Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wszystko to, co się dzisiaj stało — w stosunku do tego, co myślał chwilę przed zdarzeniem — było czystą ironią losu, która działała tak piorunująco szybko, jakby wszystko to, co pomyślał przedtem, było ekspozycją, wstępem, przedmową do faktów — napisanych bez talentu.
Spadł cios — krótkie zamknięcie całego wywodu myślowego. Zdruzgotany fizycznie i moralnie, bezsilny, zdany na szyderstwo; ten i ów mógł go rozpoznać, nawet sklepikarz, gdzie chleb kupował. Na przyszłość oznaczał już człowieka ośmieszonego na ulicy. Co robi wtedy człowiek honoru? Już nic nie robi. Ten, który ma broń palną, strzela sobie w nadnaturalnej wielkości łepetynę. I ten, który ma odwagę. Ten, który nie ma broni, być może ma charakter i wytrwałość. Doprowadza napastnika do samobójstwa. Przedtem go odnajduje.
Znów zaczęła cieknąć krew z rozbitej głowy. Tamował ją chustką, strużka sięgała połowy pleców. Być może miał gorączkę i bredził.
Zamknięty w tym kamiennym pudle, myślał, że nie wyjdzie stąd żywy. Wyobrażał sobie, że jest rozbulgotanym indykiem w piwnicy, na jutro. Że jutro wystąpi na jakimś dostojnym stole, bez piór, w bukiecie jarzyn. I że topiąc gardło w borówkach, będzie mógł wreszcie powiedzieć dostojnym gościom „całą okrutną prawdę o życiu”. Mdliła go tandeta tego wyobrażenia, po dziesięciu godzinach był głodny, pusty, twarz zaczęła puchnąć.
Dobrze mi tak — myślał — dobrze ci tak, panie Benedykcie.
Dobrze też byłoby — oparł się o ścianę — przepowiedzieć sobie po ciemku strofy Apollinaire’a. — No, no proszę... — poczynając od „Przepięknej Rudowłosej”. Właśnie teraz — zachęcał się zjadliwie: — no proszę... — W wyobrażeniu widział swą sążnistą głowę. Zaczął mówić z pamięci, słyszał i rozumiał. Wydawało mu się, że jest rozstrzeliwany na froncie wśród pokrzyw i w błyskach ognia bezsilnie krzyczy.
Powtórzona kilkakrotnie scena zmęczyła go swym głuchym patosem. Nagle ocknął się z wrażeniem, że mózgu jego dotknęło jak gdyby miękkie skrzydło. Zaczęła świtać pewna szczególna myśl, odległa, z pozoru nierealna; nigdy potem nie mógł dociec, jak wpadł na jej tory — była mglista i tkana z mgły, która rodzi się w głowie odkrywcy na moment przed odkryciem, rozrzedzona,