Zagubiona droga

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karel Čapek
Tytuł Zagubiona droga
Pochodzenie Boża męka
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Stanisław Alberti
Tytuł orygin. Ztracená cesta
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZAGUBIONA DROGA
— Zagubiliśmy drogę!

— Oczywiście.
— Gdzie jesteśmy? Czy widzi pan coś? Gdzie jest aleja?
— Nie wiem.
— Gdzie jesteśmy? Czy widział pan tu kiedy jakieś wrzosowisko?
— Nie.
— Ale jak mogliśmy zejść z gościńca? Przecież musielibyśmy przejść przez rów — — Czy nie przechodziliśmy może przez rów?
— Nie wiem.
— To ciekawe. Przecie nie podobna zejść z gościńca, nie wiedząc o tem. Gdzie pan jest?
— Usiadłem.
— Po drodze idzie się przecie inaczej, niż po trawie. Twardo i głośno. A zdawało mi się, że tak właśnie szliśmy.
— To pan szedł z takim stukotem.
— No więc tembardziej! Wszak to wprost nie do pomyślenia! A najdziwniejsze jest to, że — —
Człowieku! niech pan nie śpi!
— Nie śpię.
— Gdzie właściwie jesteśmy?
Noc była ciemna i prawie bezgwiezdna. Świeciło się tylko trochę jasnych kamieni na ziemi. Niewyraźnie rysowały się krzaki jałowców, podobne do zakrzepłych postaci. Z nieznanej dalekości biegł krzyk pódźki i wwiercał się w ciemność nocy.
— Proszę się nie śmiać ze mnie, — rzekł stojący mężczyzna — ale to się mi nie podoba. Zgubiliśmy wogóle kierunek. Musimy dostać się koniecznie na jakąś drogę. Niech nas już zaprowadzi gdziekolwiek.
Droga mówi przynajmniej „naprzód“ a bezdroże milczy. Bezdroże jest jakby przeczuciem nieskończoności. Ona znajduje się wszędzie wokół nas. Proszę pana, to jest niemożliwe położenie.
— Niech pan usiądzie, — odezwał się drugi.
— Nie chcę. Usiądę aż gdzieś przy drodze. Między prawym a lewym drogowskazem, — wtedy gdy będę wiedział, gdzie jestem. Dla człowieka, który idzie drogą, roztaczający się na prawo i lewo świat jest kulisą bez znaczenia — jest lewą i prawą ścianą długiego korytarza. Ale bezdroże jest jakby wierzchołkiem grozy, jest nazbyt we wszechświecie, nazbyt otwarte na wszystkie strony. Chodźmy stąd!
— Proszę jeszcze poczekać. Ja nie mogę.
— Czy się panu co stało?
— Nie mogę. Tak. Coś mi się stało. Zdaje mi się, że coś zrozumiałem właśnie w tej chwili, gdyśmy zaczęli błądzić. Może to sobie zaraz przypomnę!
— Gdzie się to stało?
— Nie wiem. Wynurzyło się to z niepokalanej jasności. Lata już o tem nie myślałem — a teraz, przyszło samo. Może dlatego właśnie, żeśmy nagle zgubili drogę.
— Jakieś wspomnienie?
— Wspomnienie? — nie! Rozwiązanie. Odpowiedź. Coś, czego wyglądałem przez całe życie, nawet wtedy, gdy o tem nie myślałem. O Boże! to strasznie skomplikowane! To zmieni całe moje życie! Wszystko się łączy. Czy pan to pojmuje?
— Zupełnie nie.
— Ani ja nie. Widocznie zejść musiałem z drogi, aby to móc zrozumieć. Wyrzec się wszystkiego — o czem się wie! Dlatego oni chodzili na puszczę! O porzuć dom twój i rodzinę twoją! Twoja logika jest utkana ze zwyczajów, a twoje drogi to tylko tysięczne przebrzmiałe kroki. Dlatego wyrzeknij się wszystkiego i zacznij błądzić, abyś mógł spojrzeć w niewiadomą. A co dziwniejsze i najbardziej niezwykłe — siebie samego w tem znajdziesz.
— To do mnie pan mówi?
