Złoty robak/W piwnicy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Piotrowski
Tytuł Złoty robak
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1968
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W piwnicy

Upłynęło dwa tygodnie, przypomniał sobie, że według kalendarza mógł być ten dzień. Poprzedniego wieczora niebo było w smugach, zapowiadał się wiatr. Pieniądze zwrócone przez Hieronima, na które się obraził, leżały na oknie, schował je teraz do kieszeni. Miał dzień wolny od służby. Szedł na spacer. Najmłodsza Frankowska po raz drugi wyniosła mu chleb z masłem na schody.
Od jakiegoś czasu wiedział, że mimo wszystko jest za dobrze, aby tak mogło wyglądać życie. Wiedział, że to się wyczuwa, znał te cisze, które wyglądają, jakby tryb w mechanizmie życia zaskoczył na dobre. Szczególnie szkodliwa jest wtedy imaginacja, uśmiech, zadowolenie. Wiedział, że zmiana bywa nagła i że nie jest objęta żadnym zapobiegliwym rozumowaniem, prócz przeczucia, i że istnieje ogólny system dokuczliwości losu, nękań, obrzydzania. Na przykład nagle obrywa się strop nad głową, nawet w mansardzie. Kto system ten przyjął do wiadomości, potem, gdy już fakt się stanie, ma przynajmniej wrażenie, że przewidując, bodaj w ujemny sposób kierował nieszczęściem.
Była sobota, rano wrócił z bocznicy, umył się, ogolił, mundur wywiesił za okno, żeby się odczepić od fetoru nafty. Wiatr zerwał ręcznik z haczyka ramy okiennej i wrzucił do rynny poza zasięgiem ręki.
Wyszedł i skierował się ku bulwarom. Miała się ukazać w pobliżu mostu. Zawczasu segregował oczami przechodniów, aby jak najwcześniej w kaszy trafić na perłę.
Miała się powtórzyć już po raz dziewiąty. Szedł udając, że jej nie spotka. Znowu mógł snuć imaginacyjną rozmowę.
Mógł w myślach toczyć z nią pojedynek, wcale nie śmieszny, skoro on go toczył, a ona była powodem, także nie śmieszna. Widok jej, gdyby się zdarzył, wprawiał go w rodzaj miłej irytacji.
Gdyby był bogaty, zrobiłby coś, publicznie na jej oczach podeptałby trawnik lub strzaskał lustro w jadłodajni, nie mogąc strzaskać samej istoty zjawiska.
Potem, w więzieniu napisałby poemat albo traktat o strzaskaniu, czyli Zbrodni Naśladowania. Ten, kto się śmieje z podobnych marzeń, niech się ani martwi, ani pyszni, że na całe życie został urzędnikiem.
Szli, im bliżej mostu, gęściej, przegalopował rotmistrz, dwóch starców podało sobie ręce na środku jezdni, wiatr połechtał martwe żakiety i dmuchnął im w garby. W bryczkach przemykali się synowie banków i kapitału, z nosem w kołnierzu.
Tak ich ktoś nazwał. Nie znosił tego wyniosłego hasła, które dawało się odczytać wszędzie, gdzie tylko jaśniej.
W literaturze, w opisie małej karteczki, którą posyła się przez kelnera w zgrabne i nieśmiałe ręce. W rzeczywistości, rozmach tego bogactwa widziało się za miastem.
Ciągnęły się tam całe kwartały w kilometrach ziemi jednolitej. Kilometry sosen, wielkich jak kolumny, numerowanych, z otokiem smoły, nasiekanych siekaczem i każde ze stylową skarbonką na żywicę. Nie lubił folwarków ceglanych z rurą złotej gnojówy, mrowia bydląt z pastuchami o twarzach docentów, sadzawek, łabędzi, pereł, Poławiaczy pereł w operze, srebra stołowego, uśmiechów lekkich jak oddech, przerażającej bielizny, noszonej przez enigmatyczne dziewczęta o ludzkich wnętrznościach, z wyrostkiem robaczkowym do podrażnienia, bezczelnych w swej obraźliwej delikatności, istot o czynnościach, które muszą dziać się pod ziemią, bo na ziemi nigdy ich nie widać — ojców ich, w chrupkich butach, uprzejmych, z pejczem, pań roztargnionych jak odbicie w kryształowej szybie, i nędzy. Nędzy umysłowej. Wybitnej nędzy, według wszelkiego prawdopodobieństwa.
