Z pomroku

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Z pomroku
Pochodzenie Melancholicy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1896
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Z POMROKU.



»... Ta nieskazitelna i cicha pogoda letnia, to niebo tak błękitne, ta rzeka, po której wybrzeżu chodzę, te rosnące nad nią stare wierzby i zieleniejące za nią drogi, — jakżeby mnie szczęśliwym czyniły przed laty! Dziś, sam nie wiem, po com tu przyszedł, ani po co stąd odejdę, bo gdziekolwiek się znajdę, wszędzie ze mną i we mnie pozostanie niepozbyte zwątpienie o prawdzie, piękności, wartości wszystkiego, mordercza zgryzota, która, jak dzieciożerczy Moloch, pochłania mi każdą, zaledwie zrodzoną, uciechę. Daremnie pragnąłbym i usiłował okłamywać samego siebie; wiem, że nawet najnierozłączniejszym towarzyszom swoim, zmysłom własnym, ufać nie mogę, bo wszystko, co mnie otacza a niegdyś cieszyło, jest tylko fałszywem odbiciem Niewiadomego w ich zwierciedle. Ciemni tylko mniemać mogą, że natura w samej istocie swojej tak wygląda, jak oni ją w zwierciedle swoich zmysłów widzą. Ja wiem dobrze, iż gdybym milion lat poświęcił badaniu jednego drzewa, nie opadną z niego okrywające mi je zasłony. Ściśliwem i twardem jest ono, prawda? gdy czołem o nie uderzę, guza sobie nabiję, a jemu wcale nie zaszkodzę. Lecz kula armatnia przejdzie przez nie jak przez masło, i, strzaskawszy je, sama caluteńką pozostanie. Dla mrówki grudy ziemi są tak wysokie, jak dla człowieka Jungfrau lub Czymboraso, i nie ma najmniejszej pewności, czy dla oczu byka, tak wrażliwych na kolor czerwony, w najmniejszym choćby stopniu istnieje zielony albo błękitny. Dalecy nasi przodkowie mniej, niż my, barw rozpoznawali; czy naturze ich przybyło? Gdzie tam! nasze to narzędzia wzrokowe przez wydelikatnienie i gimnastykę popchnęły nas naprzód na drodze — złudzeń. A muzyka dzikich i arye Verdiego? My wzdrygamy się na pierwszą. Papuasy ani myślą zachwycać się drugiemi. Dla czegóż to? Bo w samej istocie rzeczy, ich przeraźliwe dla nas bębnienie i piszczenie, a obojętne dla nich arye włoskie, czy sonaty i fugi niemieckie, to zupełnie wszystko jedno. Różnica spoczywa w słuchowej zdolności dzikich i naszej. W gruncie, najmniej jeszcze łudzą się ślepi i głusi; pierwsi nie widząc, pozornych i tylko dla oka, w ten sposób co nasze uorganizowanego, istniejących, kształtów i barw, nie są narażeni na oszustwa przynajmniej wzroku; drudzy słyszą to tylko, co naprawdę istnieje w naturze, to jest, uderzeniami fal powietrznych o nasz przyrząd słuchowy niemąconą względnie do nas — ciszę. Ale co ja plotę! »To, co naprawdę istnieje w naturze...« Alboż ja wiem, co tam istnieje: cisza grobowa, czy gwar, z którego ani jeden dźwięk nie dolatuje do mnie? Ciemność otchłani, czy blask, z którego ani jeden promyk mnie nie dosięga? Pełnia, czy próżnia? Harmonia, czy walka? Wszystko, czy nic z tego, co dla mnie znane, zrozumiałe? Nie wiem; o niczem, prócz absolutnej w stosunku do mnie względności wszechrzeczy, nie wiem. Z tej absolutnej względności wynika, że człowiek najrozumniejszy, na równi z ostatnim głupcem, jest co chwila, przez wszystko, co go otacza i przez wszystko, co w samym sobie posiada, oszukiwany. Na tym punkcie ludzka mądrość i głupota, stają się z sobą bliźniaczo równemi, tylko gdy na łonie wiecznej i nieprzeniknionej tajemnicy, pierwsza drży w męczarniach niepokoju i nadaremnych pragnień, druga, w przywilej obojętności owinięta, błogo usypia.
...Tajemnica. Nauka jest pochodnią, z którą spuszczamy się w męty tajemnic, aby z nich perły wiedzy wynosić. Ale niedawno czytałem książkę jednego z najuczeńszych w świecie ludzi, której całą połowę zapełnia dział »Nieznanego«. Początek i koniec materyi, czas i przestrzeń, nieskończona wielkość i nieskończona małość, niepodzielność atomu i pierwszy początek życia: oto hieroglify na mózgu ludzkim wytłoczone, a których żadna cudowna woda nigdy ani zetrze, ani wyjaśni. Jest tych hieroglifów liczba daleko większa, niż ich jeden umysł ludzki, również nieczytelny hieroglif, pomieścić w sobie może. Są one rozsiane po wszystkich umysłach badawczych i rozważających, a każdy ma swoje i każdy wie, że nauka to studnia, mogąca gasić pragnienie wiedzy tylko do pewnego stopnia, po którego przebyciu basta! choćbyś mózgi wszystkich pomarłych i żyjących mędrców pożarł, nie dowiesz się niczego, dla tej prostej przyczyny, że oni sami o nieskończonem mnóstwie rzeczy nie wiedzieli nic, oprócz tego, że nic o nich wiedzieć niepodobna. Jeżeli chcesz zdobyć wszystkie o wszystkiem wiadomości i pewniki, pytaj się głupców. Oni to posiadają stanowcze twierdzenia, przeczenia i na końcach swoich nosów stoją — jak na skałach. Szczęśliwi! Lecz cóż powiesz o świecie, na którym trzeba urodzić się głupcem, aby doświadczać szczęścia, sprawianego przez zupełne zadowolenie umysłu?...