— Mówię do siebie, gdyż znalazłem to. Siebie znalazłeś i poznać się nie możesz. A przecież to jest jedyne, coś kiedykolwiek widział!!
Mój Boże! tyle lat! I nagle to rozwiązanie: przyjdzie do ciebie radosne i bezsłowne uczucie, że właśnie jest tutaj to, co nie jest jeszcze myślą a tylko olśniewającą chwilą i cudowną pewnością.
Proszę posłuchać. Moje życie oczywiście się zmieni. Może nasze drogi rozejdą się, ale jestem zadowolony, że tę chwilę z panem przeżyłem.
— Gdyby mi pan powiedział przynajmniej —
— Nie mogę. Teraz jeszcze nie mogę niczego rozróżnić. Prawdę przejąć musisz jako czucie, zanim się jeszcze słowem stanie. Musisz w nią wpaść jak w przestwór, który nigdzie nie prowadzi, ale otwiera się na wszystkie strony, twoje przemyślenie bowiem jest tylko drogą, prowadzącą w jednym kierunku, jest tylko korytarzem między ścianami. Twoja myśl idzie tylko naprzód, po którejś z wielu dróg. Ale jedyna prawda nie idzie nigdzie i nie ma żadnego określonego celu — lecz stoi jak przestwór.
Drugi milczał i z natężoną uwagą wsłuchiwał się w dal.
W tysiąckrotnej ciszy rozległej nocy wydawało się mu, że gdzieś daleko rozwija się drobny, bezgłośny rytm. Zda się, że zalała go równina ciszy, ale jest, przedziera się przez nią, i nieustępliwie odbija się echem od drogi.
Ludzkie kroki! Dalekie uderzenia o twardy gościniec! Stojący mężczyzna odetchnął.
— Tam jest więc gościniec! — rzekł i nagle zadziwił się, posłyszawszy swój głos.
O ile jaśniej i barwniej brzmiał on, aniżeli przedtem.
Siedzący mężczyzna jakby się ocknął:
— Co? Gościniec? Pan pójdzie już do domu?
— A pan tu chce może zostać?
— Tak. Ja panu to potem wytłómaczę. To jest niezmiernie zawiłe. Proszę zaczekać jeszcze!
— Wytłómaczy mi to pan raczej na drodze.
— Gdybym mógł sobie zapisać to wszystko, co mi teraz przychodzi do głowy! O Boże! jakie nieprzeliczone jest mnóstwo tego!
— Zapisze pan to sobie w domu. Ja pana odprowadzę.
— Dziękuję panu. Gdzie jesteśmy?
— Nie wiem. Proszę tylko iść za mną. Uwaga, tu jest parów!
— Nie widzę nic.
— Proszę podać mi rękę! Chrystusie! jak się tu w istocie dostaliśmy? Baczność!
— Proszę zaczekać. Nie mogę tędy! Chodźmy z powrotem!
— Nie można — droga jest przed nami. Gdzie pan jest?
— Tu, w górze. A pan?
— W wodzie. Proszę tam zostać. Och! nic się panu nie stało?
— Nie. Dziękuję. Teraz jestem w dole.
— Proszę iść za mną. Tak.
Obaj mężczyźni potykali się na pochyłości. Był to przerwisty grunt, przez który iść musieli wśród tysiąckrotnych, męczących ostrożności. Były tu krzaki, przez które musieli się przedzierać, były rozległe, oddzielone łany, przez które puścili się bezwzględnie jak dziki.
Wkońcu rów i droga.
— A teraz proszę mi wytłómaczyć, — odezwał się ten, który szedł naprzód — jakim sposobem mogliśmy się wogóle dostać tam na górę?
— Nie wiem, — odezwał się drugi ściszonym nieco głosem — to doprawdy dziwne. Musiałbym rozważyć to — — Mam teraz tyle do przemyślenia!
— Proszę mi powiedzieć, co pan tam na górze odgadł, zrozumiał?
— Tak. To jest właśnie w związku z tem błądzeniem! Pewnie wpadło mi to do głowy w tej właśnie chwili, gdy zagubiliśmy drogę. O — gdybym już był w domu!
— A czego to dotyczyło?
