Z dramatów małżeńskich/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Z dramatów małżeńskich
Wydawca Księgarnia nakładowa L. Zonera
Data wyd. 1899
Druk Zakłady Drukarskie L. Zonera
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Mari de Marguerite
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVII.
Zerwane pęta nawiązują się na nowo.

Torując sobie siłą drogę, hrabia wyszedł na ulicę w chwili, gdy dobrze znany mu ekwipaż panny Lizely ruszał z przed bram teatru. Wskoczył do swego powozu i rozkazał służącemu ścigać odjeżdżającą. Kilka razy zaprząg z Ville-d’Avray znikał wśród ulicznego tłumu, lecz dzielne kłusaki p. de Nancey doganiały go niebawem, aż minąwszy ulicę Friedland zniknął w bramie domu, którego Paweł skwapliwie zapisał numer.
Przenocowawszy w swym pałacu przy ulicy de Boulogne, gdzie mieszkał obecnie stale, zarówno jak za kawalerskich czasów, raz w tydzień odwiedzając Montmorency, Paweł nazajutrz około południa, zadzwonił do bramy domu przy ulicy Friedland i z bijącem gwałtownie sercem, zapytał szwajcara o panią Lizely.
— Pani przenocowawszy tu, odjechała do Villed’Avray — brzmiała odpowiedź.
Paweł powrócił do powozu, kazał się wieźć do letniego mieszkania Blanche.
— Jak ona mnie przyjmie!... jeżeli mnie przyjąć zechce — myślał, popadając w zadumę w miarę zbliżania się do celu podróży.
Powóz stanął u drzwi szaletu, Tomas zaprowadził p. de Nancey do salonu i oddalił się ze słowami:
— Natychmiast uprzedzę panią o przybyciu pana hrabiego...
Pięć minut upłynęło, wzruszenie Pawła wzrastało z każdą chwilą... Co jej powiedzieć... jak zacząć rozmowę... A jeśli Blanche przyjmie go łzami, lub wybuchnie oburzeniem?.. W każdym razie spodziewał się gwałtownej i wzruszającej sceny...
W progu stanęła Blanche uśmiechnięta, swobodna, zalotna.
— Dzień dobry kochany hrabio — rzekła, podając mu rękę.. — Rada jestem pańskiemu przybyciu... Między nami mówiąc, spodziewałam się pana...
— Spodziewałaś się mnie pani?
— Po wczorajszem spotkaniu, byłam pewna, że przybędziesz... Jesteś pan człowiekiem dobrze wychowanym, zawiniwszy względem mnie, przychodzisz się usprawiedliwić... Nie wątpię, że byłbyś to wcześniej uczynił, lecz obawiałeś się zastać mnie zadąsaną i gniewną... Uśmiech mój wczorajszy uspokoił pana, i oto jesteś... Lepiej późno, jak nigdy!... Przyjmuję tłomaczenie i wyznaję, że przybycie pańskie, uszczęśliwia mnie nad wszelki wyraz... Będziesz mnie pan odwiedzał w mej samotności... żyję tak odosobniona od świata, nie mam przyjaciół — bądź moim przyjacielem i nadal... dobrze hrabio?...
— A więc — wyjąkał Paweł zdumiony — więc, to nie przywidzenie... Przebaczyłaś mi pani?...
— Ależ tak, naturalnie! — zawołała panna Lizely z odcieniem zniecierpliwienia. — Czy byłabym panu podała rękę, żywiąc w sercu żal lub niechęć?... Ja kłamać nie umiem. Zraniłeś mnie pan boleśnie, ale zastanowiłam się i uznaję, że nietylko pan zawiniłeś — jam też zbłądziła... Nie umiałam opanować cię, mój hrabio, w tem leży rzecz cała... ale co pan chcesz, byłam śmieszną, rozmarzoną i... kochałam cię do szaleństwa!!! Co za nierozsądek!!!
— Kochałaś mnie pani?! — powtórzył Paweł.