W parku biła fontanna, z głównej ulicy widać było jej wierzchołek, ponad wierzchołkami drzew, i pył wodny. Przy ogródku za żelaznymi sztachetami, trzy metry na dwa, jednym jedynym w śródmieściu, ile razy go mijał, przypominała mu się jego myśl, którą ten ogródek kiedyś wywołał i jeśli za każdym razem ponownie nie wpadł na nią, to go nękała. Myśl polegała na tym, że gdyby kiedyś umierał, to sobie ten ogródek przypomni. Zasiany był trawą i kwiatami, ścieżka była codziennie wygracowana, lecz nie było do niego wejścia ani od ulicy, ani od strony domu.
Dowcip, spojrzenie, trzeźwość, szkło cienkiego umysłu, zdolność sądzenia i autoironia — nie należały do właścicieli parków, jego były już własnością. Nie mógł sobie wytłumaczyć dlaczego, ale zawsze na samo przypomnienie autoironii ogarniał go niepokój. Suche ziarno wewnętrznej skazy zaczynało pęcznieć, nieraz wtedy przypominał sobie przyjaciela ojca, pijaka, któremu należało za tę „poczciwą tajemnicę” wybić zęby. To prawda, matka potrafiła śmiać się ze swej biedy i choroby. Przypuszczalnie były to łzy, które z rozpaczy przechodziły w uśmiech, uśmiech powodował otrzeźwienie, trzeźwość wywoływała obraz nędzy, nędza była bezgraniczna, a świadomość, że wszyscy toną we współczuciu, wywoływała sprzeciw godności. Godność chroniła się w stan autoironii. Ironia jest zatem odwagą samobójcy. Akt samobójstwa zawsze budził w nim szacunek.
Minął żelazne ogrodzenie, okute bramy i podjazdy. Jest w naturze ludzkiej przekorna chęć dotknięcia rozpalonego żelaza. Uratować przed tym może jedynie zdrowie i zwykłe chamstwo. Tak więc oddzielał się od pewnych problemów i jednocześnie pociągali go ludzie. Gardził nimi, lecz równocześnie chciałby tę pogardę wyrazić. Zazdrościł im chłodu i tego, że niczego nie muszą wyrażać. Chciałby się ograniczyć, zniżyć, być mniej niż tym, kim był do tej pory.
Nie bał się niebezpieczeństwa i czuł, że stać go na nie: na ironię i niebezpieczeństwo. Myślał: jestem wystarczająco przenikliwy. Lecz kto o tym raczy wiedzieć — odpowiadał. Wyobraził sobie, co by było, gdyby przez jakiś przypadek tam się zjawił, w jednym z tych domów ekskluzywnych? Bawiła go ta myśl i nagle zaczynał o tym myśleć. Tchórzostwem jest — rozumował — ukrywać swe zdanie, tchórzostwem unikać miejsca, w którym można by je wygłosić, nawet gdyby budziło poważne zastrzeżenia. Czyżby zatem odwagą było poszukiwanie tych miejsc, podejrzanych? Śmiał się z samego siebie, dawał się nabierać na rozmyślania, równie dobrze mógłby pomyśleć o włamaniu lub o gwałcie publicznym. O wszystkim miał ostatecznie zdecydować — zdał się na niego: przypadek. Boże drogi, był przecież „strzelcem konnym” bez konia, jeszcze niżej, nocnym dozorcą, człowiekiem, który jako przeciwnik już się marnował. Nic nie miał do stracenia, odwrotnie, wszystko do zamanifestowania. Stratę ponosił nie on, który nikogo nie znał, lecz ci, którzy go jeszcze nie poznali.
Nie był skąpy, nie miał materiału na powstanie tej cechy, czyli pieniędzy. Żałował tej wódki, której nie pijał, postanowił wstąpić i wypić jeden kieliszek, biorąc na siebie ryzyko wstąpienia.
Niewielkie wnętrze z witrażykiem w bufecie robiło wrażenie prywatnej kapliczki. Blady właściciel zdjął okulary, nie patrząc odmruknął dzień dobry, nalał kieliszek słodkiej wódki, podał na tacce, włożył okulary i wrócił do wysokiego kantorka, gdzie coś pisał. Benedykt wypił, od razu zapłacił, z obawy, że mogłoby się coś stać, iż mając pieniądze, nagle mógł ich nie mieć. Postał chwilę nad tacką, przyjrzał się uchwytowi do odkładania cygar i mówiąc do widzenia wyszedł na słońce.
