Zasady i mięso/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Adolf Dygasiński
Tytuł Zasady i mięso
Pochodzenie Wywczasy Młynowskie
Data wyd. 1895
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VI.

W szkole i pensjonacie pana Dryblaskiego zaszły tymczasem niemałe zmiany.
Gorliwy przełożony, dręczony widmem zamachu na swoj zakład, z podwójną energją oddawał się teraz dziełu wychowania. Zaraz nazajutrz po odbytej sesji pedagogów Dryblaski był tak czynny, jak nigdy dotąd. Że zaś był śledziennikiem, nudnym, nieznośnym i gderliwym pedantem, przeto energję jego dotkliwie odczuli teraz wszyscy, którzy z nim mieli do czynienia: służący, uczniowie, nauczyciele. Czyż trzeba dowodzić, iż taka usilna działalność miała tylko ujemne znaczenie? Bo nigdy nie można narobić ludziom więcej szkody, jak wtedy, gdy się źle robi z całą ścisłością i sumiennością. Pedantyzm jest jak najmniej pożądany w wychowaniu dzieci, a na tem polu właśnie założył sobie główne gniazdo. Iluż to jest pedagogów, nie mogących pojąć, że najlepszą stronę każdego systematu, który nie wydaje owoców, stanowi to, iż systemat można zmienić, porzucić! Fanatyk ściśle wyznaczonego systematu pedagogicznego sprawia wrażenie niewolnika, usiłującego własne pęta narzucić swemu otoczeniu. Uprzedzony i zatwardziały w przekonaniach, nie widzi on tego, że nieustannie walczy tylko z błędami, które wynikają z jego własnego postępowania. Jakąż wartość ma w takim razie gorliwość, sumienność, energja?
Tak się rzeczy miały i z Dryblaskim. O ile w całą robotę mniej wglądał, a składał ją na barki średniego ludzkiego rozsądku, przeciętnej uczciwości swych podwładnych, o tyle szła machina.
Kiedy atoli sam na arenę wystąpił w pełnym rynsztunku formułek, gdy się począł wtrącać w drobiazgi i w sprawy najwyższego znaczenia, gdy wszędzie spostrzegał niedokładność, niedoskonałość w urzeczywistnianiu swego systematu, narobił nieładu i pomieszał wszystkim szyki.
Trzeba znać ogół, trzeba wiedzieć, jak on sobie wyobraża dobrą szkołę, dobry pensjonat, aby mieć pojęcie, co za sądy wydawali przyjaciele i nieprzyjaciele o zakładzie wychowawczym Dryblaskiego.
Pierwszy lepszy z brzegu obywatel miasta ocenia szkołę tak, jak swój sklep, fabrykę, przedsiębiorstwo. Miarą tej nad wszelki wyraz błędnej oceny jest „porządek i regularność“. Wywołałbyś zdziwienie, niewiarę, gdybyś oznajmił takiemu obywatelowi, że istniał na świecie niejaki Pestalozzi, który dobrze wychowywał dzieci bez porządku i regularności, ponieważ je wychowywał wszędzie i zawsze.
Tylko przez rozum i wiedzę można w dzieciach wychować rozum i wiedzę. Tylko przez charakter można wychować charakter. Tylko przez uczucia wychować można człowieka wrażliwego, zdolnego do uczuć wzniosłych. Przez porządek więc i regularność wychowuje się tylko w dziecięcych duszach porządek i regularność. Te dwa przymioty są niezaprzeczenie użyteczne dla człowieka w życiu; ale pedagogika nie może im stawiać wielkich ołtarzy.
Kto jest bowiem głupi, zły i niewrażliwy, ten pozostanie takim, choćby w nim bardzo wysoko rozwinięto nałogi porządku i regularności.
Otóż osią systematu wychowania Dryblaskiego były regularność i porządek. Tymczasem ojcowie i matki zaczęli teraz mocno podejrzewać i głosić, jakoby w owym zakładzie wychowawczym brakowało tego, czego właśnie było zawiele: porządku i regularności. I z powodu owego rzekomego braku niejeden postanowił syna swego przenieść do innego wychowawczego zakładu.
