Złoto z Porto Bello/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Howden Smith
Tytuł Złoto z Porto Bello
Rozdział II. Człowiek o jednej nodze i dziewczyna irlandzka
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia S. A. „Ostoja”
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Tytuł orygin. Porto Bello Gold
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
Człowiek o jednej nodze i dziewczyna irlandzka.

Nazajutrz rano zająłem się z pomocą Piotra Corlaera sprawdzaniem wszystkich naszych potrzeb handlowych, iż zbiegło mi pół przedpołudnia, zanim mogłem wyjść z kantoru i udać się na pokład okrętu kapitana Farradaya, by tam umówić się z załogą co do przeniesienia tej części ładugi, jaka przypadała na naszą składnicę.
Gdym chwytał za kapelusz, Darby Mc Graw wpatrzył się we mnie tak przenikliwie, iż wyprawiłem go do kuchni, by nabrał pełną torbę świeżo zabitych kurcząt oraz jarzyn inspektowych — wiedziałem bowiem, że takie jadło miłe będzie żeglarzom po długiej podróży — i kazałem mu zanieść to do stoczni. Uradował się, zupełnie jak gdyby go obdarzono wolnością, i podskakiwał przez całą drogę, pogwizdując jak skowronek.
Przebywszy ulicę Perłową, doszliśmy do ulicy Szerokiej, gdzie odnoga morska wrzyna się w ląd; mijałem ją, zamierzając u wylotu Whitehall Street wystarać się o czółno, któreby mnie przywiozło do pocztowego statku brystolskiego, gdy naraz Darby zwrócił moją uwagę na strzeliste maszty i zagmatwany takelunek[1] wielkiego okrętu, stojącego na kotwicy w ujściu Rzeki Wschodniej.
— To fregata,, panie Robercie! — zakrzyknął.
Nie można było się mylić, widząc malowane strzelnice armatnie i warowne parapety; to też przez chwilę przypuszczałem, że komandor Burrage uprzedził nasze żądanie. Wtem na szczycie bezanmasztu[2] rozwinęła się flaga i obaczyłem czerwono-złote barwy Hiszpanji.
— Czy pan przypuszcza, że on tu przybył w pościgu za korsarzem? — szepnął Darby, któremu oczy aż się skrzyły pożądliwością.
— O nie, Darby, — odpowiedziałem, śmiejąc się. — To Hiszpan, a on i jemu podobni nie pragną krwi korsarzy.
— Phi! gdybyż to choć raz lub ze dwa razy puknął z armaty! — westchnął Darby. — Albo, gdybyż powieszono jakiego nieboraka na rei, byśmy mogli to oglądać. Ach, panie Robercie, czyż nie byłby to widok wspaniały?
— Idźże sobie! — rzekłem, śmiejąc się znowu z dziwacznych wymysłów chłopaka. — Jesteś krwi chciwy, niczem korsarz, co żegluje po morzach hiszpańskich.
— Ręczę panu, żem jest taki — odparł Darby z uporem. — Chciałbym być wielkim korsarzem, tak jest... i nie robiłbym nic sobie z fregat, czy byłyby to okręty hiszpańskie czy króla angielskiego... dalibóg, choćby i francuskie. Zdobyłbym je co do jednego!
— Tak, z pewnością-byś zdobył — potwierdziłem. — Ale spojrzyjno, Darby. Za tą fregatą jest jeszcze jakiś dziwny statek.
Wskazałem mu mały pogruchotany bryg o łatanych i brudnych żaglach, na którego czarno malowanym kadłubie widać było biały rozbryzg, w miejscu gdzie kula armatnia wyrwała mu drzazgi z desek.
— On też widział piratów, głowę za to daję — nadmieniłem. — Pewnie ledwo się wymknął.
Darby‘emu oczy się rozszerzyły, jak kotu w ciemności.
— Hejże hej! przypatrzcie-no się ino, jak go kulą charatnęli w bok! Będzie miał tęgie paternoster! A teraz, panie Robercie, będziesz-li jeszcze ze mnie szydził, gdy mówię, że korsarze są tuż na granicy?
— Nie, Darby. Ów zuch z pewnością bliższy był śmierci, niż mógłbym sobie wyobrazić — odpowiedziałem.
— Najprawdziwsze słowa, jakie zdarzyło mi się słyszeć! — oznajmił jakiś miły głos poza mną; — świadczą one o wielkiej wrażliwości umysłu i litościwem sercu, zważywszy, że doprawdy niewielu jest takich lądowców, którzyby pomyśleli o tarapatach, na jakie narażony bywa biedny żeglarz, nie otrzymując wzamian ani Bóg-zapłać od swych panów, a od szypra tylko wymyślania... prawie że nikt o tem nie pomyśli. Co prawda, to prawda, młody paniczu. Jestem sługą waszmości i spodziewam się, że pan pozwoli mi, bym złożył mu najpokorniejsze dzięki, boć należę do tych, którym udało się ocalić cudownym sposobem.
