w czystych powłoczkach; spostrzegł to i wziął to pod uwagę.
— Trzeba, żeby pani przysłała nam dziś konfitur malinowych, trzeba mu napój przygotować — rzekł Razumichin, siadając na swoje miejsce i znowu biorąc się za zupę i za piwo.
— A skądże ona weźmie ci malin? — spytała Nastka, trzymając spodek i pijąc herbatę.
— Malin, kochanku, weźmie ze sklepu. Widzisz, Rodziu, tu przez ciebie zaszła cała historja. Kiedyś tak niecnie umknął ode mnie, nie powiedziawszy gdzie mieszkasz, taka mnie złość wzięła nagle, żem postanowił cię odszukać i ukarać. Przystąpiłem natychmiast. Chodziłem, chodziłem, pytałem, rozpytywałem! To teraźniejsze twoje mieszkanie wyszło mi z pamięci; zresztą, nigdym go nie pamiętał, bom tu nigdy nie był. No, a dawne mieszkanie — pamiętam tylko, że przy Pięciu Węgłach, dom Charłamowa. Szukałem, szukałem tego domu Charłamowa, a jednak wyszło potem, że to wcale nie dom Charłamowa, lecz Bucha — jak to się niekiedy człowiek przesłyszy! No, i rozgniewałem się. Rozgniewałem i poszedłem, niech co chce będzie, nazajutrz do biura adresowego i wyobraź sobie: w ciągu dwóch minut znaleźli mi tam ciebie. Jesteś tam zapisany.
— Zapisany!
— A naturalnie; zato generała Kobielewa żadną miarą nie mogli tam przy mnie odszukać. Więc tedy, co długo opowiadać. Ledwiem tu wpadł, wnet się dowiedziałem o wszystkich twoich sprawkach; o wszystkich, bratku, o wszystkich, wszystko wiem; a i ona wiedziała: poznałem się i z naczelnikiem cyrkułu i porucznika mi pokazywano, i ze stróżem, i z panem Zamietowem, panem Aleksandrem, referentem tutejszego cyrkułu, a nareszcie i z Pasiunią, twoją gospodynią, to korona, o i ona wie...
— Słodki przydomek — wyszeptała Nastusia, uśmiechając się filuternie.
— Dlaczego to pani cukierka do szklaneczki sobie nie włoży, panno Anastazjo, córko Nicefora?
— Oj, figlarz, figlarz! — krzyknęła Anastazja i parsknęła śmiechem. — A toć ja córka Piotra nie Nicefora — dodała nagle, przestawszy się śmiać.
— Przyjmujemy do wiadomości. Więc tedy, bracie, żeby nie gadać po próżnicy, chciałem tu z początku puścić prąd elektryczny, tak, ażeby wszelkie przesądy w tej miejscowości wykorzenić odrazu, ale Pasiunia zwyciężyła. Wiesz bracie, iż wcale nie przypuszczałem, żeby ona była taka... przyjemniutka... co? Jak myślisz?
Raskolnikow milczał, choć ani na chwilę nie spuszczał z niego swego strwożonego wzroku i teraz uporczywie wciąż się weń wpatrywał.
— I bardzo nawet — ciągnął Razumichin, nic sobie nie robiąc z milczenia i jakby, potakując otrzymanej odpowiedzi.
— Paskudnik! — zawołała znowu Nastusia, której rozmowa ta sprawiała, widać, niewysłowioną radość.
— Źle jest to, żeś ty, bracie, odrazu nie umiał się wziąć do rzeczy. Z nią trzeba było inaczej. Boć to, że tak powiem, najniespodziewańszy charakter. No, ale mniejsza o jej charakter... Ale jednak, doprowadzić do tego, żeby ona ci śmiała nie przysłać obiadu. Albo naprzykład ten weksel? Oszalałeś, czy co, podpisywać weksle? Lub ten, naprzykład, ślub zamierzony, kiedy to jeszcze żyła nieboszczka jej córka, Natalka. — Wiem o wszystkiem! Zresztą, widzę, że to drażliwa strona i żem osioł: przebacz mi. Ale à propos głupoty: jak sądzisz, wszak pani Praskowja wcale nie taka głupia, jakby się na pierwszy rzut oka mogło zdawać, co?