Brzdączkiewicz, męczennik i niewolnik swego żołądka, oddawał się smutnej zadumie, a tego samego dnia właśnie Dryblaski, męczennik i niewolnik swojego systematu, miał urwanie głowy ze służbą, z uczniami, z nauczycielami i z rodzicami pensjonarzów. Zaraz rano oddalił ze służby szkolnego posługacza za jakąś niedokładność w zamiataniu, a przed południem dwaj inni służący, zniecierpliwieni jego gderaniem, drapnęli ze służby. Dozorca wychowawczy, głowa zawiadująca pensjonatem, pan Szczypawka, także się ulotnił w dniu tym pamiętnym, a inny wręcz oświadczył, iż tylko do pierwszego pozostanie na swem stanowisku. Oprócz tego, dwaj młodzi nauczyciele, istne ozdoby zakładu, rzucili lekcje, ponieważ Dryblaski, nie mając pojęcia o wykładanym przedmiocie, wtrącał się do wykładu.
To jeszcze nie wszystko. Przełożony wydalił jednego ucznia z czwartej klasy, ponieważ jakoby demoralizował swoich kolegów. Atoli tegoż samego dnia zgłosili się dwaj ojcowie, którzy odebrali swoich synów z pensjonatu. Krzywił się Dryblaski, bąkał coś o swoim zawodzie, doznanym ze strony rodziców, odbierających dzieci z zakładu w ciągu roku szkolnego. Ojcowie odpowiadali krótko, że oni zawiedli się daleko gorzej.
Było to zawiele na jeden dzień, zwłaszcza, że jutro nie zapowiadało nic lepszego.
Późnym wieczorem, gdy już w zakładzie panowała cisza, przełożony poszedł do swego gabinetu, zrzucił z siebie pancerz systematu, usiadł w fotelu i myślał: „Co tu robić, jeżeli każde jutro będzie podobne do dnia dzisiejszego?“
Można przecież z człowiekiem smutnym, unieszczęśliwionym współczuć bez względu na to, co stanowi przyczynę jego smutku. Cierpienie spowodowane przez zawód na systemacie niedorzecznym nie jest mniejsze od cierpienia, spowodowanego przez zawód na systemacie mądrze obmyślanym.
Uroniwszy przeto łzę współczucia nad strapieniem przełożonego, snujemy dalej opowiadanie.
Nie spodziewajmy się tego, aby Dryblaski sobie przypisał winę za to, co go spotkało; nie oczekujmy również, aby sobie powiedział: „Chcę złe stosunki naprawić i zacznę od reformy własnego postępowania, od zmiany systematu!“ On widział winę zewnątrz i zewnątrz poszukiwał środków zaradczych. Konkurencja podburzyła opinję, opinja narobiła zła i trzeba zapobiedz, aby się zło nie szerzyło. „Trzeba wymyśleć coś takiego, żeby ludzie zaczęli dobrze mówić o pensjonacie!“ Dryblaski myślał, kręcił głową i tego wieczoru nie doszedł do żadnego rezultatu. Chciał niby to zrobić jakąś kombinację z Brzdączkiwiczem, o którym w mieście powszechnie mówiono: „Oto jest bardzo pożądny człowiek!“ Ale przełożony znał dobrze profesora i obawiał się wywiesić jego firmę na pensjonacie. „Zamknąłbym usta opinji, a chciwego wilka wpuściłbym do owczarni“ — myślał. Nazajutrz pan przełożony znowu wystąpił na pole działania. Źle! Służba się wałęsała, niechętnie spełniała jego rozkazy, szemrała po kątach. Dozorca, zastępujący miejsce pana Szczypawki, łaził po salach pensjonatu z odętemi wargami, nie łajał uczniów, nie następował im na pięty, choć to stanowiło istotę jego obowiązków. Dryblaski spytał go o coś, a on słówka cedził, jakby łaskę robił, mówiąc. Tylko malcy z dwóch klas najniższych trwożliwym wzrokiem spoglądali na swego piorunowładcę.
Zaczęli się schodzić nauczyciele; ale i oni wyglądali jakoś surowo, groźnie, a może tylko w oczach przełożonego byli takimi. Świat jest piękny, gdy nam dobrze; świat jest szpetny, gdy nam źle. Nadszedł nauczyciel kaligrafji, Gilgemann, który z całego miasta znosił Dryblaskiemu plotki, a dziś mu do reszty zatruł życie, wymieniając nazwiska trzech chłopców, których z pewnością w tym tygodniu ojcowie odbiorą z pensjonatu.
Rozpoczęły się lekcje, i cisza, panująca w kancelarji, w gabinecie, miała dla przełożonego coś równie groźnego, jak dla profesora Brzdączkiewicza cisza w żołądku.
