Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/076

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chłopców, których z pewnością w tym tygodniu ojcowie odbiorą z pensjonatu.
Rozpoczęły się lekcje, i cisza, panująca w kancelarji, w gabinecie, miała dla przełożonego coś równie groźnego, jak dla profesora Brzdączkiewicza cisza w żołądku.
W tem przed zakład wychowawczy zajechała piękna kareta, a z niej wysiadła jakaś blada pani i z gorączkowym pospiechem zwróciła swe kroki ku szkole, a za nią szedł z powagą wyprostowany lokaj w długim po kostki surducie i wysokim kapeluszu. Była to jedna z owych fanatycznych matek, które niewzruszenie wierzą, że ich synowie urodzili się do wielkich przeznaczeń i niezawodnie zostaną wielkimi ludźmi, jeżeli tylko nie spaczą swej gienjalności i cnoty w zetknięciu z nieudolnymi pedagogami i zepsutymi kolegami. „Straszne rzeczy! Gucio jednego dnia dostał aż dwa razy za uszy od pana Szczypawki; korepetytor zaś nieustannie nazywa go osłem, a przytem tak się nań zamierza, jak gdyby go miał zamiar wykułakować. Innym razem Gucio otrzymał kilka szturchańców, od daleko silniejszego kolegi, a w przeszłym tygodniu dostał od któregoś czwartoklasisty takiego szczutka w nos, że się aż zakrwawił“..
Matka Gucia, ze łzami w oczach i nadzwyczajnie wzruszona, przybyła więc oświad-