Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/075

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cie!“ Dryblaski myślał, kręcił głową i tego wieczoru nie doszedł do żadnego rezultatu. Chciał niby to zrobić jakąś kombinację z Brzdączkiwiczem, o którym w mieście powszechnie mówiono: „Oto jest bardzo pożądny człowiek!“ Ale przełożony znał dobrze profesora i obawiał się wywiesić jego firmę na pesjonacie. „Zamknąłbym usta opinji, a chciwego wilka wpuściłbym do owczarni“ — myślał. Nazajutrz pan przełożony znowu wystąpił na pole działania. Źle! Służba się wałęsała, niechętnie spełniała jego rozkazy, szemrała po kątach. Dozorca, zastępujący miejsce pana Szczypawki, łaził po salach pensjonatu z odętemi wargami, nie łajał uczniów, nie następował im na pięty, choć to stanowiło istotę jego obowiązków. Dryblaski spytał go o coś, a on słówka cedził, jakby łaskę robił, mówiąc. Tylko malcy z dwóch klas najniższych trwożliwym wzrokiem spoglądali na swego piorunowładcę.
Zaczęli się schodzić nauczyciele; ale i oni wyglądali jakoś surowo, groźnie, a może tylko w oczach przełożonego byli takimi. Świat jest piękny, gdy nam dobrze; świat jest szpetny, gdy nam źle. Nadszedł nauczyciel kaligrafji, Gilgemann, który z całego miasta znosił Dryblaskiemu plotki, a dziś mu do reszty zatruł życie, wymieniając nazwiska trzech