W tem przed zakład wychowawczy zajechała piękna kareta, a z niej wysiadła jakaś blada pani i z gorączkowym pospiechem zwróciła swe kroki ku szkole, a za nią szedł z powagą wyprostowany lokaj w długim po kostki surducie i wysokim kapeluszu. Była to jedna z owych fanatycznych matek, które niewzruszenie wierzą, że ich synowie urodzili się do wielkich przeznaczeń i niezawodnie zostaną wielkimi ludźmi, jeżeli tylko nie spaczą swej gienjalności i cnoty w zetknięciu z nieudolnymi pedagogami i zepsutymi kolegami. „Straszne rzeczy! Gucio jednego dnia dostał aż dwa razy za uszy od pana Szczypawki; korepetytor zaś nieustannie nazywa go osłem, a przytem tak się nań zamierza, jak gdyby go miał zamiar wykułakować. Innym razem Gucio otrzymał kilka szturchańców, od daleko silniejszego kolegi, a w przeszłym tygodniu dostał od któregoś czwartoklasisty takiego szczutka w nos, że się aż zakrwawił“..
Matka Gucia, ze łzami w oczach i nadzwyczajnie wzruszona, przybyła więc oświadczyć panu przełożonemu, że w szkole, gdzie się takie rzeczy dzieją, niema widocznie najmniejszego porządku. Jednocześnie oznajmiła, iż stosownie do tego, co wie od Gucia, w całem gronie nauczycieli jeden tylko profesor Brzdączkiewicz nie prześladuje dzieci i „jest na swojem miejscu“; zresztą toż samo mówią koledzy Gucia.
Z początku bardzo się usprawiedliwiał pan przełożony, mówił, że pana Szczypawki nie ma już w zakładzie, że za gburostwo wydalił także z zakładu stałego korepetytora Tatarskiego i usunął czwartoklasistę, słynnego ze szczutków i kułaków. Ale kiedy matka trzy razy z rzędu zarzuciła brak porządku w zakładzie, jako główną wadę systematu wychowawczego, przełożony nie mógł już wytrzymać i naprzód pozwolił sobie zrobić uwagę, jakoby płeć żeńska nie była kompetentną do oceniania systematów pedagogicznych; następnie posunął się dalej, nazwał Gucia „skończonym osłem“ i „próżniakiem ostatniego rzędu“.
Rozdrażniona w najwyższym stopniu pani odebrała syna z zakładu i odjechała, powtórzywszy raz jeszcze z naciskiem, że szkoła, w której niema najmniejszego porządku, nie jest zakładem wychowywania, lecz — demoralizowania dzieci.
— Tego już zawiele! — zawołał Dryblaski, przykładając rękę do czoła. Potem, jakby się ocknął, chwycił kapelusz, laskę, wybiegł na ulicę, wsiadł do pierwszej spotkanej dorożki i kazał się zawieść na Piękną, gdzie mieszkał Brzdączkiewicz.
Zdziwił się niepospolicie i przestraszył profesor na widok przełożonego, sądził bowiem, że chodzi o pośpiech w napisaniu obrony ideałów.
— Co słychać, profesorze? — pytał Dryblaski, ucałowawszy przedtem oba policzki pedagoga z niezwykłą serdecznością.
Brzdączkiewicz spojrzał na przełożonego oczyma podobnemi do oczu karasia i rzekł smutnie:
— Niestety, obrona ideałów jeszcze nie gotowa! Jestem jakiś rozbity, sam nie wiem, czego mi brakuje...
— Mniejsza o to, kochany profesorze! O co innego mi teraz chodzi.
— Jeśli się nie mylę, mamy dziś wieczorem zebranie u Przytyckiego — więc zapewne...
— Eh, to zebranie nie będzie miało już znaczenia, ponieważ powziąłem zupełnie inne postanowienie, o czem właśnie we dwóch tylko możemy pomówić.
— Tam do djabła! — pomyślał profesor. On chce pewnie zaprowadzać oszczędności, poobcinać pensje nauczycielom i mnie wystawia na sztych, jako swoje narzędzie.
Niepodobała się też profesorowi obojętność przełożonego, dotycząca wieczornego zebrania, żachnął się przeto, wołając:
— Ależ do Przytyckiego koniecznie iść trzeba! Obraziłby się za takie lekceważenie!