...Mniejsza jednak o to; bo bądź co bądź, niewiadomość o rzeczach, jakkolwiek najważniejszych dla ludzi, lecz oddalonych, nie wielkiej ich liczbie głębokie i stałe udręczeniu sprawia, co, nawiasem, posłużyć może za wcale piękny dowód lekkomyślności i płytkości ludzkiej. Istnieje przecież w tej dziedzinie zjawisko powszechniej odczuwane i bezpośredniej mordercze. Myślę o użytku czynionym przez ludzi z dostępnego im i już zdobytego zasobu wiedzy. Słyszę! słyszę! Druk! proch! koleje żelazne! telegrafy! telefony! wieża Eiffla! A, dajcież mi święty pokój przynajmniej z tą wieżą! Znajduję, że świat dostał bzika na punkcie Eiffla i jego wieży! Cóż to? Czy nakarmi ona głodnych, pocieszy strapionych, od ohydnego czynu powściągnie rękę zbrodniarza, ze śmiertelnego łoża podźwignie genialnego człowieka, stokroć wyższego od niej, choćby mu tylko trzy cale wzrostu było? Cud rachunku i mechaniki, powiadacie. Chciałbym słyszeć, co o tym cudzie powiedzieliby faraonowie, gdyby go widzieć mogli z głębi wzniesionych przez siebie piramid, także cudów świata, które nie przeszkodziły temu, że po faraonach, zarówno jak po tłumach niezliczonych pokoleń Egipcyan, które wielce podziwiały piramidy, nie pozostało marnej garści prochu. Neron miał także słynny wówczesnym świecie i niezmiernie podziwiany złoty pałac, lecz ludzkość wolałaby najpewniej wyrzec się w przeszłości złotego pałacu, aby tylko za jednym zachodem pozbyć się wspomnienia, że wydać mogła Nerona. — »Wszystko to już było«, mówi jedna z osób słynnego dramatu, a ja zapytuję: co z tego wynikło? Iglicówki, armaty, pancerniki, torpedy, udoskonalone przez elektryczność uśmiercanie skazańców, ułatwione znoszenia się z sobą czułych kochanków i biegłych szachrajów... rocznik telegraficznych depesz ukazałby nam pewnie na jedno pocieszone lub uspokojone serce, milion wypchanych kieszeni. Teraz podobno powietrze — poetyczny eter starożytnych — w czynności wzajemnego mordowania się ludzi zastąpić ma ołów, a niewinne gołąbki i poczciwe pieski najpewniej już dziełu temu znacznej pomocy udzielać będą.
Przypuszczam, że od Machiawela do Bismarcka wszyscy dyplomaci byli poniekąd uczonymi ludźmi; jednak, gdy o nich myślę, podzielam zdanie starego Rousseau’a, że świat, któryby fraki i proch utracił, ale zarazem pozbył się dyplomacyi, zrobiłby wcale dobry interes. Co do interesów, nauka o podziale bogactw namiętnie zajmowała młodzieńcze lata moje, lecz oddawna już spostrzegłem, że w stopniu najmniejszym nie przeszkadza ona lwom zjadać owce, aż do ogonów, a pomniejszym zwierzątkom zdychać z głodu przy ogryzaniu tych ogonów, ani zapobiega współczesnemu istnieniu na ziemi faraonowych krów tłustych i chudych i takiemu ich boksowaniu, że może przez nie kiedykolwiek uwielbiane wieże Eifflów wywrócą śliczne koziołki.
Temida, z mieczem sprawiedliwości w ręku, imponująco wygląda; lecz nie trzeba być nawet jednym z jej kapłanów, aby wiedzieć, ilu to cielskom czarnym aż do szpiku kości, z pomalowaną na różowo lub pozłoconą skórą, pozwala ona tryumfalnie przechadzać się po świecie, a ile dusz spodem białych, z powierzchnią tylko oczernioną, smaży i topi w kotle potępienia. Druk jest rzeczą wielką — ach, jak ja go za młodu uwielbiałem! I teraz jeszcze nęci mnie ku sobie — przyzwyczajenie! ale dużo z szacunku mego utracił, odkąd w najmodniejszej gazecie naczytałem się opisów najmodniejszych balów, odkąd, w rękę mi wpadło parę pornograficznych piśmideł, odkąd szczególniej wszystkie drukarnie tego świata odbiły oświadczenie najznakomitszego mówcy najpoważniejszego z parlamentów, że na obronę prawa przeciw sile, na oszczędzenie milionom ludzi milionów mąk, nie warto złożyć w ofierze ani jednej kropli krwi i ani jednego sterlinga. Mój Boże! a ja właśnie tylu przeciwnych zdań naczytałem się w drukowanych dziełach wieszczów, że od nich jak żużel głowa mi gorzała! Otóż to! Z jednej strony wieszcze za pomocą tej stugębnej trąby kanalię ludzką do czerwoności rozpalają, z drugiej statyści, przez nią także, zimną wodę na głowy jej leją. Podżegacze i straż ogniowa — bardzo dobrze! tylko, że przytem świat wygląda jak wóz, do którego z przodu i z tyłu zaprzężono konie i który, w dwa przeciwne kierunki pociągany, trzeszczy i pęka tak, że aż trzaski lecą. Biedne gorejące trzaski, które szczątkami swemi usiałyście ziemię, ten ogień, który was pożarł, jest dla mnie, jakby w przebłysku widzianym, lepszym od tego światem! Cóż, skoro inni twierdzą, że imię wasze: szaleńcy i że nikt o was inaczej jak z pośmiewiskiem i urazą wspominać nie powinien! Co zaś największym funtem pieprzu w gardle mi zasiada, to, że oskarżeniu przeciw wam wnoszemu całkowicie przeczyć nie mogę. Tak, tak, wspaniałe duchy, nigdy nie pamiętano o tem, że chcąc dobro wyświadczyć ludzkości, nie ku wysokim przybytkom ideałów porywać ją należy, ale zapędzać do chlewa. Tam tylko, na bezpiecznym barłogu, nad pełnem korytem, wygoda i spokój. Ilekroć zaś przez was porwana, ludzkość zerwała się do lotu, ćwiczono ją potem i porcye strawy jej zmniejszano. Lecz tu znowu zastępuje mi drogę pytanie: pocóż w wyobraźni ludzkiej istnieją ideały, skoro za każdą próbę wydobycia się z niej na szerszą przestrzeń rózgami dostawać i śpiesznie z powrotem do miejsca powstania swego uciekać muszą? Spytajcie Dedala, po co Ikarowi skrzydła do ramion uczepiał? Ażeby mógł latać, odpowie. Jednak Ikar, zamiast latać, utonął, gdy tymczasem równie głośny Midas w złocie chadzał i na złocie jadał, choć, jak wiadomo, miał długie uszy. Wypadałoby z tego, że Dedalów i Ikarów za głupców, a Midasów za mędrców poczytywać trzeba. Ale jest w nas coś, co sąd taki wstrętnym i często niepodobnym czyni. Znowu ogień i woda, albo, jeżeli kto woli, wóz w dwie przeciwne strony ciągniony.
....Znałem raz waryata, który postanowił dojść koniecznie do tego punktu widnokręgu, na którym ziemia styka się z niebem. Uciekł z lecznicy i szedł bardzo długo, dziwiąc się niezmiernie, że do upatrzonego celu nie zbliża się wcale. Potniał nieborak, od zmęczenia oddech tracił, ale szedł, aż go dozorca leczniczy dopędził i odpowiednim kaftanem skrępowawszy, w osobnej celi na klucz zamknął. Słusznie utrzymuje włoski uczony, że pomiędzy waryacyą a geniuszem zachodzi bardzo blizkie pokrewieństwo. Lecz w takim razie, skąd cześć wasza dla geniuszów, usiłujących dotrzeć do punktu, na którym ziemia styka się z niebem, skoro to jest niepodobieństwem? Jednak, czcimy ich, a potrosze także, w skrytości serca, i litujemy się nad nimi, nieprawdaż?
....Ależ poleciałem! No, no, zstąpmy niżej, do codziennych stosunków i pospolitych spraw ludzkich, u których wrót witają nas dwie zachwycające wieszczki: miłość i przyjaźń.