— Tak... — wycedził Raskolnikow, patrząc się na bok, i rozumiejąc, że lepiej jest podtrzymywać rozmowę.
— Nieprawdaż? — zawołał Razumichin — widocznie ucieszony, że mu odpowiedziano, ale wszak i nie mądra, co? Wcale, wcale niespodziewany charakter!... Ja bo, bracie, trochem zgłupiał, doprawdy... Ze czterdziestkę będzie miała z pewnością. Ona powiada trzydzieści sześć i ma do tego zupełne prawo. Zresztą, przysięgam ci, że wnioskuję o niej raczej intelektualnie, zapomocą metafizyki; bo to u nas, bracie, zawiązał się taki emblemat, kiep, twoja algebra! Nic nie rozumiem! Ale to wszystko fraszki, a tylko ona, widząc, żeś ty już nie student, że nie masz ani lekcji, ani ubrania i, że po śmierci panny niema co marzyć o powinowactwie z tobą, nagle zlękła się; a ponieważ ty, ze swej strony, cofnąłeś się, i nie podtrzymywałeś dawnego, przyszło jej na myśl, wykurzyć cię z mieszkania. Oddawna już nosiła się z tym zamiarem, ale jej weksla szkoda było. Zresztą, sam zapewniałeś, że mama zapłaci...
— Mówiłem to przez swoją podłość... Matka moja sama o mało nie żebrze... a ja łgałem, ażeby mnie trzymano na mieszkaniu i... karmiono — wymówił głośno i wyraźnie Raskolnikow.
— Tak, to bardzo rozsądnie z twojej strony. Sztuka tylko w tem, że się tu nawinął pan Czebarow, radca dworu i człowiek obrotny. Pasiunia nicby nie wymyśliła bez niego, nazbyt bo już wstydliwa; no a obrotny człeczek nie wstydliwy, i przedewszystkiem, naturalnie, zadał pytanie: czy jest nadzieja zrealizowania kwitku? Odpowiedź! jest, bo taka mama żyje, co ze stu dwudziestu pięciu rubli emerytury, choć sama jeść nie będzie, ale za swego Rodzię duszę odda, żyje i siostra, co w piekło pójdzie za braciszka. Tego mu było dość... Czego się ruszasz? Ja teraz, bracie, wszystko wiem o tobie, co do joty, nie darmoś z Pasiunią bawił się w otwartość, kiedy jeszcze mowa była o powinowactwie waszem, a teraz, lubiąc cię, mówią... Tak się to zwykle dzieje: zacny i czuły człowiek wywnętrza się, a obrotny słucha i je, a potem, zje. Zcedowała wtedy weksel, pod pozorem jakiejś zapłaty, temu Czebarewowi, a ten formalnie pozwał cię, ani się zmieszał. Chciałem mu, gdym się o tem wszystkiem dowiedział, puścić także finfę, już dla samego spokoju sumienia, ale właśnie wówczas zapanowała pomiędzy mną i Pasią harmonja, żem się ograniczył zaleceniem ażeby niezwłocznie sprawę umorzyć, to jest w samym zarodku, ręcząc, że zapłacisz. Ja poręczyłem bracie za ciebie, słyszysz? Wezwaliśmy Czebarewa, dziesięć papierków dostał w zęby, a dokumencik z powrotem i oto mam go panu zaszczyt przedstawić, wierzą panu teraz na słowo, bierz pan, przedarty przeze mnie jak się należy.
Razumichin położył weksel na stole; Raskolnikow spojrzał nań i nie rzekłszy ani słowa, odwrócił się do ściany. Nawet Razumichin zmieszał się.
— Widzę, bratku — wymówił po chwili — żem znowu palnął głupstwo. Sądziłem, że cię rozerwę i zabawię rozmową, a zdaje się, żółć ci tylko poruszyłem.