— Możemy iść, nic nie szkodzi; powtarzam tylko, iż wobec postanowienia, które ostatecznie powziąłem, dzisiejsze zebranie mniej dla mnie waży. Dodam nawet, że co my tu we dwóch uchwalimy, o tem nie należy u Przytyckiego wspominać.
W odpowiedzi na to profesor założył ręce na piersiach, a stojąc naprost Dryblaskiego w wypłowiałym szlafroku i przydeptanych pantoflach, wpatrywał się bacznie w rysy twarzy przełożonego, jak gdyby chciał z nich wyczytać, o jakiem to mianowicie postanowieniu jest mowa. Bo gdyby przypadkiem chodziło o zmniejszenie wynagrodzenia za nauczanie, to on pierwszy będzie energicznie protestował. „O, Dryblasio gotów i to zrobić, że opłatę od uczniów podwyższy, a nauczycielom płacę obniży!“...
Jednakże pan przełożony niebardzo się coś kwapił z wyjawieniem swego postanowienia. Zachodził z daleka, perorował obszernie o wzajemnem zaufaniu, o wspólnem uwielbianiu jednych i tych samych ideałów, o zdążaniu do jednakowego celu i o wartości pracy, opartej na takich podstawach.
Brzdączkiewicz już był pewny, że chodzi o ujęcie obroku koniom roboczym, przeto mniej uważnie słuchał, a w myśli przygotowywał sobie protest. Dopiero kiedy przełożony począł się wyrażać z ubolewaniem o smutnej doli nauczycieli prywatnych, a przytem wyjął cygaro i ofiarował je profesorowi, wtedy Brzdączkiewicz włożył obie ręce w kieszenie szlafroka i bacznie już słuchał przemowy.
Biedniejszy augur nastawił uszy, miał na ustach uśmiech przymilenia i zdawał się do bogatszego mówić: „Wszystko mi się zdaje, że masz, bratku, na oku jakiś interes, z którego i mnie może coś kapnąć“.
Nareszcie ukończył korowody pan przełożony i zaczął mówić wyraźniej:
— Od jakiegoś czasu czuję się niezdrów, często doświadczam bólów i zawrotów głowy, to znowu uczuwam strzykanie w krzyżach, doznaję cierpień reumatycznych w ręku, w nogach, a w nocy udręcza mię przytem bezsenność. Zasięgałem rady lekarzy, którzy zawyrokowali, iż potrzebuję dłuższego wypoczynku, wytchnienia dla swych nerwów, będących w opłakanym stanie. Naturalnie, do tego stanu doprowadziły mię kłopoty, mozolna praca, wymagająca ciągłego natężania umysłu...
— A jak też panu dopisuje żołądek? — spytał skwapliwie profesor, chcąc przez to zaznaczyć, że go obchodzi stan zdrowia przełożonego.
— Mój żołądek nie jest wprawdzie bez ale, jednakże, dzięki zdrowemu i prawidłowemu odżywianiu, działa wcale nieźle.
— To najgłówniejsza! Żołądek pozostaje w ścisłym związku z całą działalnością człowieka... A ja, niestety, pod tym względem jestem w rozpaczliwem położeniu!
— Jeżeli się zgodzisz, panie profesorze, na mój projekt, zaręczam, że za jaki rok będziesz należał do rzędu ludzi, obdarzonych jak najzdrowszym żołądkiem — rzekł uroczyście przełożony.
Dziwnym blaskiem zaświeciły oczy Brzdączkiewicza, który już teraz był pewny, że w planach i postanowieniach Dryblaskiego może odegrać jakąś większą rolę. Nie postawił atoli przełożonemu żadnego pytania, nie zdradził swego uczucia, tylko spokojnie wyczekiwał.
— Otóż, panie profesorze — mówił dalej przełożony — ja się muszę usunąć na jakiś czas od swych zajęć: na rok, może na dwa, trzy lata. Ale przecież nie mogę zostawić bez opieki zakładu, swego ukochanego dziecka! Nie mogę również tej opieki oddać w pierwsze lepsze ręce. Zastanawiałem się nad tem, przemyśliwałem oddawna, choć z nikim nie mówiłem. Dzisiaj nadeszła chwila stanowcza, czuję się coraz gorzej, upadam z wyczerpania wtedy właśnie, kiedy mój system wychowawczy domaga się odemnie całej energji. Cóż powiesz na to kochany profesorze, gdybym oddał zakład pod twą opiekę? Zdaje mi się, iż godniejszych rąk nadaremniebym poszukiwał.
