Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/044

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

łoby odrobinę nadziei, że samo także zerwie kiedykolwiek złote jabłko, nie to, to tamto. Ale zbiorowa nędza nasza kołace w mojem wnętrzu, jak serce dzwonu w jego kielichu, nie pozwalając ustalić się w niem nawet ciszy. Mógłbym wyrzec się za siebie, nie umiem wyrzekać się za innych, ani na widok umierających, płaczących, błądzących, głodnych, cieszyć się tem, że ja jeszcze nie umarłem, że ja nie tak gorzko płaczę, że ja nie tak bez ratunku zabłądziłem, że ja nie głodny... Na suche lasy z pociechą taką!
....Pociechę znajdować mógłbym w myśli, że bądź co bądź przez niezmiernie powoli i wahadłowo postępujące, lecz niezaprzeczenie prawdziwe oddziaływanie człowieka na naturę i siebie samego, summa zła zmniejszać się, a dobra wzrastać może, — mylę się, — tamta zmniejszeniu, a ta zwiększeniu ulega. Tak, to prawda, postępowi zaprzeczyć niepodobna. Ani natura dla człowieka tak groźną i jałową, ani sam człowiek tak nieszczęśliwym i okrutnym nie jest, jak to było w zaraniu jego żywota na ziemi. Nie lękamy się już własnego cienia i odbicia własnego oblicza lub głosu w wodzie lub echu; jeden na drugiego patrząc, nie myślimy o tem, jak smacznymi kąskami mogłyby być nasze upieczone nosy; nie zarzynamy ludzi na ofiarę bogom, ani ich ciałami ryb w sa-