— Tak, jak w romansach i w dramatach, kochany hrabio! — Mogłeś deptać po mnie, nie byłabym jęknęła, — dla ciebie byłabym w ogień poszła... co za głupota, prawda?
— A teraz?...
— Teraz, wszystko minęło... a na dowód, że ze mnie dobry dzieciak, ofiaruję panu moją przyjaźń.
— A jeśli ja cię kocham jeszcze, kocham więcej niż kiedykolwiek? — zapytał Paweł z zapałem.
— Za późno, kochany panie, — zawołała Blanche, wybuchając śmiechem. — Zresztą, nie uwierzyłabym temu, a to dla prostego powodu, żeś mnie pan nigdy nie kochał...
— Ja nie kochałem ciebie!!!
— Tak jest... upokarza mnie to przekonanie, lecz go nie zmienię. Jestem piękna — podobałam się panu przez chwilę, oto i wszystko... Niema w tem winy pańskiej — nie zawsze władamy sami sobą... Teraz dajmy pokój przeszłości niemiłej dla mnie, a mówmy o panu... o panu jedynie! — Nie uwierzysz, kochany hrabio, jak się żywo tobą interesuję... Będziesz miał we mnie życzliwego towarzysza...
— Po cóż mówić o mnie — rzekł Paweł — wszak ostrzegłaś mnie pani, że słowom moim nie wierzysz...
— Owszem, wierzyć ci będę, gdy mówisz o sobie, o twem pożyciu — nie zaś o uczuciach twoich względem mnie. Jesteś pan ożeniony, masz majątek... czy pozyskałeś także szczęście?...
— Nie — odparł szorstko pan de Nancey.
— Ach! mój Boże! co pan mówisz? — westchnęła panna Lizely, a wyrazistą jej twarz pokrył cień smutku. — Nie jesteś szczęśliwym! — to niemożebne! — Dlaczego? — Bo masz wszelkie dane ku temu... świetne położenie towarzyskie... wielki majątek... piękną żonę.. Bo piękną jest ta twoja żoneczka, ze swym dziecięcym uśmiechem na ustach, z niewinnem spojrzeniem i twarzyczką Madonny!
— Widziałaś ją pani! zawołał Paweł ździwiony.
— Naturalnie... Dziwi to pana?
— Bardzo! — przyznaję to...
— Jednak niema w tem nie zadziwiającego... Nie byłabym godną córą Ewy, gdybym nie była zapragnęła ujrzeć tę, która stała się moją szczęśliwą rywalką... Zeszłej wiosny, udałam się pewnego popołudnia do Montmorency, a dowiedziawszy się, że pana niema w domu, prosiłam o pozwolenie zwiedzenia wnętrza zameczku... Teść pański handlował korkami... widać, że się na tem robi pieniądze... W parku, wśród zieleni, ujrzałam panią hrabinę... siedziała na ławeczce z darni, w towarzystwie pięknego młodzieńca....
— Pięknego młodzieńca?... — powtórzył Paweł.
— Tak, kochany hrabio, towarzysz hrabiny mógł liczyć dwadzieścia trzy lat życia, blondyn z małym wąsikiem, szczupły... pewnie który z twoich przyjaciół... Hrabina tak była zajęta rozmową, że mnie nie spostrzegła, to też mogłam się jej napatrzeć... Bardzo mi się podobała... wyborna z niej hrabina... W jakim jest wieku?...
— Siedmnaście lat liczy...
— Ah! biedaczka, toż to dziecko!... Siedmnaście lat!!! ja mam dwadzieścia pięć! — Jakżem ja stara w porównaniu... No kochany hrabio nie zapieraj się, wszak szalejesz za Żoną?...
— Nie kocham jej — odparł Paweł sucho.
— No mój przyjacielu, muszę ci powiedzieć, że jesteś potworem!.. Bo i pocóż brałeś ją za żonę, nie kochając jej?...
— Wiesz, że byłem zrujnowany...
