Z dramatów małżeńskich/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Z dramatów małżeńskich
Wydawca Księgarnia nakładowa L. Zonera
Data wyd. 1899
Druk Zakłady Drukarskie L. Zonera
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Mari de Marguerite
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIII.
Dwulicowa gra.

Zaraz dnia następnego, Paweł zaczął wprowadzać w czyn projekt usnuty wczoraj.
Czas swój dzielił między Małgorzatą i Blanche, zadawalniając obiedwie.
W Montmorency dnie płynęły zwykłem trybem. Dzień ślubu został oznaczony, uczucie Małgorzaty, najpierw nieśmiałej i cichej, wzrastało i zmieniało ją z dniem każdym z dziewczęcia w kochającą i pełną wdzięku kobietę.
W Ville-d’Avray rzeczy szły mniej — gładko. Blanche zakochana szalenie, upajała się miłością Pawła, lecz walczyła z sobą, była ostrożną, unikała długich rozmów sam na sam, nie dopuszczała do najmniejszego zbliżenia.
Paweł niecierpliwił się, usiłował często pochwycić w objęcia młodą kobietę, licząc, iż jej namiętna natura weźmie górę nad rozsądkiem. Lecz ona wyrywała się z jego uścisku i uciekała zamykając drzwi za sobą.
Pan de Nancey myślał długo, co mogłoby być powodem do tej nieufności. Czyby ją drażniło, iż nie żądał dotąd oznaczenia dnia ślubu?...
Sam też zaczął o tem mówić:
— Dziś rano napisałem do merostwa mojej wioski rodzinnej, z prośbą o przysłanie metryki i aktu zejścia moich rodziców... Sądzę, że przed niedzielą papiery te będą mi przysłane. Nic nie stanie na przeszkodzie do ogłoszenia naszych zapowiedzi. Za dwa tygodnie droga Blanche, będziesz hrabiną de Nancey.
Młoda kobieta uśmiechnęła się czarująco.
— Hrabiną de Nancey — powtórzyła — żoną twoją drogi, najdroższy Pawle!! Lękam się, czy dożyję tej zanadto szczęśliwej chwili, gdy danem mi będzie należeć do ciebie, nie tylko sercem...
Czas upływał. Za sześć dni Małgorzata Bouchard miała zostać hrabiną de Nancey. Trzeba było spieszyć się w Ville-d’Avray, lub dać za przegrane.
Pewnego poranku Paweł przybył do Montmorency smutny i zamyślony.
— Co ci jest drogi przyjacielu? — zapytała żywo Małgorzata.
— To, że kocham cię tak, iż prócz ciebie nic mnie nie zajmuje na świecie — odparł.
— I cóż w tem złego? — ciągnęła dalej narzeczona.
— To prawda, lecz zajęcie się moje jednym jedynym przedmiotem, wpływa ujemnie na moje obowiązki rodzinne... Mam krewnego ze strony mej matki, księcia C***...
Na dźwięk słowa „książę,“ Mikołaj Bouchard zawołał:
— Wielki Boże!... może jesteś z nim w niedobrych stosunkach?! —
— Właśnie o to idzie... Nie wiem, czy on mi przebaczy, że dotąd nie uwiadomiłem go o zaszczytnym związku, który zawrzeć mam zamiar.
— Napisz zaraz...
— Za późno... Pomyśl drogi ojcze, ślub mój za sześć dni się odbędzie... Aby rzecz naprawić, wypada mi jechać do niego...
— Jedź że co prędzej mój zięciu! zawołał Bouchard. — Nie zapomniej złożyć panu księciu mego, najgłębszego szacunku; a możebyś go przywiózł z sobą, co? nie zła myśl!...
— Nie zła, lecz niemożebna do spełnienia... Od pięciu lat wuj nie wychodzi z pokoju, cierpiąc na podagrę...
— Tem gorzej!... tem gorzej!... Serdecznie go żałuję...
W dwie godziny po tej rozmowie Paweł wchodził do drzwi szaletu w Ville-d Avray.
Przez dnie poprzednie szukał w myśli powodu, dla którego panna Lizely wciąż względem niego trzymała się odpornie. I miłość własna wytrawnego uwodziciela, czując się podrażnioną, podsunęła mu przypuszczenie, nie pozbawione pewnej podstawy, że jeśli dotąd nie zwyciężył, to dla tego jedynie, że gdy zbliżała się chwila tryumfu, on musiał opuszczać pole walki, by się stawić przy narzeczonej.
Według jego przekonań, zarówno wódz oblegający fortecę, jak i kochanek, pragnący zdobyć serce kobiety i ją samą, nie powinni zchodzić ze stanowiska, aż po zupełnem zwycięztwie, i zdaniu się na łaskę i niełaskę oblężonych.