— Czy to ciebie nie poznawałem w gorączce? — spytał Raskolnikow, także po chwilowem milczeniu i nie odwracając się od ściany.
— Mnie, i nawet do wściekłości cię to doprowadzało, zwłaszcza, gdym przyprowadził Zamietowa.
— Zamietowa?... Referenta?... Poco? Raskolnikow szybko się odwrócił i wlepił oczy w Razumichina.
— Co ci jest... Czegoś się zerwał? Chciał cię poznać; sam chciał, bośmy dużo o tobie z nim rozmawiali... Inaczej, od kogóżbym tyle się o tobie dowiedział. Dzielny chłop, bratku, wyśmienity... w swoim rodzaju, ma się rozumieć. Jesteśmy teraz przyjaciółmi; prawie codzień się widujemy. Wszak ja się przeniosłem do tego cyrkułu. Nie wiedziałeś o tem? Niedawno. U niemki Lawizy byliśmy z nim ze dwa razy. Pamiętasz niemkę?
— Gadałem co w malignie?
— O, i jak jeszcze! Całkiem od rzeczy.
— Cóżem gadał?
— Także! Cóżeś miał gadać? Wiadomo, o czem się gada w malignie... No bratku, teraz, żeby czasu nie tracić, do rzeczy.
— Com gadał?
— A to uparty! Może się lękasz o jaki sekret! Nie bój się, o hrabinie nie było ani słowa. Raczej o jakimś buldogu, o kolczykach, o jakichś łańcuszkach, o wyspie Krestowskiej, o jakimś stróżu, o komisarzu, poruczniku, dużo było mowy. A przytem, raczyłeś się mocno zajmować własną skarpetką, mocno! Żałośliwie mówiłeś: dajcie mi ją, dajcie. Zamietow sam we wszystkich kątach szukał twej skarpetki i własnemi naperfumowanemi rączkami, w pierścionkach, podawał ci to paskudztwo. Wtedyś się dopiero raczył uspokoić i przez całą dobę trzymałeś ją w ręku i niepodobna było jej wyrwać. Pewnie dotąd jeszcze leży gdzie pod kołdrą. A przytem prawie ze łzami prosiłeś o jakieś frendzle od spodni. Wpadaliśmy na różne domysły, jakie to mają być frendzle? Ale nic nie można było się dowiedzieć... No więc do rzeczy! Otóż jest trzydzieści pięć rubli; z nich dziesięć biorę, a za jakie dwie godzinki przedstawię rachunek. Tymczasem dam znać i Zosimowi, chociaż i tak już dawno powinienby być tutaj, bo już dwunasta. A ty, Nastusiu, dowiaduj się tu jak najczęściej, jak mnie nie będzie, może mu się pić zechce, albo co innego... A Pasiuni powiem zaraz co potrzeba. Do widzenia!
— Pasiunią nazywa! Ach urwis, urwis! — rzekła w ślad za nim Nastusia: poczem, otworzyła drzwi i zaczęła podsłuchiwać, ale nie wytrzymała i sama zbiegła na dół. Ciekawa była strasznie, co też on powie gospodyni; wogóle widać było, że Razumichin ją oczarował.
Ledwie się drzwi za nią zamknęły, gdy chory zrzucił z siebie kołdrę i jak półwarjat wyskoczył z pościeli. Z palącą konwulsyjną niecierpliwością czekał on, żeby poszli jaknajprędzej, żeby zaraz bez nich przystąpić do rzeczy. Ale do jakiej, do jakiej rzeczy! — jakby naumyślnie, zapomniał teraz. — Boże! Powiedz mi tylko jedno: czy oni wiedzą już o wszystkiem, czy jeszcze nie wiedzą i tylko udają, drażnią, dopóki ja leżę, a potem nagle wejdą i powiedzą, że wszystko wiadome jest oddawna i że oni tylko tak... Co teraz począć? Otóż i zapomniałem, jakby naumyślnie; zapomniałem nagle, przed chwilą jeszcze wiedziałem!