O pierwszej, po rozmowie z doświadczeniem, niewiele pochlebnych rzeczy miałbym do powiedzenia. Że kobieta, którą bardzo kochałem, na pamiątkę wspólnej naszej po różach szczęścia przechadzki, zostawiła mi w sercu ranę, której ani czas, ani przeświadczenie o marności wszystkiego na ziemi zagoić nie mogły, o to mniejsza. Ale, że ja najpospolitszą gęś za najrzadszego łabędzia, a zgrabny skielet, cienką skórą i młodną suknią obleczony, za piękną duszę wziąłem i że podobne omyłki mnóstwo ludzi przed oczami mojemi popełniało i popełnia, to mnie niewypowiedzianie upokarza, gryzie i do miłości zniechęca. Zresztą, ściśle rzecz biorąc, o co właściwie tu idzie? Pamiętam, że od 16-tu lat mego życia, czytając powieści w których kochankowie rozpacznie walczą z niepozwalającemi im pobrać się przeszkodami, tej ich rozpaczy i tym ich walkom dosyć nadziwić się nie mogłem. Bo, proszę państwa, ponieważ nieustannie mówili pomiędzy sobą o wzlatywaniu w wyższe sfery, a dla rozrywki zbierali na łąkach kwiaty, nie mogliż i bez ślubu tego samego dalej czynić? Co im tak bardzo zależało na pobraniu się? poco im ono było tak upragnionem i koniecznem? To dziecinne zdziwienie moje zniknęło wtedy, gdy zrozumiałem, że miłość, eheu! nie polega głównie na wzlatywaniu.
Co do przyjaźni, ilekroć ją wspominam, na myśl mi przychodzi zdanie starożytnego Rzymianina. «Z dzisiejszym przyjacielem, żyj jak z jutrzejszym wrogiem». Jeden z przyjaciół moich, tak szczerze cieszy się powodzeniem, którego w zawodzie moim doświadczałem, że bardzo pocichu usiłował ogłosić mnie za oszusta; drugi z kobietą, którą kochałem — wzleciał; trzeci, kiedy mu troski swoje powierzać zaczynam, śpiesznie mi mowę opowiadaniem o swoich przerywa; czwarty posiada prawdziwy talent znajdowania się przy mnie, gdy samotności potrzebuję, a ulatniania się nakształt eteru, wówczas, gdy obecność jego od melancholii ratować-by mnie mogła, jako też mówienia o rzeczach, nie obchodzących mnie wcale w stopniu nawet najmniejszym, a unikania wszelkiej rozmowy, któraby mi pociechę lub korzyść sprawiła. Co jednak nietylko mnie już zasmuca, ale i zawstydza, to, że o sobie samym nic o wiele lepszego pod tym względem powiedzieć nie mogę. Wprawdzie żadnego z przyjaciół moich jawnie ani skrycie za oszusta nie ogłaszałem i żadnego z nich żony nie porywałem z sobą w wyższe sfery, bo takie kwiaty nie wzrastały na gruncie charakteru mego, którym, jak wiadomo, nie ja sam miałem zaszczyt siebie obdarzyć. Ale zlać się z drugą osobą w moralną jedność tak zupełną, aby aż zapomnieć, że ona mną a ja nią jestem, aby jej błędy i przywary nieść tak ślepo i lekko, jak się zazwyczaj niesie własne, aby przenikać najsubtelniejsze jej potrzeby i umieć im czynić zadość, do tego wszystkiego na równi z przyjaciółmi mymi nie byłem zdolny. Mniej może od wielu innych despotyczne, tkliwsze, uczciwsze, niemniej przecież niepozbyte ja, było w najdroższych nawet stosunkach moich wiecznie obecnem i więcej niż połowy swoich wymagań, krytyk, nawet humorów, zrzec się nie mogło. Pomimo to, śmiem utrzymywać, że dosiągłem w tej mierze maximum mnie przynajmniej znanej możliwości, o ile bowiem spostrzegać i doświadczać mi się zdarzyło, wcale dobrymi już śmiertelnikami są ci, którzy jednej czwartej, dziesiątej, setnej swojego ja zrzekać się umieją, a gęsto można spotykać i takich, którzy nie zrzekają się go nigdy, w najmniejszej części i w żadnym wypadku. Bywa owszem, że czułość jednego jest dla drugiego drożdżami, na których jego ja niepomiernie wyrasta w wysokość i szerokość. Wtedy spodem stosunku toczy się walka pomiędzy dwoma egoizmami, w której mniejszy ulega, lecz nie przepada, i nad zgnębieniem swojem cierpi. Dzieje się tak w miłości, zarówno jak w przyjaźni; tu i tam strona, mniej o własny interes dbająca, mniejsze jego zadowolenie otrzymuje, a natury najsubtelniejszemi zaletami obdarzone, ulegają tym, które w wyższym stopniu posiadają energią samozachowawczego instyktu. Trudno zresztą, aby inaczej było, skoro niezmiernie wyjątkowo wybieramy dla siebie najbliższych współtowarzyszy życia z pełnią rozwagi i woli. Najczęściej namiętność, która oślepia, interes, który zwodzi, traf, który.....
...Traf! Ach, mam cię najzłośliwszy z figlarzy, istoto, dla rozumu niepochwytna, a tak namacalna, że najkrańcowszy sceptycyzm o tobie nie wątpi, wszędobylski Figaro, który jednocześnie na milionach miejsc się zjawiasz, wszędzie i wszystkim płatając figle, najczęściej bezsensowne, lecz za to okrutne! Od dzwonka u drzwi wchodowych i złego humoru kucharki, do spadającej z gzymsu dachówki, gradowej chmury i skieletu śmierci, traf wszelkie postacie na siebie przybiera i sprawia, że znajdujemy się w towarzystwie naszych bliźnich wtedy właśnie, gdy po samotność pójść-byśmy radzi, nietylko pod kanapę, albo i pod ziemię, a samotni musimy być wtedy, gdy duch nasz od bliźnich otrzymać pragnąłby wsparcie, albo ich swoją uciechą obdarzyć; że na stole swoim znajdujemy lichy obiad przy psim głodzie, a wyborny przy zupełnym braku apetytu; że mucha, jad karbunkułu na ryjku niosąca, raźnie omija szpitalną babę, a całuje męża pełnego sił i zamiarów, lub rozkochaną w życiu i swoich marzeniach dziewicę. Ani spamiętać, ani wyliczyć podobna kolosów przewróconych, kwiatów zdeptanych, nosów stłuczonych i serc pękniętych — trafem. Dość powiedzieć, że traf stoi u dwu przeciwległych wrót życia, u początku jego i u końca. Nic nie objaśnia mię dla czego na tym, nie na innym puncie czasu, przestrzeni, społecznej i intelektualnej drabiny przybyłem na świat, i nikt przewidzieć lub obrachować nie zdoła jakim sposobem, przez co i kiedy ze świata zejdę. Pomiędzy zaś dwojgiem tych wrót długa droga, wśród której co krok, co chwila, jakieś coś nieznane, niedojrzane, swawolne, stołek mi podstawia wtedy właśnie, gdy najprędzej iść potrzebuję, kwiatami na mnie rzuca, gdy cieszyć się niemi nie mam czasu lub humoru, plącze najstaranniej wyprzędzone przezemnie pasma, a na krośnach moich zasnuwa barwy i wzory, o których mnie nigdy ani się śniło. Wpatrując się najbaczniej w łańcuch przyczyn, nie mogę odkryć tej, która sprawiła, że grad zniszczył zboże, nie Pawła, ale Jakóba, że mój dobry znajomy zwichnął sobie rękę nie lewą, lecz prawą, że w najbliższem mojem sąsiedztwie zamieszkał człowiek, nie ten, który byłby ozdobą dni moich, lecz ten, który stać się miał ich trucizną. Więc mieć uczucia, pragnienia, zamiary, w granicach ludzkiej możliwości umieć i wiedzieć wiele, w poczuciu ludzkiej godności wysoko głowę nosić — i przy tem wszystkiem być w ręku nieznanego, swawolnego chłopczyka piłką — niewesoło!....
