Strona:Mieczysław Piotrowski - Złoty robak.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się, że idąc patrzy, wpatruje się nawet. Wiedział, że nie może to być prawdą.
A może — pomyślał — może przeczuła jego myśli?
Szła nieustępliwie, jakby w ogóle nie istniał w odbiciu jej oczu. Mimo wszystko powinien zejść z jej drogi.
Nie pamięta już ostatniej sekundy. Nastąpiło zderzenie. Nie pamięta, wydawało mu się, że „zakwiliła” obrzydliwie, jak ptak wpadający w sieci, i z obrzydzeniem szarpnęła się wstecz. Nie więcej jak ułamek sekundy trwało zamieszanie. Ktoś krzyknął. Zobaczył w powietrzu punkcik czyjejś pięści, jak szybujący kamień. Cios spadł błyskawicznie.
Runął na chodnik głową do tyłu. Czuł, że został zdmuchnięty z powierzchni i podstawą czaszki szorował po kamieniach.
Nawet nie stracił przytomności. Słyszał nad sobą gwarek. Rozmyślnie nie otwierał oczu. Wstał z zaciśniętymi powiekami. Gdy otwarł, stała wokół niego gromadka ludzi, jak zwykle w takich wypadkach, dość parszywa, żądna krwi, morału, rozczarowana, że nie stało się nic więcej. Na chodniku dostrzegł swój wyłamany ząb, biały i wyraźny jak ułamek talerzyka, z wargi ciekła mu krew i obejmowała już ręce. Zakołysał się na nogach, jakiś chłopczyk podał mu kapelusz i szybko cofnął dłoń jak przed dotknięciem żebraka. Ktoś wziął go za napastnika; ukryty za czyimiś plecami proponował, aby mu jeszcze dołożyć, dla przykładu. Po tych słowach nagle wszyscy zaczęli się lękliwie rozchodzić, w oddali ukazał się policjant, wielki jak koń w uprzęży, w złotym kasku, z złotym paskiem pod brodą.
Po napastnikach nie było już śladu, należało zniknąć policjantowi z oczu.
Rzucił się do najbliższej bramy, nikt za nim nie poszedł, sień była jak tunel, z echem i poślizgiem, biała, spadająca w dół, wyłożona lśniącą kostką, po drugiej stronie kończyła się bramą. W zamkniętych skrzydłach bramy klęczały dwa wykute w żelazie anioły, dłoniami do siebie, i zaryglowane w kolanach żelazną sztabą grały w „łapki”. Po lewej stronie były schody zasłonięte szkarłatną kotarą, naprzeciw niespodziewanie umywalka, biała w białym, i niklowy, iskrzący się kurek. Odezwał się drobniutki odgłos kroków; zza kotary wyszła staruszka o rozhuśtanej głowie, w ustawicznym znaku zaprzeczenia, przeszła mimo, zerknęła, lecz