Placykiem Bernardynów przeleciał długi podmuch, potem drugi, silniejszy trzeci, coś brzęknęło, nagle zerwała się wichura. Jak zawsze tutaj, niespodziewana, krótka.
W minutę nabrała rozmiarów burzy. Wiatr zaczął się skręcać nerwowo i rozkręcać, miotać ludźmi. Pociemniało. Opitych powietrzem przechodniów niosło teraz chodnikami jak szklanki po przechylonym stole, na rozbicie. Wpół opustoszało, zapełniły się bramy, cichutka panika rozgrywała się dyskretnie, w cichym napięciu. Gdzieś zatrzasnęło się okno i spadły odłamki szkła. Nagle zza chmury błysnęło słońce i ostrym sztychem rozjątrzyło gniewne twarze. Wichura błyskawicznie ustała.
Lecz wtedy, jakby pokątnie, u wylotów ulic spadających nad rzekę zaczęły się dziać rozgrywki, najmniej spodziewane. Jakąś starszą kobietę w czarnym welonie wzięło pod ręce i zaczęło pędzić. Welon stanął dęba nad głową jak słup dymu, broniła się rozpaczliwie, wykonując serię niegodnych ruchów, i gdyby ktoś sprowokowany jej świętym oburzeniem zechciał ostrzej pomyśleć, doszedłby do wniosku, że tym samym wysiłkiem mogłaby udusić szalem kochanka. Tuż obok było zupełnie cicho. A już naprzeciw jakiegoś rumianego pana, stworzonego do zakąsek i wiwatów, nagle wyrwało z toru, wiatr pchnął go w plecy i zaczął popędzać.
Charakterystyczny był stopień naturalności i wdzięku, wymuszenia i rozpaczy branych na te przymusowe ćwiczenia. Wszyscy, opierając się do pewnego momentu, nagle rezygnowali.
Mężczyzna biegł teraz z niespodziewaną lekkością, złapał się za głowę, wypiął brzuch do przodu, ugiął nogi. Galopował oglądając się na boki, solo, wściekły, że robi to nieoczekiwanie sprawnie, na palcach, z fałszywym wdziękiem, i że nie ma sposobu wytłumaczyć się z tego wdzięku ani mu zaprzeczyć.
Tuż obok w smutku i ciszy jakaś anemiczna dziewczyna w bramie przelotowej szamotała się ze sobą i wbrew woli zdejmowała poprzez głowę suknię. Zakonnik, który przecież jakby cały pokryty żaglem, nie tknięty wiatrem, dyskretnie odwrócił głowę do ściany.
Benedykt zbliżał się do mostu. Wydawało mu się, że w tym wszystkim usłyszał brzęk gitary. Rozejrzał się, przystanął na brzegu chodnika.
Ileż razy przedtem mówił sobie, że w życiu trzeba być świadkiem jak najbardziej oględnym, że w niczym nie należy pomagać szczęściu ani je przyspieszać. Brzęk gitary powtórzył się blisko.
Zobaczył ją z daleka, w pewnej odległości, dłuższej niż siedem sekund.
Na pół szerokości chodnika szła grupa młodych ludzi, nie tkniętych wiatrem, a nad samym krawężnikiem w równej linii za nimi — szła ona. O dziesięć godzin za wcześnie, z gitarą przewieszoną przez ramię.
Teraz nagle wiedział, połączył ich wszystkich w jedną całość: szedł oto światek, świat, który zaczął się bawić jeszcze wczoraj. Należała do towarzystwa tych pięciu, policzył, obrzydzenie wywołało już samo nazwanie „światem” grupy młodych łajdaków. Nie przyjrzał im się, miał ich zaledwie w rejestrze pamięci. Na kilka sekund zniknęli mu z oczu, zasłonił ich tramwaj, znów ich zobaczył, gitara szła po swej linii, prosto na niego, było już nie więcej niż trzydzieści metrów.
Stał w miejscu, w którym miał prawo przystanąć jak w każdym innym. Wlepił oczy. Jak szczur ze szczeliny obserwuje twarz śpiącego dziecka. Zbliżała się bezszelestnie. Po raz pierwszy dawała się odczytywać, rosnąć od wielkości skałki w zapalniczce do rozmiarów porcelanowego talerzyka na konfitury. Wydawało mu się, że idąc patrzy, wpatruje się nawet. Wiedział, że nie może to być prawdą.
A może — pomyślał — może przeczuła jego myśli?
