Z dramatów małżeńskich/XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Z dramatów małżeńskich
Wydawca Księgarnia nakładowa L. Zonera
Data wyd. 1899
Druk Zakłady Drukarskie L. Zonera
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Mari de Marguerite
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVI.
Przedstawienie w teatrze.

Towarzysze p. de Nancey pędzili wszyscy życie hulaszcze.
Nie było dla nich tajemnicą, że hrabia ożenił się dla majątku, z córką mieszczanina, który na handlu korkami zrobił miljony, co im się nadzwyczaj śmiesznem wydawało.
Wiedzieli także, że młoda hrabina była ładna i ta ostatnia przyczyna, popchnęła ich do częstych odwiedzin w Montmorency. Każdy ufał w swoje siły i w potęgę swych wdzięków.
Lecz widok Małgorzaty, aureola niewinności, jaka zdawała się otaczać jej jasne czoło, zbiły z tropu najodważniejszych szermierzy.
Powaga młodej kobiety, nakazująca szacunek, odstręczyła tych lovelasów od jej domu i wkrótce: hrabia uczuł się znów osamotnionym w swym zameczku w Montmorency.
Zły i oburzony na żonę, której przypisał całą winę, Paweł uciekał z domu, spędzając trzy czwarte czasu w Paryżu.
Tak rzeczy stały, gdy okoliczność na pozór mało znacząca, przyniosła Małgorzacie niepowetowaną szkodę.
Dnia jednego hrabia w towarzystwie dziesięciu przyjaciół obiadował w restauracji „Café Anglais.“ Wina wypito wielką ilość, głosy podnosiły się, dowcipy padały jak z rogu obfitości.
Właśnie na stole ukazały się butelki ze starem winem. Jeden z gości ujął napełniony kieliszek, powąchał złotawy płyn, skosztował, i skinąwszy na lokaja zawołał:
— Zabierz to wino Gustawie!! — Nie można go pić... śmierdzi korkiem...
— Cicho! — szepnął śmiejąc się sąsiad mówiącego hrabia de Nattès, któremu już wino dobrze szumiało w głowie. — Nie mów tak głośno mój drogi!
— Dla czego mam być cicho? — zapytał pierwszy.
— Bo w domu wisielca nie mówi się o postronku...
— Co znaczy?...
— Ani o korkach przy zięciu handlarza tymże materjałem — kończył p. de Nattès, wśród ogólnej ciszy.
— Może potępiony przez ciebie korek, wyszedł z handlu teścia naszego przyjaciela Pawła, tu obecnego... Ojciec mój był jego klientem, gdy jeszcze nie miał zameczku w Montmorency, pewnie nie jeden kamień w tej budowli, kupiony został za pieniądze mego ojca.
Młodzieniec spodziewał się, że słowa te przyjęte zostaną wybuchem śmiechu. Lecz omylił się. Gdy skończył mówić, lodowata cisza zaległa pokój.
Paweł powstał.
— Mój panie — rzekł głosem dobitnym — wiedz, że jesteś impertynentem i głupcem...
— Co? — krzyknął młokos wytrzeźwiony nagle.
— Jeżeli ojciec hrabiny był kupcem — ciągnął dalej Paweł — nie mniej jest ona córką swego ojca, podczas gdy słyszałem, że pan nie mógłbyś się tem pochwalić!
Cios był silny i trafny. Cały Paryż w swoim czasie zajmował się awanturniczemi sprawkami pani de Nattès matki.
Młody człowiek zbladł i chciał rzucić się na Pawła, lecz go sąsiedzi powstrzymali.
— Uspokój się mój młody paniczu — mówił spokojnie p. de Nance — nie mam zwyczaju kończyć nieporozumienia pięścią... Zresztą jestem silniejszy... Jutro spotkamy się w lasku Bulońskim.
— Liczę ha to!!!
Świadkowie porozumieli się niebawem.
Paweł nie uprzedził nawet żony o zaszłych wypadkach, przenocował w Paryżu, i nazajutrz rano pchnięciem szpady w prawe ramię, ukarał przeciwnika.
Biedna Małgorzata nie była winną, że pan de Nattès, miał słabą głowę... Paweł, żeniąc się z nią, wiedział, na jakiem przedsiębiorstwie Bouchard zrobił majątek... a jednak okoliczność zaszła w Café Anglais zraziła go i zniechęciła do żony.