...Co prawda, godność człowiecza mnie bynajmniej w pychę nie wbija. Gdybym był sędzią, skazałbym siebie samego na głęboką pokorę. Popełniłem parę grzechów głównych i mnóstwo powszednich, a przybywszy na świat z większym od innych zasobem zalet, często nie umiałem ich ustrzedz od przemienienia się w przywary. Nic bowiem nie ma pospolitszego nad przerabianie się w człowieku dobrych zalet w złe przywary, chyba takież samo przerabianie się w ludzkości pięknych teoryi w brzydkie zastosowania. Człowiek, który od przyrody otrzymał dar dobroci albo wspaniałomyślności, zdolnym jest z pierwszej uczynić mazgajstwo, a z drugiej głupią rozrzutność. Ludzkość, na drodze rozwoju swego spotkawszy się z ideami wiary i miłości, pierwszą stosuje przez wzajemne wytępianie się różnych wiar, a drugą przez palenie żywcem mnóstwa cudzych dzieci, ku uczczeniu własnego molocha. Wszak wiadomą jest rzeczą, że póki sam silnie wierzę w Saturna, nie powinienem obok siebie znosić wiary w Neptuna, a jeżeli prawdziwie kocham to, co moje, największą dla mnie będzie chwałą, gdy spotwarzę, zdepcę, złupię to, co twoje. Znałem malca, który zabawki i przysmaki swoje rozdawał ubogim dzieciom i wróżyłem mu piękną, moralną przyszłość; jakże zmartwiony byłem, gdym go ujrzał młodzieńcem, rzucającym przez okno pieniądze na muzykantów, którzy przygrywali uczcie, przez niego dla pasibrzuchów wydawanej! Gościnne przyjmowanie pod pasterskimi namiotami strudzonych wędrowców pustyni wytworzyło z biegiem czasu salony, które całej reszcie współczesnych nam namiotów odbierają możność zdrowego i trwałego ugaszczania samych gospodarzy. W młodości mojej z kolosalną łatwością zawiązywałem z ludźmi blizkie stosunki i brałem się wnet do roboty przychylania ku nim nieba; gdy zaś zbliżeni okazywali się wielce dalekimi i za owo przychylanie nieba porządnego klapsa po ręku mnie dawali, wyrzekałem na rozczarowanie swoje i ludzką niewdzięczność — niesłusznie: sam sobie winienem był wyrzucać, że dobrego pociągu do bliźnich nie zaprawiłem szczyptą oględności, i że siedzącemu we mnie Donkiszotowi nie dałem na giermka — pospolitego, ale zdrowego, rozsądku. W ogólności cnoty i idee, jakkolwiek niewątpliwie organiczną część istoty ludzkiej stanowią, dopóty świetlanemi i niepokalanemi pozostają, dopóki w krąg działań ludzkich nie wejdą. Marzenia młodzieńca o przyszłych jego czynach, takie do samych czynów mają najczęściej podobieństwo, jak nauka Sakia Muniego, do przedstawiać i urzeczywistniać ją mającego Lamy z tybetańskiego klasztoru. Ze wspaniałości owych marzeń i owej nauki pozostaje wprawdzie coś, jakiś cień chwiejny i ruchy olbrzyma naśladujący, jakieś błędne, świetliste kółka, do okruch rozbitego słońca podobne. To też nieraz myślałem sobie, że, aby ujrzeć doskonałego człowieka, trzeba go złożyć z oderwanych od ich całości zalet mnóstwa ludzi, i, aby posiąść ideał, trzeba go sobie ulepić z jego urzeczywistnień, na ogromnych przestrzeniach miejsca i czasu rozproszonych...
...To, że wszystkie swoje własne błędy i głupstwa jasno przed sobą widzę, pokuty za nie lżejszą mi nie czyni. Słyszałem nieraz pytanie: które z nieszczęść jest sroższem: to, które spadło na nas jak dachówka z gzymsu, czy to, któreśmy sobie jaknajstaranniej własnemi rękami ulepili? Zastanawiając się nad tem, doszedłem do przekonania, że za najnieszczęśliwszego z ludzi uważać należy Jerzego Dandin, ilekroć, naturalnie, posiada on dość rozsądku i moralnego zmysłu, aby umieć powiedzieć sobie: »sam tego chciałem!« Człowiek zraniony spadłą na niego dachówką patetycznie załamuje dłonie i głośno, jawnie, ziemi i niebu o bólu swoim opowiada, co sprawia mu znaczną ulgę; Jerzy Dyndała, jeżeli obłudnikiem, ani ostatnim łotrem, nie jest, pokornie nos spuszcza i truje się milczącą świadomością własnej omyłki lub winy. Niewinność, jako rzecz pochlebna, przynosi chlubę, która dla wielu ran dość głębokich nawet jest niezłą maścią gojącą; uznanie własnej winy: to pieprz i ocet srogiego dla wielu natur poniżenia przed samym sobą. W pierwszym wypadku więcej być musi żalu do Przeznaczenia lub ludzi, ale w zamian więcej zadowolenia z samego siebie; w drugim, rozsądny człowiek przychodzi do wniosku, że, zawiódłszy się na samym sobie, nie ma dobrej racyi ufać innym, ani wymagać od innych tego, na co jego samego nie stać. Rdzeniem rzeczy zaś jest to, że każdego z żyjących oba te wypadki spotykać muszą. Spotykały i mnie, ale pod tym względem, jak pod każdym innym, za wyjątek siebie nie uważam, i to mnie właśnie martwi. Wiem o tem bardzo dobrze, że moja historya jest jednym z rozdziałów historyi powszechnej, wcale nie najsmutniejszym i w tej wiadomości nie znajduję dla siebie nic pocieszającego, bo wstrętną mi jest teorya zmniejszania własnych cierpień przez widok równego, albo i większego cierpienia innych. Piękna mi pociecha kąpać się, wraz z miliardem podobnych sobie istot, w powszechnem morzu goryczy! Przeciwnie, gdybym, w falach jego zanurzony, widział wesołe towarzystwa, mile przechadzające się po hesperyjskich ogrodach, cieszyłbym się widokiem, chętnie zgadzałbym się w ich zastępstwie pić gorzkie wody, a może też moje niepozbyte, wiekuiste ja miałoby odrobinę nadziei, że samo także zerwie kiedykolwiek złote jabłko, nie to, to tamto. Ale zbiorowa nędza nasza kołace w mojem wnętrzu, jak serce dzwonu w jego kielichu, nie pozwalając ustalić się w niem nawet ciszy. Mógłbym wyrzec się za siebie, nie umiem wyrzekać się za innych, ani na widok umierających, płaczących, błądzących, głodnych, cieszyć się tem, że ja jeszcze nie umarłem, że ja nie tak gorzko płaczę, że ja nie tak bez ratunku zabłądziłem, że ja nie głodny... Na suche lasy z pociechą taką!