— Ah! więc to o majątek chodziło... rozumiem. Miliony papy Boucharda uśmiechały ci się... Panna Małgorzata była niewinną dziewicą... na jej przeszłości nie ciążyło nie, prócz tych korków ojca!! — Smieszna to rzecz korki... ale nikogo nie hańbi... Obowiązkiem twoim było kochać tę małą, skoro za miłość płacili gotówką...
— Blanche miej litość nademną! wiesz, że się sercu nie nakazuje... Gdym się żenił, serce moje nie należało już do mnie... było twoją własnością...
— Uprzejme to kłamstwo! szkoda tylko, że jest ono zbytecznem — przerwała Blanche z uśmiechem. Uprzedziłam pana, że jestem niewierną... a wiesz chyba sam, że przestałam być naiwną...
— A jednak ja cię ukochałem! — zawołał z uniesieniem Paweł. — Postępowanie moje względem ciebie było niegodne; ty mi przebaczasz szlachetnie, lecz ja sobie nigdy nie daruję tej winy!! Byłem szalony porzucając tę, którą uwielbiałem... Przysięgając ci, że będziesz moją żoną, mówiłem szczerze... i gdybym był majętnym, nie cofnąłbym się przed niczem... lecz zawdzięczać dobrobyt tobie, której mienie tak drogo opłaconem było... nie miałem odwagi, i uciekłem, a bojąc się, że wrócę znowu, związałem się na życie całe z kobietą, której nie kochałem!.. Oto masz całą prawdę... Chciej mi uwierzyć, żałuj mnie Blanche!.. Oh! drogo opłaciłem moje szaleństwo, i ten pościg za zwodniczą marą, którą jest szacunek ludzki.
Oboje zamilkli. Blanche zdawała się wzruszoną, p. de Nancey czekał na jej odpowiedź.
— Więc dobrze — rzekła głosem przyciszonym. — Wyczerpmy dziś do dna przedmiot, tak bardzo dla mnie przykry. Przed chwilą sam uznałeś za niegodne twoje. postępowanie względem mnie... Ja ci nie nie wymawiam, choć każda inna kobieta obrzuciłaby cię na mojem miejscu słusznymi wyrzutami. Czy jestem lepszą od innych? — czy więcej inteligentną?... nie wiem. To wiem tylko, że drzwi moje nie zamkną się przed tobą i że dziś mówię do ciebie szczerze: Bądź moim przyjacielem!... Tak kochany hrabio, bądź moim przyjacielem... lecz przyjacielem tylko... a jeśli usta twoje dla zwyczaju zechcą powtarzać miłośne słowa, każ im milczeć... Okrutna nauka, którą mi dałeś, poskutkowała.. Serce moje zamarło... co do zmysłów, potrafię zapanować nad niemi... łatwo mnie pan zrozumiesz... Przyjmij więc, co ci ofiarować mogę, przyjaźń i życzliwość moją, lub rozstańmy się na zawsze... Nie taję, że boleśnie odczułabym tę ostateczność. Więc przysięgasz, że nigdy nie usłyszę z ust twoich o miłości...
— Sprobuję...
— To nie dosyć... Przysięgnij lub żegnaj na wieki.
— Więc będę milczał...
— Doskonale. Tak to lubię... Teraz mówmy o czem chcesz, prócz o zakazanym przedmiocie.
Pan de Nancey przepędził dwie godziny w szalecie, gdy odjeżdżał, czuł że przyszłość jego pozostała w rękach złotowłosej syreny.
Ona, stojąc na ganku, patrzyła za odjeżdżającym... Usta jej szeptały zcicha.
— Trzymam go teraz... odjeżdża w przekonaniu, żem mu przebaczyła, że mą we mnie przyjaciółkę... może myśli, że go kocham...
— Czy podobne mnie kobiety przebaczają?! Czekaj smutny bohaterze! Moje cierpienia, mój wstyd, upokorzenia... nie nie zapomniałam, ty mi za to wszystko zapłacisz!.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.