Odwróciłem się, by przekonać się, kto tak przemawia. Obaczyłem przystojnego, pogodnego mężczyznę w kwiecie wieku; był rosły i krzepki, ale miał tylko jedną nogę. Druga noga (mianowicie lewa) była ucięta w górze pod samem prawie biodrem, przeto podpierał się na długiem szczudle z pięknie rzeźbionego, twardego drzewa był to mahoń, jakem się później dowiedział. Szczudłem tem się posługiwał z całą zręcznością, zupełnie niby ową utraconą nogą. Rzemień, przeciągnięty przez dziurkę w podpaszku, obwiązał sobie dokoła szyi, tak iż nawet gdy chciał usiąść, nie rozstawał się ze swą podporą; na końcu zaś szczudła umieszczony był ostry kolec żelazny, służący do pewnego utrzymania się na nierównym gruncie lub śliskich pokładach.
Gdym mu się przypatrywał po jego pierwszych słowach, on jął kusztykać dokoła mnie z miną poufałą, która dla młodzika mogła być bardzo pochlebna, bądź co bądź wywarł na Darbym większe wrażenie niż na mnie.
— Czy waćpan jesteś z owego brygu? — zagadnąłem z ciekawością.
— Tak, tak, młody paniczu, jestem stamtąd... i jestem jednym z tych nieszczęsnych grzeszników, których ocaliła niedocieczona Opatrzność, nie zważająca na ludzkie uchybienia... na sprawiedliwe i niesprawiedliwe, jako powiadają kaznodzieje. Przybywam z Barbados, na brygu Constant. Nazwisko moje Silver, panie łaskawy... na imię mi Jan, jak mówią moi chrześni rodzice. Jednakowoż majtkowie nazywają mnie przeważnie „Brytwanną“, ponieważ uważają mnie za wyśmienitego kucharza.
A zresztą łączy się z tem cała powieść, młody panie. Ach tak! Nie po raz pierwszy mi się to zdarzyło, żem ucierpiał z rąk tych piratów, co to srożą się i rozbijają po morzach na pohybel biednym, uczciwym marynarzom!
Tu zniżył głos.
— Czy widzisz, jak mi to szpetnie ucięli kawał cielska? Widzisz, sameś to powiedział. Tak, tak! nietrudno to poznać kuternogę. Co sądzisz, jak utraciłem ten lewy kulas — hę? Nie umiesz objaśnić, powiadasz — i nic w tem dziwnego, boć nigdy przedtem nie widziałeś mnie na oczy. Dobrze, więc ci opowiem, mospanie. Waćpan masz liczko młode i uprzejme i widzę, że współczujesz dolegliwościom biednego, marynarza... a jakże... i tak samo ten poczciwy chłopak, co jest z tobą... z Irlandji rodem, czy nie tak, mój drogi? Poznałem... poznałem!... Ale o czem zacząłem mówić? Ach tak, pewnie opowiadałem ci o utraconej nodze... cieszę się, żem wtedy i łapska nie utracił. Czemu to tak, powiadasz? Ponieważ człowiek może przeboleć utratę nogi, która do niczego nie jest przydatna, jak tylko do chodzenia. A le utracić rękę? Pomyśl, mój panie! Nie mając ręki, nie można pracować, nie można walczyć, prawie nie można jeść. Dlatego to powiadam, że jestem szczęśliwy.
Człowiek ten ujmował mnie swą niezwykłością więc otwarcie wyznaję, że byłbym nań nalegał o dalsze wyjaśnienia, nawet gdyby przy mnie nie było Darby‘ego; w każdym razie nie kto inny, ale Darby, skierował go z powrotem do głównego zagadnienia naszej rozmowy.
— Czy widziałeś piratów? — wykrztusił chłopak w podnieceniu.
Jan Silver obrócił się wyniośle na swem szczudle i rzucił chmurne spojrzenie na bryg, naznaczony kulą armatnią.
— Czym widział? — powtórzył. — No, mój chłopcze, to jeszcze zależy. Tak, tak, to wszystko zależy. Czy w ostatnich latach to było, chciałeś zapewne powiedzieć? Nie, nie mogę powiedzieć z ręką na sercu, bym widział ich temi czasy. Inaczej było, gdym utracił nogę... i wówczas, gdy Flint mnie zesłał na odludną wyspę.