....Pociechę znajdować mógłbym w myśli, że bądź co bądź przez niezmiernie powoli i wahadłowo postępujące, lecz niezaprzeczenie prawdziwe oddziaływanie człowieka na naturę i siebie samego, summa zła zmniejszać się, a dobra wzrastać może, — mylę się, — tamta zmniejszeniu, a ta zwiększeniu ulega. Tak, to prawda, postępowi zaprzeczyć niepodobna. Ani natura dla człowieka tak groźną i jałową, ani sam człowiek tak nieszczęśliwym i okrutnym nie jest, jak to było w zaraniu jego żywota na ziemi. Nie lękamy się już własnego cienia i odbicia własnego oblicza lub głosu w wodzie lub echu; jeden na drugiego patrząc, nie myślimy o tem, jak smacznymi kąskami mogłyby być nasze upieczone nosy; nie zarzynamy ludzi na ofiarę bogom, ani ich ciałami ryb w sadzawkach nie tuczymy. Wprawdzie, z ich trupów układamy jeszcze pomosty do sławy, ale ilekroć spróbujemy czynić to dla pieniędzy — idziemy na szubienicę. W poznaniu prawdy, pełnieniu dobra i używaniu piękna zaszło wiele odkryć, ulepszeń i wysubtelnień, a te kręgi światła, bardzo długo stanowiące nimby dla głów nielicznych wybrańców, rozszerzają coraz swoje orbity i końcami swoich promieni sięgają coraz dalej. Ach, jaśniej zrobiło mi się przed oczyma! Z nóg mi spadają ciężkie kule, z gardła ustępuje pieprz! Nadziejo, słodycz i skrzydła twoje uczuwam! Jeżeli spełnienie się tej nadziei pracą przybliżyć można — do pracy! do pracy! — jeżeli męką, — budujcie i zapalajcie stos: niech nań wstąpię!
....Dobrze. A ci, którzy przeszli, te niezliczone mnóstwa, które na wieki minęły, nasyciwszy się męczarniami nam już nieznanemi, nie skosztowawszy nam znanych rozkoszy? Z tego, cośmy zdobyli, im nic już nie przybędzie, ani to, czegośmy się pozbyli, brzemion przez nich przeniesionych, o jeden atom nie umniejszy. Gdyby jęki samych tylko niewolników, przez świat starożytny biczowanych, zlały się w jeden krzyk, a blaski samych tylko męczeńskich stosów, przez świat średniowieczny zapalanych, stały się jednym blaskiem, ogłuchłaby od pierwszego, a od drugiego oślepła, cała dzisiejsza ludzkość. Są to przecież tylko dwa gatunki tego smacznego wina, którem niezliczone mnóstwa upajały się, nim do grobów poszły, a wyliczenie wszystkich zapełniłoby grube tomy. I my nic już przeciw temu nie możemy. Pośród nabytków naszych, nie ma ani źdźbła maści do gojenia ran i ani szmatki tkaniny do otarcia łez — zmarłym. Za wcześnie otrzymali oni życie, aby użyć tego, nawet wątpliwego, bezpieczeństwa i tych zatrutych słodyczy, jakie życie dla nas wydało. Nie z ich woli stało się to przecież, nie oni wyznaczali termin urodzin swoich. Więc gdzież sprawiedliwość? Zasiew uczucia i pojęcia sprawiedliwości, w ludzkiej swojej naturze na świat przyniosłem, wszystko, co mnie człowiekiem uspołecznionym czyniło, do wysokiej potęgi je podniosło, tak, że za niepodobną do naprawienia i pocieszenia przeszłość czuję obrazę ciężką i w pełni radować się polepszeniem bytu potomków, w obec otchłani nędz, która pożarła przodków, nie mogę. Czemże tamci zasłużyli na swój los okrutny, a ci na łagodniejszy? Ależ owszem, nabytki tych są właśnie zasługą tamtych. Widzę obraz olbrzymiej pracowni, w której ze zgruchotanych kości i udręczonych duchów jednych pokoleń wypieka się chleb i wyciska wino dla następnych. Gdzież sprawiedliwość? Z rozkazu natury one same tego pragnęły, aby dla przyszłych pokoleń z ich mąk powstawało szczęście, z ich śmierci życie. To prawda. Jednak, ja także namiętnie pragnę szczęścia pokoleń, choćby oddalonych, a zarazem czuję, że jakieś coś wkręca się pomiędzy mnie a przyszłość mojego rodu i na usta mi kładnie gorzkie pytanie: a dla czegóż ja nie urodziłem się już w Edenie? Z oburzeniem pytanie to z ust swoich precz zrzucam, ale nie mogę wyrzucić z myśli innego: dlaczego ci, których kocham, a nawet obojętniejsi, lecz zawsze od następców bliżsi, współcześnicy moi nie urodzili się już w Edenie — jeżeli kiedykolwiek będzie Eden? Nie proszono nas, abyśmy sobie datę naszych narodzin wyznaczali i żałujemy bardzo, że z jakiegoś niewiadomego wora wysypano nas na świat wtedy, gdy jeszcze nie jest na nim najlepiej, jak być może!