Nic nie wyrzucał żonie, ale chłód jego wzrastał, stawał się szorstkim i nawet grubijańskim, rzadko do domu zaglądał, o nie jej nie pytał, i sam nie o sobie nie mówił.
Młoda kobieta zrozumiała, iż serce jej męża przestało do niej należeć. Za dumna, by narzekać, nadto łagodna, by się dopominać o swoje prawa, milczała i modliła się... Myśl, że wszyscy mężczyzni tak samo postępują, przychodziła jej często do głowy. Ufała, że przyszłość przyniesie zmianę...
Gdyby nie odwiedziny pana de Nangés, samotność jej byłaby zupełną... W miarę, jak Paweł oddalał się od żony, René otaczał ją tem większą życzliwością.
Nie raz spostrzegł, że oczy Małgorzaty były zaczerwienione od łez... — Więc przestała być szczęśliwą, kiedy płacze!!! A więc i ona cierpi!!! myślał.
Nie potrzebował daleko szukać przyczyny — zaniedbanie przez męża nie było tajemnicą dla nikogo. — Paweł torował drogę Renemu!...
P. de Nangés rozmyślał nad tem długo. Zdala uśmiechała mu się nadzieja... i nie taił już sam przed sobą, ze kochał Małgorzatę do szaleństwa.
Lecz milczał jak grób, czując to dobrze, iż wyznanie uczucia rozdzieliłoby ich na zawsze.
Zarówno jak ona, milczał i czekał...
Pani de Nancey w swej niewinności, niczego się nie domyślała. René był dla niej przyjacielem, kochała go jak brata.


W teatrze „la Gaîté“ zapowiedzianem było pierwsze przedstawienie czarodziejskiego baletu. Paweł nie mając co robić z czasem, kupił krzesło w orkiestrze i machinalnie bez ciekawości poszedł do teatru.
Sala była przepełniona, nigdzie próżnego kącika, wszędzie głowy ludzkie od góry do dołu.
Zaledwie zajął miejsce i rozejrzał się dokoła, p. de Nancey spostrzegł, że wszystkie niemal oczy i lornetki zwracają się w stronę jednej loży pierwszego piętra z prawej strony.
Zaledwie przyłożył lornetkę do oczów, gdy serce jego silnie bić zaczęło. W loży siedziała ubrana biało młoda kobieta o blond włosach. Poznał natychmiast pannę Lizely, która wspaniale piękna, z dumnie podniesioną głową, nie patrzała na tłum, który ją uwielbiał.
P. de Nancey czuł, że zerwane pęta nawiązują się napowrót. Oczy jego i myśl nie mogły się oderwać od tej kobiety, która przez dwa dni do niego należała... Wspomnienie upajało zmysły Pawła, usta jego wyszeptały słowa:
— Omyliłem się!.. Ją to kochałem jedynie, a nie Małgorzatę...
Po skończonym przedstawieniu p. de Nancey; nie zdając sobie dobrze sprawy z tego co czyni, pobiegł i stanął na drodze, którą Blanche przebywać miała. Spodziewał się, że go spiorunuje wzrokiem. Lecz chciał raz jeszcze uczuć woń, którą wydzielały jej suknie, tę woń, która zdawała się być jej własnym zapachem.
Drzwi loży otwarły się. Wielu mężczyzn, żądnych widoku tej niezwykłej piękności, utworzyło szpaler po dwóch stronach korytarza.
Blanche szła wolno ścigana przez szmer uwielbienia. Była spokojna i chłodna, trzymając w lewej ręce bukiet z mchowych róż, prawą podtrzymywała fałdy okrycia wschodniego, z białej materji w złote pasy.
Nie spuszczała oczów, lecz nie zatrzymywała ich na nikim.
Paweł stał ciągle... Blanche zbliżyła się... zapewne przejdzie nie spostrzegłszy go nawet.
Lecz inaczej się stało. Traf, czy wpływ magnetyczny jego oczów, utkwionych w jej twarzy sprawił, iż panna Lizely odwróciła nieco głowę w stronę, gdzie stał hrabia, i wzrok ich spotkał się w przelocie.
Blanche zadrżała, twarz jej oblał purpurowy rumieniec, lecz z oczów nie padł piorun nienawiści. Uśmiech rozchylił koralowe usteczka, ukazując sznur perłowych ząbków. Pochyliła wdzięcznie główką, oddając ukłon p. de Nancey i przeszła, niknąc w tłumie.
Paweł chciał biedz za nią, lecz ścisk był tak wielki, iż musiał wyrzec się swego zamiaru.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.