Stał na środku pokoju i w męczącej niewiadomości rozglądał się dokoła; poszedł ku drzwiom, otworzył posłuchał; ale to nie to. Nagle, jakby przypomniał, przypadł do kąta, gdzie pod obiciem była dziura, zaczął wszystko oglądać, zapuścił rękę w otwór, poszperał, nie, i to nie to. Poszedł do pieca, otworzył go i jął rozgarniać popiół, i kawałki frendzli od spodni i szczątki podartej kieszeni leżały tak samo, jak je wówczas rzucił, a więc nikt nie zaglądał! Wtem przyszła mu na myśl skarpetka, o której Razumichin opowiadał przed chwilą. Prawda, toć ona leży na sofie, pod kołdrą, ale już zatarła się i zabrudziła do tego stopnia, że oczywiście Zamietow nic nie mógł dostrzec.
„Ba, Zamietow... cyrkuł!... A poco mnie wołał do cyrkułu?... Gdzie awizacja? Ba!... Poplątałem: to wtedy mnie wołano! Wtedy także oglądałem skarpetkę, a teraz... teraz byłem chory. A poco Zamietow przychodził? poco go przyprowadził Razumichin?...“ szeptał w niemocy, siadając na sofie. — Co to jest? Czy gorączka ciągle mnie jeszcze trapi, czy doprawdy? Zdaje się, że doprawdy... A, pamiętam: uciekać! Tak... ale gdzie? A gdzie moje ubranie? Butów niema! Zabrali! Schowali! Rozumiem! A, oto palto — przetrząsnęli! Oto i pieniądze na stole, dzięki Bogu! Oto i weksel... Wezmę pieniądze i ucieknę, i najmę inne mieszkanie, nie odnajdą mnie!... Tak, a biuro adresowe? Znajdą! Razumichin znajdzie. Lepiej uciec... daleko... do Ameryki i wtedy pal ich djabli! I weksel wziąć... on tam się przyda... Cóż wziąć jeszcze? Oni myślą, żem chory? Nie wiedzą, że mogę chodzić, ha, ha, ha!... Po oczach ich poznałem, że wszystko wiedzą! Gdyby tylko zejść ze schodów. A jeśli tam stoją stróże, policjanci! Co to, herbata? A, oto i piwa się zostało, pół flaszki, zimne!“
Porwał butelkę, w której zostało jeszcze piwa na całą szklankę, i z upodobaniem wypił duszkiem, jak gdyby gasząc ogień w piersiach. Ale nie przeszła minuta, jak piwo uderzyło mu do głowy, a po plecach przebiegły lekkie, lecz przyjemne dreszcze. Położył się i zakrył się kołdrą. Myśli jego, już i tak chore i bez związku, zaczęły się mącić coraz bardziej i bardziej, i wkrótce sen, lekki i przyjemny, zamknął mu oczy. Z rozkoszą wyszukał sobie głową miejsce na poduszce, dokładniej okręcił się miękką watową kołdrą, która zastępowała teraz miejsce dawnego podartego palta, cicho westchnął, i usnął snem głębokim, twardym, pokrzepiającym.
Obudził się, usłyszawszy, że ktoś wszedł do niego, otworzył oczy i ujrzał Razumichina, otwierającego drzwi naoścież i stojącego na progu, nie wiedząc, wejść czy nie? Raskolnikow szybko powstał i patrzał nań, jakby usiłując coś sobie przypomnieć.
— A, nie śpisz, no otóż i ja! Nastusiu, daj mi pakunek! — krzyknął na dół Razumichin. — Zaraz zdam ci sprawę...
— Która godzina — zapytał Raskolnikow, rozglądając się bojaźliwie.
— Pysznieś spał, bratku, już wieczór na dworze, będzie pewno szósta. Przeszło sześć godzin spałeś...
— Boże! Co się ze mną stało?...
— A cóż? Na zdrowie! Gdzie ci pilno? Schadzka, czy co? Czas do nas należy. Czekam tu już ze trzy godziny; zaglądałem ze dwa razy, ale spałeś. Dowiadywałem się dwa razy do Zosimowa: niema w domu i tyle! Ale to nic, przyjdzie!... Za swojemi interesami także chodziłem. Bom się dziś przeprowadził, zupełnie się przeprowadziłem, z wujaszkiem. Mam teraz wujaszka... Ale co tam, do rzeczy!... Dawaj pakunek, Nastusiu. Zaraz go rozwiążemy. Jakże się czujesz, bracie, co?