...Jeżeli kiedykolwiek będzie Eden? Jeżeli jest jakakolwiek rachuba nieomylna? Dwa a dwa cztery pewnik nieomylny, powiecie. Tak, ale to pierwszy wyraz rachunku ludzkiego. Spróbujcie zliczyć wszystkie sekundy, przez które wszystkie znane ciała niebieskie dokonywają swoich obiegów i połączcie je z temi, przez które ich światła dobiegają ziemi, a potem przysiężcie, żeście w tym kolosalnym rachunku nie popełnili żadnej omyłki. Z tem zaś tylko, i tylko w pewnej mierze, nie z dwa a dwa cztery, porównaną być może plątanina dziejowych zdarzeń i musów, która ludzkie wyrachowania i na nich oparte nadzieje psuje i zawodzi. Czy Marek Aureliusz, ten najdoskonalej uspołeczniony człowiek, przewidział na tronie swoim dzikiego Karakallę? Jakiemże byłoby zdziwienie Lukrecyusza, gdyby mi ktoś w perspektywie przyszłości ukazał scholastę, wyskrobującego z pergaminu jego poemat o naturze rzeczy, aby go zastąpić swoją rozprawą o ilości aniołów, na główce szpilki zmieścić się mogących. Badacze, spostrzegający nieznane dotąd zjawisko, lub znajdujący nowe dla cierpień ludzkich lekarstwo, radują się, tryumfują; nie wiedzą, że w bliższej, lub dalszej przyszłości ktoś przyjdzie i dowiedzie że to zjawisko było złudzeniem, a to lekarstwo — trucizną. Gdyby z każdej zdobytej myśli i dokonanej pracy pasma odpowiednich następstw, aż do wyczerpania swego, wysnuwały się bez przeszkód i niespodzianek, świat mógłby stać się przybytkiem moralnego dobra, tak, jakby stał się rajem nasycenia, gdyby wszystkie nasiona w ziemię rzucane plon wydawały; jednak rolnik sieje nietylko dla siebie lecz jeszcze dla ziemnej glisty, szarańczy, mrozu i gradowej chmury. Siew myślicieli, wieszczów, bohaterów zjada wewnętrzne robactwo człowieka: głupota, występek, szał, i niweczą go burze dziejowe, które tę mają właściwość, że, choć odzywają się coraz bliższym grzmotem, nikt blizkości ich nie spostrzega, ani domyśla się ich potęgi. Żadna z minionych cywilizacyj nie runęła nagle: każdej starczyłoby sił i czasu, aby nadlatujący tuman odeprzeć, gdyby przenikała, że on ją pod sobą zagrzebie. Ale nie: społeczeństwa bawią się jak najlepiej wtedy właśnie, gdy dla ich dóbr najwyższych godzina zniszczenia wybija. Nic pospolitszego w dziejach nad tańce na wulkanach i przedśmiertne orgie. Zkądże więc pewność: czy te zasiewy, które dokoła nas wcale nawet pięknie podrastają, nie staną się, jak tyle poprzednich, pastwą jakiejś gradowej chmury, jakiegoś gęstego tumanu, które już już nadlatują, a my ich nie widzimy, lub widząc je — lekceważymy? Zapewne, żaden zasiew nie ginie całkowicie, z tamtych zostały i z tego zostaną okruchy; lecz wielki Boże! czy słońce nie utraci wszystkiego ciepła swego, i czy jaki glob niebieski w spotkaniu z ziemią nie rozbije jej wprzód — nim nieszczęsna Penelopa robotę swoją dokończy?
...Dość malowniczy zbieg dwóch zdarzeń historycznych niegdyś dziecinną jeszcze wyobraźnię moję silnie uderzał. Kiedy Aleksander Macedoński podbił Persyą i, dla oświetlenia orgii swojego zwycięskiego wojska, stolicę jej podpalić rozkazał, patrząc na pożar starego Persepolis zawołał: zginęła Persya! Po setkach lat, rzymski zdobywca, dla zwycięskiego swego wojska igrzyska wydając, oświetlał je pożarem góry, ułożonej z broni pobitych Macedończyków i wołał: »Zginęła Macedonia!« Ilekroć o dwóch tych pożarach wielu, wielu laty ze sobą rozdzielonych, myślałem, widziałem dwie łuny, ognistemi zgłoskami na niebie ludzkości kreślące: Sic transit...
...Tak przemija... Filozoficzna maksyma dodaje: chwała tego świata; każdy ziemski wędrowiec dodać może: wszystko. Kiedy oglądam się na własną przeszłość, widzę obraz drogi, zaludnionej mnóstwem cieniów ludzi i rzeczy. Są tam postacie, które towarzyszyły mi u jej początku, w pogodny poranek wiosenny; inne spotykałem przy skwarnem słońcu pod chmurami, wśród kwiatów, na ostrych kamieniach. Z tamtemi szedłem długo, z temi godzinę lub chwilę; tamte jeszcze rozminęły się tylko ze mną, lecz u każdej uczepioną pozostała cząstka mojej duszy: kropla przyjaźni, iskra sympatyi, chwila nadziei, boleści zabawy, trochę lub dużo żalu, stałe lub lotne wspomnienie. Teraz widuję tylko ich cienie, gdy się za siebie obejrzę. Jedni poszli na inne, oddalone drogi; drudzy, jak krety, wsunęli się pod ziemię, zostawiając po sobie tylko nieco nad poziom wystające grudki ziemi; innych, choć, jak dawniej, obok mnie postępują, czas, lub rozwój mego własnego poznania tak odmienił, że w żaden sposób mniemać nie mogę, aby byli tymisamymi, z którymi szedłem niegdyś. Oprócz tych cieniów przeminionych dla mnie ludzi, na przebytej drodze widzę jeszcze odbicia ponikłych obrazów. Mury i pola, wody i drzewa, gniazda ludzkie i widoki natury, na których przez długie lub krótsze, ale pamiętne szeregi lat lub chwil wzrok zatrzymywałem, pośród których przeżyłem najwznioślejsze uniesienia i najgłębsze cisze, szlachetne godziny pracy i dręczące dni boleści! — istniejecie kędyś i, trwalsze od ludzi, istnieć będziecie długo, ale nie dla mnie, bo ja was nigdy nie zobaczę. Sic transit...
...Co właściwie czuję, gdy pogrążam się w odmęcie tych ciemnych myśli? Gniew przeciw Przeznaczeniu? pogardę dla ludzi? żal nad własnym losem? Nie, żadnego z tych uczuć nie odkrywam w sobie. Gniewać się na to coś olbrzymie, niepojęte, które nakreśliło ogólny plan świata, nadało mu stałe prawa i bez uwagi na jednostki, nawet zbiorowe, do jakichś olbrzymich, niepojętych mi celów dąży — byłoby niedorzecznością, której nie popełnię. Miotać się przeciw Nieznanemu, kamienie ciskać w obłoki, szaleniec tylko może. Owszem, jedyną jeszcze dostępną mi pociechę czerpię w przypuszczeniu, że może jestem jednem z niezliczonych narzędzi, przez które buduje się coś doskonałego — jedną drobniutką cząstką dążenia, ku rozumnemu, niezmiernemu jakiemuś celowi. Gdybym to przypuszczenie w pewność mógł zamienić, byłbym szczęśliwym. Pogardzać ludźmi — rzecz śmieszna! Sam przecież jestem człowiekiem i patentu na najlepszość nie otrzymałem od nikogo. Co do własnego losu, cóżem ja to za figura, jaką tak wielką wyższość nad cierpiącym gatunkiem moim posiadam, abym miał przestrzeń rozdzierać jękami, dla tego, że także cierpię? Nie, ani gniewu, ani pogardy, ani żalu nad samym sobą nie czuję, tylko ze wszystkiego, com zgłębił i czegom przeniknąć nie zdołał, z tego, czegom doznał i czegom nie zaznał, z dziejów świata i z maluczkości ludzkiej woli, z nędz ludzkich i z moich zawodów, — wybuchają tak gęste, ckliwe, dławiące opary melancholii i tak mnie całego ogarniają, że chwilami wydaje mi się, iż w nich tracę życie.
