Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

skoro on go toczył, a ona była powodem, także nie śmieszna. Widok jej, gdyby się zdarzył, wprawiał go w rodzaj miłej irytacji.
Gdyby był bogaty, zrobiłby coś, publicznie na jej oczach podeptałby trawnik lub strzaskał lustro w jadłodajni, nie mogąc strzaskać samej istoty zjawiska.
Potem, w więzieniu napisałby poemat albo traktat o strzaskaniu, czyli Zbrodni Naśladowania. Ten, kto się śmieje z podobnych marzeń, niech się ani martwi, ani pyszni, że na całe życie został urzędnikiem.
Szli, im bliżej mostu, gęściej, przegalopował rotmistrz, dwóch starców podało sobie ręce na środku jezdni, wiatr połechtał martwe żakiety i dmuchnął im w garby. W bryczkach przemykali się synowie banków i kapitału, z nosem w kołnierzu.
Tak ich ktoś nazwał. Nie znosił tego wyniosłego hasła, które dawało się odczytać wszędzie, gdzie tylko jaśniej.
W literaturze, w opisie małej karteczki, którą posyła się przez kelnera w zgrabne i nieśmiałe ręce. W rzeczywistości, rozmach tego bogactwa widziało się za miastem.
Ciągnęły się tam całe kwartały w kilometrach ziemi jednolitej. Kilometry sosen, wielkich jak kolumny, numerowanych, z otokiem smoły, nasiekanych siekaczem i każde ze stylową skarbonką na żywicę. Nie lubił folwarków ceglanych z rurą złotej gnojówy, mrowia bydląt z pastuchami o twarzach docentów, sadzawek, łabędzi, pereł, Poławiaczy pereł w operze, srebra stołowego, uśmiechów lekkich jak oddech, przerażającej bielizny, noszonej przez enigmatyczne dziewczęta o ludzkich wnętrznościach, z wyrostkiem robaczkowym do podrażnienia, bezczelnych w swej obraźliwej delikatności, istot o czynnościach, które muszą dziać się pod ziemią, bo na ziemi nigdy ich nie widać — ojców ich, w chrupkich butach, uprzejmych, z pejczem, pań roztargnionych jak odbicie w kryształowej szybie, i nędzy. Nędzy umysłowej. Wybitnej nędzy, według wszelkiego prawdopodobieństwa.
W parku biła fontanna, z głównej ulicy widać było jej wierzchołek, ponad wierzchołkami drzew, i pył wodny. Przy ogródku za żelaznymi sztachetami, trzy metry na dwa, jednym jedynym w śródmieściu, ile razy go mijał, przypominała mu się jego myśl, którą ten ogródek kiedyś wywołał i jeśli za każdym razem ponownie nie wpadł na nią, to go nękała. Myśl polegała na tym, że gdyby