Strona:Wywczasy młynowskie.djvu/078

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ski, przykładając rękę do czoła. Potem, jakby się ocknął, chwycił kapelusz, laskę, wybiegł na ulicę, wsiadł do pierwszej spotkanej dorożki i kazał się zawieść na Piękną, gdzie mieszkał Brzdączkiewicz.
Zdziwił się niepospolicie i przestraszył profesor na widok przełożonego, sądził bowiem, że chodzi o pośpiech w napisaniu obrony ideałów.
— Co słychać, profesorze? — pytał Dryblaski, ucałowawszy przedtem oba policzki pedagoga z niezwykłą serdecznością.
Brzdączkiewicz spojrzał na przełożonego oczyma podobnemi do oczu karasia i rzekł smutnie:
— Niestety, obrona ideałów jeszcze nie gotowa! Jestem jakiś rozbity, sam nie wiem, czego mi brakuje...
— Mniejsza o to, kochany profesorze! O co innego mi teraz chodzi.
— Jeśli się nie mylę, mamy dziś wieczorem zebranie u Przytyckiego — więc zapewne...
— Eh, to zebranie nie będzie miało już znaczenia, ponieważ powziąłem zupełnie inne postanowienie, o czem właśnie we dwóch tylko możemy pomówić.
— Tam do djabła! — pomyślał profesor.