...Utracić życie, pozbyć się go... nieraz już o tem myślałem, ale powstrzymywało mnie zapytanie: co z tego wyniknie? Sam tylko otrząsnę się z niewygodnej sukni, a więcej nic, najzupełniej nic nie sprawię, nie zbawię, nie naprawię. Pocóż więc? Dla siebie tylko szkoda fatygi! Chociaż, kto wie, kilka kropel z tej czary melancholii, z której oddawna pić nawykłem...«




Tu wielki krzyk, z mnóstwa na raz piersi wychodzący, wyrwał go z odmętu myśli i zmusił do rozejrzenia się wokoło. Natychmiast zrozumiał: co było przyczyną przerażenia zgromadzonych na brzegu rzeki ludzi. Przedtem, wzrok jego, bez udziału jego woli i wiedzy przesuwając się po błękitnym szlaku rzeki, spostrzegał na nim pospolite, lecz wdzięczne, zjawisko. Było to czółenko małe, lekkie, w którem, z wiosłem w ręku i zaledwie niem wodę muskając, stało niezupełnie jeszcze dorosłe chłopię, którego jednak postać, już wysmukła i gibka, powabnymi zarysy odcinała się od pozłoconego błękitu powietrza, a twarz, wśród złotych włosów i świeża jak jutrzenka, przedstawiała wyraz doskonałej, niewinnej radości. Ze swawolą dziecka a siłą młodzieńca, popisywał się on przed widzami ścisłem przymierzem, łączącem go z płynnym kapryśnym i niebezpiecznym żywiołem, po którego powierzchni igrał, jak jaskółka. Widzami były same kobiety, żony i matki rybaków, w rozsianych niedaleko chatach osiadłych, a to pacholę, wesołe i śmiałe, było krwią z ich krwi i kością z ich kości, bo dzieckiem jednej z nich, a ulubieńcem wszystkich. Jedna też z nich, u samej wody siedząca, często rękę z wrzecionem w dół opuszczała, a drugą naprzód wyciągając ze śmiechem, przed którym z twarzy jej uciekały zmarszczki, wołała: »Patrzcie! patrzcie!« Tamte patrzały i podziwiały: »Oto zuch!« Młodziutkie zaś dziewczę, tak, jak ów zuch, rumiane, nakształt rybitwy porwało się z nad wody i klaszcząc w ręce brzegiem biegło, za niem stadem zerwały się, leciały i srebrem śmiechu przestrzeń napełniały jej rówieśnice. Wtem, wszystkie te postacie znieruchomiały, jak wyprężone struny, i ze wszystkich ich piersi wydarł się ów wielki, jednogłośny krzyk, który melancholika z odmętu ciemnych myśli wyrwał. Spojrzał na rzekę, spostrzegł czółenko dnem obrócone ku górze i z wolą fali pomykające daleko, a gdzieindziej kołującą, wzburzoną, rozgniewaną wodę. Zrozumiał, z szybkością myśli, do upragnionego celu lecącej, zwierzchnią swą odzież na piasek wybrzeża rzucił — i ku owemu rozgniewanemu punktowi rzeki już płynął. Czy był dobrym pływakiem, czy dość młodości i sił posiadał, aby uniknąć podstępów wody, które tamtego w nurty jej porwały — nikt z patrzących nie wiedział; ale grobowa cisza zapanowała na brzegu, gdy pod falą zniknął, a w ogromne westchnienie przemieniła się wtedy, gdy znów ukazał się nad nią, wlokąc za sobą ciężar, z którego widać tylko było, mieniące się z błękitem wody, złote smugi włosów. Nie; pływakiem bardzo biegłym i wprawnym on nie jest, bo żony i matki tych, dla których woda tajemnic nie ma, z drżeniem spostrzegają, że choć połowę ledwie drogi swojej przebył, ręce jego pracują z wysiłkiem i pierś coraz szybciej, mozolniej powietrze chwyta. Może zagrożonemu zginięciem nic nie pomógłszy, sam jeszcze zginie.... Może im obu w porę przybędzie pomoc, bo już rzeką, z całych sił rąk i wioseł popychane, z tej i z tamtej strony lecą czółna, a brzegiem z chat najbliższych i pól sąsiednich biegną, pędzą ludzie. Ale on, ów śmiertelnie na wodzie pracujący człowiek, ma wolę, która siłom wyczerpać się nie pozwala. Spoczywa chwilę, potem płynie znowu, już, już ma zdrętwieć i znowu zapał krew mu rozgrzewa, już razem ze swoim ciężarem spływa pod falę i raz jeszcze uparty, zawzięty z pod niej się wydobywa, aż zwycięzki na brzeg wyskakuje i omdlałe pacholę u stóp, oszalałej zda się, kobiety składa. Oszalała bólem, zmieszanym z niepewną radością, osypuje ona je siwemi włosami i łzami, a dokoła przybywa, ciśnie się, gwarzy tłum, aż go roztrąca silne ramię starego, lecz ogromnego człowieka, który z ponurą iskrą w oczach komuś, kogo tłum najściślej zasłania, krótkie, chrypiące zadaje pytanie:»Czy będzie żył?« Dość długo odpowiedzi niema, bo umysł lekarza tak jest przez czyn pochłoniętym, że na słowo zdobyć się nie może. Potem z długiem westchnieniem ulgi, tłum zaszeptał: »żyje!«
Wtedy człowiek, po przeniesionym trudzie na brzegu spoczywający, uczuł, że do kolan jego lgną jakieś usta wdzięcznością pijane i ujrzał siwe włosy, jak róże tryumfu, rozsypujące się mu u stóp. Na rękach jego spoczęło mnóstwo pocałunków i w mnóstwie wlepionych weń oczu wyczytał błogosławieństwo. Ale z pomiędzy tłumu innych wyszedł jeden człowiek, stary lecz silny, ponury, lecz wezbranem uczuciem gorejący, wyciągnął do niego dłoń szeroką, twardą, grubą, w której mocno rękę jego zawarł, i nie powiedział nic; tylko mu w twarz patrzał głęboko i tak długo, aż z ponurych oczu pociekła mu łza, jedna tylko, wielka i niema.




Znowu szedł wzdłuż rzeki, na pozór ten sam co wprzódy, lecz bardzo zmieniony. Całą jego istotę przenikała wielka słodycz i zadowolenie tak doskonałe, że źródła jego poszukiwać nie chciał i nie mógł. Długo nie myślał wcale, tylko cały był uczuciem radości i wdzięczności. Zmysły jego z niewypowiedzianą rozkoszą kąpały się w widokach natury, którymi, jak złudzeniami, przed chwilą gardził. Czuł i ciepło pogody, szczebiot szczygłów wśród drzew wydawał się mu wdzięcznym, a wesołem, figlarnem — wołanie kukułki za rzeką; starą wierzbę ze zwisającemi w dół gałęźmi porównywał do zawieszonego w powietrzu i ku wodzie spływającego strumienia roztopionego srebra. Czuł się lekkim, sprężystym, zachwyconym, szczęśliwym; z każdym szerokiem i swobodnem odetchnięciem, z każdym obiegiem krwi w żyłach, czuł nowy strumień ciepła i energii.