W tym więc celu pan de Nancey uwolnił się na przeciąg 48 godzin od obowiązków w Montmorency. Liczył na nieochybne zwycięztwo, i to go podniecało do działania.
Blanche przyjęła go jak zwykle, z zapałem źle ukrywanym. Zdradzały ją co chwila płomienne spojrzenia, namiętne wyrazy, lub drżenie przebiegające jej ciało.
Czas był duszny, powietrze ciężkie, przepełnione elektrycznością. Od strony Paryża nadciągały ołowiane chmury, zwiastując zbliżającą się burzę.
— Jak tu duszno, — powiedziała mu na wstępie młoda kobieta. Idźmy do ogrodu, tam też gorąco, lecz za to świeższe nieco powietrze...
Pan de Nancey towarzyszył jej do altanki, gdzie oboje usiedli na ławce drewnianej. Ramię Pawła służyło za oparcie jego towarzyszce. Nigdy jeszcze nie siedzieli tak blisko siebie.
Paweł szeptał jej do ucha o swej wielkiej dla niej miłości, o wielkiej żądzy posiadania jej, lecz kreśląc obraz wzrastającej wciąż namiętności, przypominał, iż wkrótce otrzyma prawo posiadania jej, którego nikt mu nie zaprzeczy.
Podczas gdy Blanche słuchała tych słów gorących, on czuł, że drżenie wstrząsało jej ciałem, widział wzruszenie na jej obliczu.
Tak upłynęły dwie godziny czasu. Nagle Blanche podniosła głowę pytając:
— Zostaniesz na obiad ze mną?
— Jeśli pozwolisz...
— Wróćmy do domu, nie cię nie ciągnie do Paryża, wszak prawda? — pojedziesz ostatnim pociągiem.
— Zawsze za wcześnie, gdy cię opuścić muszę.
Podano obiad. Po raz to pierwszy p. de Nancey zasiadł do stołu w Ville-d’Avray. Obiad był wyborny, wina znakomite. Lecz potrawy schodziły zaledwie naruszone, oboje nie mieli apetytu. Blanche drżała na całem ciele, Pawła zajmowała jedna jedyna myśl.
Nagle żywe światło zabłysło, i odgłos padającego w blizkości pioruna zatrząsł domem.
Panna Lizely na wpół bezprzytomna, padła w objęcia Pawła:
— Ratuj mnie! — zawołała — ten odgłos przyprawia mnie o szaleństwo.
Mówiła prawdę. Należała do rzędu osób, które burza przeraża i ubezwładnia.
Pioruny biły bez przerwy. Wiatr się zerwał, słychać było łamanie się gałęzi pod oknami. Deszcz bił w szyby, niby tysiące nocnych ptaków skrzydłami. Szalet drżał w swych posadach, błyskawice oświetlały ciemności.
Blanche płakała jak dziecko, nie słuchając perswazji Pawła. Panna Lizely starała się zapanować nad sobą wtedy dopiero, gdy Tomas wszedł do pokoju.
— Przychodzę uwiadomić panią — rzekł lokaj, iż godzina odejścia ostatniego pociągu się zbliża, lecz Robert nie odpowiada za bezpieczeństwo pana hrabiego, jeśli jechać zechce. Konie są wylęknione burzą, w stajni nie chcą stać spokojnie, i zaprządz się nie dają.
— Niech nie zaprzęga! — zawołała Blanche, niepodobna jechać w taką burzę... Przygotujcie pokój gościnny.
— Więc pozwalasz mi zostać? — zapytał Paweł wzruszony, gdy Tomas zamknął drzwi za sobą.
— Nie dziękuj mi — odparła żywo Blanche — w taką noc nie puściłabym nieprzyjaciela... gdybym go miała — o czem wątpię... dodała uśmiechając się.
— Ta burza jak obstalowana przyszła — pomyślał p. de Nancey.
Nie wiedziałem, jak o gościnność prosić... gdy dziś, ona sama zatrzymuje mnie...
Po upływie pół godziny, Tomas ukazał się znów ze świecznikiem w ręku.
— Pokój dla pana hrabiego już gotów — rzekł stając u progu.
Burza oddaliła się nieco. Blanche zmęczona, wyczerpana, wyciągnęła drżącą rękę do Pawła.
— Do widzenia, drogi przyjacielu, — rzekła, — oboje potrzebujemy wypoczynku. Życzę ci dobrej nocy i przyjemnych marzeń pod moim dachem.
Tomas zaprowadził hrabiego na piętro, do pięknego pokoju, którego ściany pokrywały wspaniałe gobeliny. Postawił świecznik na stole i oddalił się.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.