Szła nieustępliwie, jakby w ogóle nie istniał w odbiciu jej oczu. Mimo wszystko powinien zejść z jej drogi.
Nie pamięta już ostatniej sekundy. Nastąpiło zderzenie. Nie pamięta, wydawało mu się, że „zakwiliła” obrzydliwie, jak ptak wpadający w sieci, i z obrzydzeniem szarpnęła się wstecz. Nie więcej jak ułamek sekundy trwało zamieszanie. Ktoś krzyknął. Zobaczył w powietrzu punkcik czyjejś pięści, jak szybujący kamień. Cios spadł błyskawicznie.
Runął na chodnik głową do tyłu. Czuł, że został zdmuchnięty z powierzchni i podstawą czaszki szorował po kamieniach.
Nawet nie stracił przytomności. Słyszał nad sobą gwarek. Rozmyślnie nie otwierał oczu. Wstał z zaciśniętymi powiekami. Gdy otwarł, stała wokół niego gromadka ludzi, jak zwykle w takich wypadkach, dość parszywa, żądna krwi, morału, rozczarowana, że nie stało się nic więcej. Na chodniku dostrzegł swój wyłamany ząb, biały i wyraźny jak ułamek talerzyka, z wargi ciekła mu krew i obejmowała już ręce. Zakołysał się na nogach, jakiś chłopczyk podał mu kapelusz i szybko cofnął dłoń jak przed dotknięciem żebraka. Ktoś wziął go za napastnika; ukryty za czyimiś plecami proponował, aby mu jeszcze dołożyć, dla przykładu. Po tych słowach nagle wszyscy zaczęli się lękliwie rozchodzić, w oddali ukazał się policjant, wielki jak koń w uprzęży, w złotym kasku, z złotym paskiem pod brodą.
Po napastnikach nie było już śladu, należało zniknąć policjantowi z oczu.
Rzucił się do najbliższej bramy, nikt za nim nie poszedł, sień była jak tunel, z echem i poślizgiem, biała, spadająca w dół, wyłożona lśniącą kostką, po drugiej stronie kończyła się bramą. W zamkniętych skrzydłach bramy klęczały dwa wykute w żelazie anioły, dłoniami do siebie, i zaryglowane w kolanach żelazną sztabą grały w „łapki”. Po lewej stronie były schody zasłonięte szkarłatną kotarą, naprzeciw niespodziewanie umywalka, biała w białym, i niklowy, iskrzący się kurek. Odezwał się drobniutki odgłos kroków; zza kotary wyszła staruszka o rozhuśtanej głowie, w ustawicznym znaku zaprzeczenia, przeszła mimo, zerknęła, lecz wciąż zaprzeczając nie dostrzegła skrwawionych rąk, a może, skoro ironia była łaskawa dziś tak pięknie się zrealizować, wzięła go za przerośnięte dziecko, które jadło maliny?
Odwrócił się i szybko doskoczył kranu. Krople krwi spadały na białą posadzkę. Jakimś złodziejskim okiem dostrzegł po drugiej stronie sieni żelazne drzwiczki. Umył twarz i zatarł ślady. Jednym rzutem oka stwierdził, że drzwiczki nie zamykają się od zewnątrz. Wszedł i przytrzasnął je za sobą. W tym samym momencie usłyszał odgłos kroków w bramie, staruszka wróciła z policjantem i drżącym głosem opisywała dokładnie jego wygląd. Nawet wiek zgadzał się w przybliżeniu.
Zszedł po betonowych schodach w dół, znalazł się w ciemnym piwnicznym pomieszczeniu, prawdopodobnie pustym, i przykucnął. Teraz gdyby ktoś wszedł zabrać go stąd, stałaby się rzecz straszna.
Zapanowała cisza, gdy się ocknął, było jaśniej, pusto, przestrzeń była wypełniona zapachem spalonych piór, gładkie i lodowate ściany nie przyjmowały ani światła, ani robaków. Wysoko w suficie szklana kostka przepuszczała widmo odblasku, mdłego jak mleko rozlane w rynsztoku. Dnem piwnicy biegł kamienny rowek niewiadomej użyteczności.
Dopiero teraz zaczął myśleć. Skulony pod ścianą zasnął chyba i spał długą chwilę, jaskrawię wróciło przypomnienie wypadku, zerwał się na nogi, przerażony: był zatem po drugiej stronie. Nieodwracalnie. Był jakby w czyśćcu, otaczał go zapach piór albo przypalonych skrzydeł. Chciał stąd uciekać, lecz zakręciło mu się w głowie, znowu przysiadł. Postanowił myśleć. Materiał myślowy był straszny. Sam fakt, samo uderzenie można by ostatecznie przyjąć i machnąć na nie ręką. Było anonimowe. Lecz intencja, pogarda, sposób, poczucie bezkarności...
