Zaręczyny Jana Bełzkiego (Weyssenhoff, 1903)/Dnia 10-go marca

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Zaręczyny Jana Bełzkiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1903
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Ilustrator Konstanty Górski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Dnia 10-go marca.

Nieszczęście, w które zabrnąłem, nie rozwikłane jeszcze bynajmniej, ale dzisiejszy wypadek przynosi mi chwilową ulgę i złą jakąś radość. Wyzwaliśmy się i nawet nie wiem, kto zaczął sprzeczkę. Dobrze, żem tyle miał nad sobą siły, że przed świadkami żadnej mu nie wyrządziłem obelgi.

Na wczorajszy męski wieczór do Warszyckich poszedłem prawie machinalnie, szukając gdziekolwiek zapomnienia, — ale nie spodziewałem się zastać tam Valforta. Sama blizkość tego człowieka wprawia mnie w niezwykłe rozdrażnienie, a znalazłem się wypadkowo w kółku, gdzie i on rozprawiał. Nie powitawszy go, rozmawiałem z innymi, jakby go nie było. Po pierwszem jednak słowie mojem trochę pogardliwem, powiedzianem nie do niego, ale o tem, co mówił, odciął się sucho i ostro. Pierwszy raz oddawna spojrzeliśmy sobie w oczy. Jakbym nie dosłyszał odcięcia, ciągnąłem dalej krytykę zdania Valforta na pozór spokojnie, ale z zajadłością, której wcale nie żałuję, używając przymiotników, jak: niedorzeczny, niedowarzony i t. p. Mówiłem zaś ciągle po francusku. Valfort pobladł, wstał z krzesła i, jakby dając umówione hasło, wyszedł do drugiego, pustego pokoju, dokąd ja podążyłem wkrótce i gdzie rozmowa nasza tak się poprostu ułożyła:

On: Nie znoszę żadnych nauk, zwłaszcza od pana.
Ja: Nie zadaję sobie pracy uczenia pana. Mówię do innych. Coś pan usłyszał, możesz jednak wziąć pod rozwagę i skorzystać z tego, jak zechcesz.
— Słyszałem już za wiele dzisiaj i dawniej. Skorzystam zaś ze słów pana w ten sposób, że go jutro poproszę o bliższe tłómaczenie przez dwóch przyjaciół.
Ledwom mu ręki nie podał z radości, że tak prędko doszedł do upragnionego przeze mnie wyniku. Odpowiedziałem z ukłonem:
— Przyjaciele pańscy zastaną mnie jutro w domu między dwunastą a drugą.
On się też odkłonił i wróciliśmy do salonu z podnieconemi, ale nie tragicznemi wcale minami. Ci, co nas widzieli przed chwilą, mogli sądzić, że rozprawa zakończyła się zgodą.
I rzeczywiście stanęła zgoda. Słowa nie wymówiwszy o wewnętrznym powodzie naszej nienawiści, porozumieliśmy się wybornie. A więc słyszał ów epitet, którym go poczęstowałem na balu u Falkiewiczów. Nie podniósł go, zapewne przez wzgląd na swoją kuzynkę, może za jej rozkazem. Dzisiaj zdawał się też wiedzieć doskonale, o co mi chodzi: nie był nawet zdziwiony. Takie to wszystko piekielnie jasne!
Chodzi mi przedewszystkiem o tajemnicę, bo sprawa głośna mogła-by skompromitować Celinę, albo zakończyć się jakąś interwencyą i marnymi układami. A ja dbam o pewną siedmiosekundową chwilę; nawet jej obietnica bardzo mię nęci.
Znalazłem już sekundantów. Récan i Krotoski byli obaj na wieczorze, a że to ludzie bardzo dyskretni, rozumni i szczerze mi przyjaźni, dawno już myślałem, że w danym razie im moją sprawę powierzę.
Wracaliśmy piechotą od Warszyckich, miałem więc czas prosić ich i rozmówić się. Przystali odrazu, bez cienia wykrętu, tak, jak się tego po nich spodziewałem, chociaż Récan naprzykład ma stałe zajęcie w biurze i bez strat nie może go opuścić. Krotoski swym tonem tyranicznego entuzyasty starał się we mnie wmówić, że nie mam za co nienawidzieć Valforta; później cała ta sprawa załagodzona zostawi tylko przyjemne wrażenie uniknionego szaleństwa, — i już mi zaczął po swojemu, z werwą i wyobraźnią, malować obraz szczęścia rodzinnego, przyszłych moich zajęć, przeznaczeń, pracy dla ogółu... Ale kiedy nadmieniłem, że mam poważniejsze pretensye do Valforta, niż sprzeczka o parę wyrazów, Krotoski zniżył ton, a Récan skinął głową, patrząc mi w oczy. Człowiek ten w sprawach delikatnych, osobistych, czy publicznych, wie dużo, wietrzy jeszcze więcej i milczy, ale zbiera zapas spostrzeżeń bardzo potrzebnych, gdy wypadnie zważyć człowieka lub położenie.
Zrozumieli obaj, że sprawę prowadzić wypadnie ostro i bardzo tajemnie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.