Brzdączkiewicz pomyślał teraz: „Źle mu idzie widać interes i chce zwinąć starą firmę, a pod nową go prowadzić!“ Nic atoli nie mówił, tylko udawał zaskoczonego i nie wiedzącego, jaką dać odpowiedź. Zmarszczy] czoło, nadał twarzy wyraz poważny, przychylił głowę ku lewemu ramieniu, wysunął naprzód dolną wargę, jakby mu spuchła, i rozłożywszy obie ręce, niby ksiądz przy ołtarzu, rzekł bardzo spokojnym głosem:
— Z tego wszystkiego najdroższą i najzaszczytniejszą dla mnie rzeczą jest zaufanie twoje, panie dyrektorze! Co się tyczy samej propozycji, to się zgadzam wogóle, jakkolwiek różne szczegóły potrzebują tu wyjaśnień.
Tak mówił, w duszy zaś pomyślał: „Ki djabeł go podleciał, co się stało? Przecie nie jestem taki głupi, abym uwierzył w rzeczywistą chorobę tego udawacza, albo myślał, że on mnie istotnie uważa za swego przyjaciela i za mistrza w sztuce wychowania“.
— Dla mnie — rzekł przełożony po chwilce milczenia — całą rękojmię stanowi człowiek, który potrafi mój system pojąć, uszanować i w szkole go utrzymać. Skoro więc kochany profesorze, zgadzasz się na moją propozycję wogóle, to się przecież nie rozejdziemy z powodu jakichś drobiazgów. Znamy się od tylu lat i, o ile pamiętam, nigdy pomiędzy nami nie przyszło do zatargu o zasady — nieprawdaż?
— Ha, bo umieliśmy zawsze robić sobie ustępstwa z rzeczy mniej ważnych, a zgadzaliśmy się na punkcie zasad głównych! — odrzekł profesor głosem uroczystym.
Rozmawiali jeszcze czas jakiś, pochlebiając sobie wzajemnie; nareszcie Dryblaski pożegnał Brzdączkiewicza, który gościa wyprowadził aż na schody. Nawet na schodach jeszcze coś gwarzyli, świecili sobie bakę. Musiał któryś powiedzieć coś bardzo wesołego, bo obaj się zaczęli śmiać grubym, basowym głosem, aż sąsiedni lokatorowie uchylali drzwi i wyglądali na schody. I ta okoliczność rozłączyła przyjaciół.
— Musiał mu ktoś gorącego sadła zalać za skórę, skoro on tak około mnie skacze! — powiedział sobie profesor, zacierając ręce. Dryblasek jest tchórz, łatwo się zraża, lada co go dręczy, gryzie... Tu musi być klucz do tego zagadkowego obdarzenia mię zaufaniem. Czyż ja się dziś rano jeszcze mogłem spodziewać, że zostanę przełożonym zakładu wychowawczego? O, ja wiem, że imię moje jest dobrą firmą!... Nic a nic nie ryzykuję, a widoki są dobre. To tam puste gadanie o tej pracy, od której jakoby nabawił się cierpień nerwowych. Hipokryta, zamyka się w gabinecie, nic nie robi i myśli, że kto uwierzy w jego ciężką pracę! Cóż on sądzi, że ja będę za niego orał? Bardzo się zawiedzie. Widocznie doszedłem do tego, do czego wzdychałem przez całe życie: kuchnia w domu i na każde zawołanie! Pociągnie się najprzód kucharza do egzaminu i jeśli lichy — dymisja. Robić oszczędności na swoim organizmie, skąpić sobie — nie myślę. Bardzom ciekawy, jak on ułożył sprawę przychodu i rozchodu? Ee, taki majster musiał się pozastrzegać, zabezpieczyć sobie ładny dochodzik!... A mnie sama nadzieja lepszego bytu już sił dodała w tej chwili: czuję się zdrowym, krzepkim. Ależ mam apetyt — mater dolorosa! Jem dzisiaj obiad „Pod daszkiem“ i to obiad co się zowie! Wypiję sobie buteleczkę reńczyka, żeby oblać tę godność, trącić się z sobą samym: Lukullus z Lukullusem. No, a potem około dziesiątej wieczorem kolacja u Przytyckiego.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Adolf Dygasiński.