Napastnikiem był ktoś, kto wie, że mu wszystko wolno. I że mu wolno także wyrazić pogardę. Chyba nikt nie ścierpi aktu pogardy. Wszystko inne: tak, na przykład: czyjąś nienawiść... Nawet ucieszył się z tego odkrycia, to prawda: nikomu nie wolno darować pogardy. Jest próbą pogrzebania żywcem. Miał zanotowanych na kartce kilka zdań do swej Teorii.
Czy ja przypadkiem nie jestem kanalią — pomyślał. — Żeby w takiej chwili... Jeśli lekarz do ostatniej chwili życia bada na sobie przebieg strasznej choroby i notuje... Nie był kanalią. Czy nie dosyć tych rozważań? Czy nie dosyć ślamazarności?... Dawni koledzy już się do niego nie przyznawali, omijali go na ulicy, przestał dla nich istnieć. Koledzy dozorcy nocni; ludzie o spuchniętych bezsennością powiekach, z psami u boku, z zegarem na piersi, właściciele domków, grządek, rozgrzebanej za dnia pościeli. Z nimi miał spokój, pilnował tylko, aby niczym się nie wyróżnić, aby traktowali go na równi, słuchał ich prostych słów, a słowa dotyczyły lampy, zegara i psa, który na starość stał się podły i trzeba go było zastrzelić.
Chciał wstać, krew rzuciła mu się gardłem, dawno już tego nie było.
Zrobił teraz użytek z rowka w betonie. Prawdopodobnie szlach-towano tu kiedyś drób. Krwotok szybko ustał, przypomniała mu się staruszka-donosicielka, która sepleniła: „znak szczególny, duże uszy” — bez wstydu, jakby całe życie pracowała w policji kryminalnej.
Fatalny cios zadał z całą pewnością ten, który w szpalerze był najwyższy i szedł obok Filigranowej. Całe to szczęście, teraz po niej będzie można dojść i do niego. Był najwyższy ze wszystkich, chyba że Filigranowa — o zręcznej nazwie — puszcza się już ponad miarę, bez miary, jest z kim innym, wciąż w innym towarzystwie, żeby odświeżyć wdzięk i niewinność, kurwa to musi być luksusowego ojca i urządzenie się w życiu od urodzenia nie było jej zmartwieniem.
Wtedy stracił bezcenne chwile, szanse pościgu, rozpoznania. Nie przyjrzał się bodaj pobieżnie. Lecz wydawało mu się, że napastnik był kimś „szczególnie znakomitym” w tej grupie, tak zwanym „bożyszczem”, teraz już wydawało mu się, że pamięta jego bydlęcą twarz do tego przynajmniej stopnia, że poznałby, gdyby mu się ukazała.
Czyżby gorączkował? Popadł w rozdrażnienie i rozpacz, trzymając się ściany zaczął spacerować. Napadł go atak wściekłego gniewu. Gdyby morderca jego spokoju był z ludu, z lekkim sercem darowałby mu wszystko. Lecz nikt z ludu nie bije za darmo. Niewątpliwie był to ktoś świadomy swej bezkarności.
Powtarzał się, krążył w kółko, cofał się wstecz.
Wszystko to, co się dzisiaj stało — w stosunku do tego, co myślał chwilę przed zdarzeniem — było czystą ironią losu, która działała tak piorunująco szybko, jakby wszystko to, co pomyślał przedtem, było ekspozycją, wstępem, przedmową do faktów — napisanych bez talentu.
Spadł cios — krótkie zamknięcie całego wywodu myślowego. Zdruzgotany fizycznie i moralnie, bezsilny, zdany na szyderstwo; ten i ów mógł go rozpoznać, nawet sklepikarz, gdzie chleb kupował. Na przyszłość oznaczał już człowieka ośmieszonego na ulicy. Co robi wtedy człowiek honoru? Już nic nie robi. Ten, który ma broń palną, strzela sobie w nadnaturalnej wielkości łepetynę. I ten, który ma odwagę. Ten, który nie ma broni, być może ma charakter i wytrwałość. Doprowadza napastnika do samobójstwa. Przedtem go odnajduje.