— Zdrów jestem; nie jestem chory... Razumichin, czyś ty tu już dawno?
— Mówię, że od trzech godzin czekam.
— Nie, ale przedtem.
— Co, przedtem?
— Od jak dawna przychodzisz tutaj?
— Wszakżem ci już opowiadał: czy nie pamiętasz?
Raskolnikow zamyślił się. Jak we śnie roiła mu się przeszłość.
Sam nie mógł sobie przypomnieć i pytającym wzrokiem patrzał na Razumichina.
— Hm! — rzekł ten ostatni: — zapomniałem. Mnie się też i wtedy zdawało, żeś jeszcze nie zupełnie oprzytomniał... Teraz po śnie zrobiło ci się lepiej... Doprawdy, aż lepiej ci z oczu patrzy. Zuch jesteś! No, ale do rzeczy. Zaraz sobie przypomniesz. Spojrzyj no tutaj, kochanku.
Zaczął rozwiązywać pakunek, którym interesował się snać nadzwyczaj.
— To bracie, nie uwierzysz jak mi leżało na sercu. Bo przecie trzebać zrobić z ciebie człowieka. Przystąpmyż: zacznijmy od góry. Widzisz ten kaszkiecik? — zaczął, wyjmując z paczki dość zgrabną ale zarazem bardzo zwyczajną i tanią czapkę: — pozwól, to ci go przymierzę.
— Potem, później — odparł Raskolnikow, odmachując się szorstko.
— Nie, mój drogi Rodziu, nie sprzeciwiaj się, potem będzie późno, odbierzesz mi sen na całą noc, bom kupował na chybił trafił, bez miary! Ubranie głowy to bratku najważniejsza rzecz w kostjumie, jest to w swoim rodzaju rekomendacja. Tołstjakow, mój przyjaciel, musi za każdym razem zdejmować czapkę, wchodząc do jakiego publicznego miejsca, gdzie inni chodzą w kapeluszach i czapkach. Wszyscy myślą, że on to robi przez nieśmiałość, a to poprostu dlatego, że się wstydzi swego ptasiego gniazda; taki wstydliwy młodzian! No, Nastusiu, oto są dwa wspaniałe nakrycia głowy, porównaj ten palmerston (dobył z kąta pomięty okrągły kapelusz Raskolnikowa, który niewiadomo dlaczego nazwał palmerstonem), czy też to cacko? Jak myślisz, Rodziu, com dał za to? A ty, Nastusiu? — zwrócił się do niej, widząc, że Raskolnikow milczy.
— Ze dwie grzywny dałeś nieboże — odparła Nastka:
— Dwie grzywny, patrzcie ją! — zawołał zgorszony, — dziś za dwie grzywny i ciebie nie kupię — osiem grzywien. I to tylko dlatego, że noszona. Prawda, że to z wymówieniem; ta się zniszczy, to na drugi rok nową dadzą, dalibóg! No, przystąpmy teraz do Amerykańskich „Sztanów“ Zjednoczonych, jak to u nas nazywano w gimnazjum. Uprzedzam, że się tem kupnem szczycę! I rozdwoił przed Raskolnikowem szare spodnie z lekkiego wełnianego materjału: — ani dziurki, ani plamki, a jednak wcale znośne, chociaż już noszone, taka sama kamizelka, jednej barwy, jak każe moda. A że noszone, to nawet, prawdę mówiąc, lepiej: bo miększe, delikatniejsze... Widzisz, Rodziu, ażeby zrobić na świecie karjerę, dosyć jest stosować się do sezonu; jeżeli nie zachcę ci się szparagów w styczniu, to ocalisz kilka rubli w kieszeni; to samo stosuje się i do tego sprawunku. Obecnie mamy sezon letni, więcem też kupił rzecz letnią, bo sezon jesienny i tak i tak będzie wymagał cieplejszego ubrania... tembardziej, że to rozlezie się do tego czasu, jeśli już nie przez powiększenie się wykwintności wyglądu, to z powodu wewnętrznych nieporządków. No, oceń! Ile dałem? — Dwa ruble i dwadzieścia pięć kopiejek! I pamiętaj, że także z takim samym warunkiem: te się zedrą, na drugi rok inne darmo dostajesz! W sklepie Fiedjajewa inaczej nie handlują: raz zapłaciłeś i masz na całe życie, bo drugi raz sam nie pójdziesz. No, a teraz przystąpmy do butów — a co? Odrazu widać, że noszone; a przecie na dwa miesiące wystarczą, bo to robota zagraniczna i towar zagraniczny; sekretarz poselstwa angielskiego w zeszłym tygodniu spuścił na rynku; całego kramu nosił je przez sześć dni, gdy mu raptem zabrakło pieniędzy. Cena jeden rubel kopiejek pięćdziesiąt. Nieźle? Hę?