Zanadto jednak przywykł wszystko, co czuł i spostrzegał, rozbiorowi rozumu poddawać, aby mógł długo, bezwiednie i bezmyślnie znosić stan nawet najrozkoszniejszy. Wkrótce więc znowu zanurzył się w myślach.
«....Piękną i wielką jest miłość tej matki i wdzięczność tych ludzi, ale najbardziej wzrusza mnie i zachwyca ta jedne łza. Bo któżby się spodziewał, aby w tem potężnie rozrosłem cielsku, istniało coś więcej nad mięśnie, przez zjadany chleb odtwarzane, coś więcej nad troskę o chleb do zjedzenia? Kości i muskuły jego, wśród trosk i trudów cielesnych, tak potężnie się rozrosły, iż łatwobym mniemał, że same jedne go stanowią. Tymczasem — patrzcie: on kocha, a to jedno ogniwo uczucia wywołuje do bytu inne. Wszystko to przecież jestże tym ideałem nieskazitelnym i wiecznotrwałym, którego pragnieniem płonąłem w młodości i którego nieznalezienie w odmęt melancholii rzuciło mój wiek dojrzały? Wcale nie; czas je osłabić, interes niemi zachwiać może, śmierć najpewniej kres im położyć musi. Mniejsza o to; te okruchy ideału osłabną, zachwieją się, przeminą, ale były, i dopóki ludzkość trwać będzie, na różnych punktach czasu i miejsca odradzać się nie przestaną. Znalazłszy się pośród zjawisk, znikomych i skazitelnych, ale naturze mojej pokrewnych, doznałem takiego uczucia, jakbym odetchnął powietrzem dawno opuszczonej, albo i wcale nie znanej, lecz ukochanej i uwielbionej ojczyzny...
....Sam także przez chwilę wcielałem w siebie to, za czem tęsknota mnie trawiła. Doskonale, absolutnie pozbyłem się, choć na chwilę, swojego ja, do tego stopnia uczułem się jedną z komórek, składających organizm swojego rodu, że dla jego pożytku, gotów byłem samego siebie utracić. To mnie nieco większym, przedewszystkiem lepszym, uczyniło w oczach własnych. Niezmiernie ułomny jestem, lecz dobrym być mogę; popełniałem błędy, lecz mogę dopełniać cnót — więc, w górę czoło!
....Cnota? cóż to? Mamże bezmyślnie pić jej balsamy, niedociekając jej istoty? Nie... Wiem już: to dopełnione prawo natury, która pomiędzy mną a moim rodem, ku jego i mojej korzyści, zadzierzgnęła nici sympatyi i współczucia. Rzecz prosta: gdyby ludzie na każdym kroku i zawsze szkodzili sobie wzajem, gatunek ich z niezmierną szybkością musiałby zmaleć lub zginąć. Gdyby znowu, bez wyjątku i przestanku, pełnili czynność wzajemnego wspierania się i wzmacniania, ludzkość olbrzymimi kroki dążyłaby do olbrzymiej pomyślności. Ani tak, ani tak się nie dzieje; chwiejności ludzkich stosunków pomiędzy samolubstwem a współczuciem, instyktem samozachowawczym cząstek i całości, w znacznej mierze przypisać wypada chwiejność postępu ludzkości. Każda jednak cząstka, spełniająca czynność dla pomyślnego rozwoju całości, do której należy, dodatnio czyniąc zadość prawu natury, wypisanemu w niej zgłoskami własnych jej skłonności, otrzymuje w zamian zadowolenie, towarzyszące pełnemu i swobodnemu używaniu otrzymanych od natury organów, bądź fizycznych, bądź moralnych.
....W tej ścisłej łączności, wiążącej mnie z moim rodem, i w tej sympatyi, którą dla niego uczuwam, spostrzegam też najgłębszą, i zapewne najstalszą, podstawę moralności. Mogę zwątpić o tem, że ktoś z wysoka postępki moje widzi i waży; mogę nie wierzyć, abym za nie, tu lub gdzieindziej, dziś lub kiedykolwiek, jakąkolwiek otrzymał nagrodę; mogę nawet, w niezmiernem powikłaniu sprzecznych wypadków, obyczajów, pojęć, nie wiedzieć, po której stronie znajduje się prawda i powinność: ale zawsze pewnym być muszę, że istoty mnie podobne, zdolne są tak, jak ja, cierpieć, upadać, marnieć, albo radować się, zwyciężać, wzrastać, że pierwsze przynosi im mękę i ujmę, a drugie — rozkosz i korzyść, że więc ilekroć pierwszego umniejszę, a drugich przysporzę, uczynię dobrze, w mniejszej lub w większej mierze, na drobnym punkcie miejsca i czasu urzeczywistnię ideał dobra. Wszelkiemu zaprzeczeniu, któreby tę wiarę moją spotkało, odpowiedzieć mogę: wiem, jak cierpienie dolega, jak walka nuży i jak poniża upadek.... Człowiekiem jestem.
....Minęło, i to, jak wszystko, minęło. Kilka cieniów ludzkich i jeden znikły obraz więcej na przebywanej drodze, za mną. Jednak czuję, że posiadania tej chwili we wspomnieniu nie oddałbym za nic, i nawet, że myliłem się, mniemając, iż ją za sobą pozostawiłem. Idealny jej obraz towarzyszy mi i teraz; wiem również, że, jak tarczą, nim się niejednokrotnie osłonię przeciw nacierającym na mnie odmętom melancholii. Więc poniekąd przemijanie rzeczy, nie ich trwałość, jest właśnie złudzeniem człowieka, bo to, co minęło, trwa w duchu ludzkim pod postacią słodyczy lub trucizny, pociechy lub zgryzoty, więc zapewne i w ogólnej summie ludzkiego ducha pozostaje przelaną do niej kroplą dobra, lub zła.
....Ale co tam! Dość myśleć! Chcę patrzeć na piękną naturę i poić się jej czarem, choć nie wiem wcale, jak ona wygląda poza sferą zmysłów moich! Chcę cieszyć się, że od zgaśnięcia uratowałem jedno młode życie, choć wiem, że nie będzie ono ani doskonale szczęśliwem, ani całkowicie dla szczęścia świata pomyślnem. Chcę pocieszać się dostrzeżonymi okruchami ideału, choć wiem, że są one drobne i znikome. Chcę czerpać siłę z minionej chwili, choć ona minęła. Chcę żyć, pocieszać, wspomagać, ratować... Do pracy! do pracy!...»




Cóż to? Czy był on szaleńcem, noszącym w głowie mnóstwo sprzecznych myśli, które go raz pogrążały w otchłań melancholii, to znowu napełniały radością i zapałem? Nie; szaleńcem nie był. Był jednym z tych, których melancholia zamienić się może w szczęście, przez pełny i swobodny rozwój energii, skierowanej ku czynom miłości.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.