— Duszy — —
Teraz kroczyli obaj szybko i milczeli. Przeszli przez las i minęli wieś. Kilka okien jakoś po ludzku świeciło w głębokiej ciemności. I znowu otworzyła się przed nimi szeroka i daleka przestrzeń.
— Cóż więc chciał mi pan powiedzieć?
— O czem?
— O tem, co panu przyszło na myśl tam, na górze. O duszy.
— Ach tak, to prawda. Mówiłem, że o duszy? Ale naprawdę — to nie było tylko to.
— Więc — odezwał się po długiej chwili jego towarzysz — jakże jest z tą duszą? Jest pan jakiś bardzo roztargniony.
— Ja? Przeciwnie. Właśnie rozmyślałem o tem. Czyż nie jest to dziwne, że człowiek siebie nie zna?
— A pana rozwiązanie?
— Jakie rozwiązanie? To pozostanie na wieki tylko problemem.
— Ale pan już właśnie doszedł do jakiegoś rozwiązania.
— To z pewnością nie dotyczyło duszy. Raczej innych zagadnień życia w ogólności. Właśnie przemyśliwałem od czego zacząć.
— Od tego, co się panu najpierw rozjaśniło.
— Najpierw? To było tylko przeczucie. O! jak to trudno sformułować. Doprawdy nie wiem, co mi rozjaśniło się najpierw. Przyszło to wszystko tak naraz!
— Więc proszę zacząć od czegokolwiek.
— Tak nie można. Wszystko stanowi jedną całość. Wszystko się z sobą jasno wiąże. Gdybym to tylko mógł rozumem objąć!
— Powie mi to pan kiedyindziej?
— Nie. Raczej teraz. Ale to, że idziemy z takim hałasem — wyprowadza mnie z równowagi.
— Usiądźmy więc.
— Tak, dziękuję panu. Przedewszystkiem, czy pan przypuszcza? — — Tak wyraźnie mi się to rozświetliło. Po pierwsze: z tego wypływa, że wszystko, co dotychczas przeżyłem było nędzne i głupie. Przebiło mnie to nagle jak nóż. Przestraszyłem się sam siebie i zrozumiałem, że tyle lat — o Boże! — przeżyłem niewysłowiony i nieprzezwyciężony ból! Wtedy rozświetliło się mi kim byłem i jak cierpiałem, nie wiedząc o tem. Wszystko było nędzne i ułudne, wąskie jak więzienie. A mnie przejął strach, gdyż całe moje życie — jak zrozumiany błąd — oddaliło się ode mnie. Och! wiele jeszcze rzeczy objaśnię panu bliżej.
Ale po drugie — proszę poczekać! — po drugie —
— Co po drugie? — zapytał towarzysz po chwili.
— Proszę poczekać. Było coś w tem przecie o duszy — ale teraz już nie wiem — — Tak, było coś w tem niezmiernie ważnego o duszy. Boże! co to właściwie było?
— W jakim sensie o duszy?
— Nie wiem, nie były to wogóle słowa, była to pewność. Jest to tak małe.
— Proszę więc sobie przypomnieć!
— Tak, zaraz. Coś o duszy? Co to było?
— Proszę sobie tylko przypomnieć. Ja zaczekam.
— Dziękuję panu. Zaraz to w myślach znajdę.
Noc rozpościerała się nieruchomo na czarnych i bezkształtnych rzeczach.
A oto pierwszy o poranku człowiek idzie pustym gościńcem.
Czy słychać wrzask koguta we wsi?
Czy to noc poruszyła się w cichem swem wnętrzu?
— Przypomniał pan sobie?
— Ach zaraz — Coś jeszcze tylko — — —
Na horyzoncie rozścielał się słaby świt. Ziemia i wszystko na niej pokrywało się chłodną, dziwaczną bladością. Wszystko stawało się coraz bielsze i coraz ostrzejsze.
Zabłysnęło światło.
— Przypomniał pan sobie?
— Nie wiem — — — Uciekło mi. Zgubiłem wszystko i nigdy już wiedzieć nie będę.
— I wogóle nic, zupełnie nic panu z tego nie zostało?
— Zupełnie nic. Tylko to, co mi na zawsze życie moje rozjaśniło





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karel Čapek i tłumacza: Stanisław Alberti.