Znów zaczęła cieknąć krew z rozbitej głowy. Tamował ją chustką, strużka sięgała połowy pleców. Być może miał gorączkę i bredził.
Zamknięty w tym kamiennym pudle, myślał, że nie wyjdzie stąd żywy. Wyobrażał sobie, że jest rozbulgotanym indykiem w piwnicy, na jutro. Że jutro wystąpi na jakimś dostojnym stole, bez piór, w bukiecie jarzyn. I że topiąc gardło w borówkach, będzie mógł wreszcie powiedzieć dostojnym gościom „całą okrutną prawdę o życiu”. Mdliła go tandeta tego wyobrażenia, po dziesięciu godzinach był głodny, pusty, twarz zaczęła puchnąć.
Dobrze mi tak — myślał — dobrze ci tak, panie Benedykcie.
Dobrze też byłoby — oparł się o ścianę — przepowiedzieć sobie po ciemku strofy Apollinaire’a. — No, no proszę... — poczynając od „Przepięknej Rudowłosej”. Właśnie teraz — zachęcał się zjadliwie: — no proszę... — W wyobrażeniu widział swą sążnistą głowę. Zaczął mówić z pamięci, słyszał i rozumiał. Wydawało mu się, że jest rozstrzeliwany na froncie wśród pokrzyw i w błyskach ognia bezsilnie krzyczy.
Powtórzona kilkakrotnie scena zmęczyła go swym głuchym patosem. Nagle ocknął się z wrażeniem, że mózgu jego dotknęło jak gdyby miękkie skrzydło. Zaczęła świtać pewna szczególna myśl, odległa, z pozoru nierealna; nigdy potem nie mógł dociec, jak wpadł na jej tory — była mglista i tkana z mgły, która rodzi się w głowie odkrywcy na moment przed odkryciem, rozrzedzona, lecz już z tej samej materii, która nagle zgęstnieje, i tylko ją wydobyć na światło dzienne.
Gdyby tak szczęśliwie mogło się złożyć, gdyby wydarzył się pomyślny — prawdę mówiąc — złowrogi zbieg okoliczności? „Wielka miłość” — na przykład. — „Afera”. Wyobraził sobie jakąś nieznaną kobietę jako motyw przewodni afery miłosnej.
Nie jego oczywiście. Jego bowiem myśl, jego odkrycie nie było przyzwoite w prostym znaczeniu, opierało się na zamierzeniu skrytym, długotrwałym, powiedzmy grałby tu rolę podstęp obrażonej dumy. Słuszny. Szlachetna zemsta, oparta na przewadze umysłowej. Być może wcale okrutna.
Miłość zawsze jest nieszczęśliwa — myślał — zawsze dochodzi do momentu tragicznego, kiedy nią już być przestaje, a motyw istnieje dalej, jak lampiony i paliki po zlikwidowanym ogródku, który był kiedyś urządzany, uległ ruinie i wyszło na oczy śmiecie.
Jest to chwila, o której, wiedząc, wiedzieć należy jedynie trochę więcej, sprawić więc tak, aby wiedzieć zawczasu.
A może lepiej przekreślić to wszystko? Po co mi aż taka zajadłość i dalekie plany? Żywotność tragedii jak każdego cierpienia zależna jest od rangi, jaką jej nadaje siła. Dla jednego drobna podłość jest potężnym wstrząsem, dla drugiego zdrada przyjaciela faktem, który był do przewidzenia. Naiwnie zapytując, kto zatem jest lepszy? Gdyby jeszcze wziąć, że ten, co przewidywał, w nagłym postanowieniu wiesza się na futrynie, a drugi otrząsa się tak szybko, jak przedtem rozpaczliwie uległ?
Ogarnęło go wielkie wzruszenie i uczucie przebaczenia. Był bliski płaczu. Nagle darował wszystko.
Jedno tylko — gdyby mógł to osobiście tamtemu powiedzieć — słowami: „Współczuję panu. Nie ma o czym mówić”.
Gdy się po raz drugi obudził, oparty głową o ścianę wpół drzemał. Był w jakiś sposób pogodzony z losem, szaleństwo mijało — trzy dni — pomyślał — będzie to chodziło za mną, a potem wtopię się w tłum, który i tak przecież zdąża do śmierci. Nie jestem najgorszy z tych, co o tym wiedzą. Filigranową wyłączył z osobistej winy, została tylko ogniwem do osiągnięcia napastnika, zachowując wszystkie dotychczasowe przywileje.




Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.