— A może nie w porę? zauważyła Nastusia.
— Nie w porę? A to co? — i to mówiąc, wyciągnął z kieszeni stary, koszlawy, oblepiony dokoła zaschłem błotem, dziurawy but Raskolnikowa; ja chodziłem i właśnie na miarę tego dziwoląga dostałem to oto obuwie. Jak się do czego wezmę, to już z całego serca. A co się tyczy bielizny, tośmy się porozumieli z gospodynią. Oto przedewszystkiem trzy koszule perkalowe, ale z modnym gorsem... Tak tedy: osiem grzywien kaszkiet, dwa ruble dwadzieścia pięć kopiejek reszta ubrania, razem trzy ruble pięć kopiejek; rubel pięćdziesiąt buty — o bo są bardzo dobre — razem cztery ruble pięćdziesiąt kopiejek, a pięć rubli cała bielizna — kupiona hurtem — suma równo dziewięć rubli pięćdziesiąt pięć kopiejek. Czterdzieści pięć kopiejek reszty, miedzianemi dziesiątkami, oto racz pan przyjąć — i w ten sposób, Rodziu, masz teraz kompletny kostjum, bo według mego zdania, twoje palto nietylko może jeszcze służyć, ale ma nawet pozór szczególnej dystynkcji: co to jednak znaczy obstalowywać u Szarmera! Co się tyczy skarpetek i reszty rzeczy, to już zostawiam do twojej woli; pieniędzy zostało się nam rubli srebrem dwadzieścia pięć, a o Pasiunię i zapłacenie za komorne nie turbuj się; jak mówiłem: kredyt nieograniczony. A teraz, bracie, pozwól, że ci zmienię bieliznę, bo może choroba właśnie siedzi teraz w koszuli...
— Daj spokój! Nie chcę! Opędzał się Raskolnikow, ze wstrętem słuchający naciąganie figlarną relację Razumichina o sprawunkach...
— Nic nie pomoże, bratku! pocóżbym darł buty! — nalegał Razumichin. — Nastusiu, nie wstydź się i pomóż — o tak! i pomimo oporu Raskolnikowa, zdołał jednak zmienić mu bieliznę. Ten powalił się na wezgłowie i przez parę minut nie mówił ani słowa.
„Kiedyż się odczepią nareszcie!“ myślał. — Za jakie to pieniądze wszystko kupione? — zapytał nakoniec, patrząc w ścianę.
— Pieniądze? otóż masz! Ależ za twoje własne. Był przecie kupczyk, od Wochruszyna, mama przysłała; czyś i o tem zapomniał?
— Teraz pamiętam... — wymówił Raskolnikow po długiem i ponurem milczeniu. Razumichin spoważniał i z niepokojem wpatrywał się w niego.
Drzwi otworzono, i wszedł wysoki i tęgi mężczyzna, jakby także znany trochę z widzenia Raskolnikowi.
— Zosimow! Nareszcie! — zawołał ucieszony Razumichin.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: anonimowy.