— Więc waćpan znasz Flinta? — natarłem na niego.
Potrząsnął głową.
— Czy go znam? O nie, młody paniczu, nie znam żadnego z tych krwawych opryszków. Widziałem ich, to prawda... widziałem zawielu naraz, możnaby powiedzieć. Wycierpiałem swoją pokutę, gdyż ostatnim razem Bóg wyzwolił mnie cało i zdrowo z rąk owych szubrawców.
— Czy napadli cię od strony Piaszczystej Mierzei? — badałem go.
— Piaszczystej Mierzei? — powtórzył. — Może i tak było, młody paniczu. Małośmy na to baczyli, gdzie się znajdujemy. Jedyną naszą myślą było dobić do portu cało i zdrowo.
— Ale widzę, że was postrzelili! — pytałem wciąż natrętnie.
— Ten okręt? — odpowiedział. — Ach, tak, ale... Będę na tyle śmiały, panie łaskawy, że zapytam, nie wiesz-li przypadkiem,, czy jakie inne okręty z Nowego Jorku były również ścigane?
Wskazałem mu statek kapitana Farradaya, kołyszący się na kotwicy, o jakie ćwierć mili od brzegu.
— Jest to statek pocztowy z Brystolu, a ledwie wczoraj rano zemknął przed pościgiem osławionego kapitana Rip-Rapa.
Marynarz zmarszczył brwi jakby w zamyśleniu.
— Powiadasz, że był to kapitan Rip-Rap! Niechże mnie kule biją, młody paniczu, ależ to straszna nowina! No! no! no! Kto ma szczęście, ten uciecze — zawsze tak było. Miło to posłyszeć, że innym też trafiło się szczęście. Ale przypuszczam, że okręty królewskiej floty puszczą się teraz za nim w pogoń?
— Nie, niemasz ich bliżej, jak w Bostonie — odpowiedziałem. — Conajmniej tydzień czasu się zmitręży, zanim zdołamy odpędzić stąd tych drapichrustów.
Pokiwał z ubolewaniem głową.
— Niech mnie kule biją, ale to zła nowina! Byłem doprawdy szczęśliwy, iż mi to uszło na sucho. Gonił za mną aż do samej nocy, a że mnie wypuścił z rąk, to (gotówbym poprzysiąc) raczej z obawy przed mieliznami, niż z innego powodu.
— A zatem on wczoraj ścigał waćpana? — zapytałem.
— Ma się rozumieć, młody paniczu. Alboż ci tego nie opowiadałem? Wczoraj, około południa, wypadł jak piorun, a o zmierzchu zdołał już wycelować na nas do strzału przednie armaty i zamierzał strzaskać jeden z wręgów[3], by nas ubezwładnić. Jednakowoż kula ugodziła, jak widzisz, w bok okrętu i przebiła go nieszkodliwie, choć mogła wyrządzić wiele złego.
Jeden z przewoźników wiosłował wzdłuż wybrzeża w naszą stronę. Skinąłem nań, by przybił do pomostu, na którym staliśmy.
— Muszę odejść — odezwałem się. — Winszuję panu, panie Silver, że udało ci się wymknąć. Choć tam dawniej zakosztowałeś wielu złych przygód, to wczoraj sprzyjało ci szczęście.
Pokiwał głową i potarł sobie czuprynę.
— Dziękuję uprzejmie, młody paniczu. Pozwól waszmość że pochwycę cumę[4]. Doskonale! Czy postawić koszyk na poprzek? A czy ten oto miły chłopak nie pójdzie razem? Nie? Tedy może pan okaże mi jeszcze jedną łaskę i wypożyczy mi go na jakie pół godziny, aby mi pokazał w tem mieście parę miejsc, przez które wypadła mi droga. Nie śmiałbym o to prosić łaskawego pana, ale jak sam waszmość widzisz, jestem, że tak powiem, napoły kaleką, a ten port jest mi zgoła nieznany, jako że zazwyczaj krążyłem dokoła Inji Zachodnich.
— Korzystajże z jego usług, jak ci się żywnie podoba. — odpowiedziałem. — Darby, zaprowadź pana Silvera, gdziekolwiekby iść sobie życzył.
Piegowata twarz Darby‘ego rozpromieniała na samą mysi o dłuższem obcowaniu z tym chromym żeglarzem, który opowiadał z taką swobodą o walkach i włóczęgach pirackich.
— O tak, panie Robercie, — odrzekł. — Będę mu pomagał ile tylko w mej mocy.
— Wierzę jego słowom — natrącił Silver. — Nigdy nie widziałem chłopca z tak dobrotliwą buzią. Dobrotliwa twarz oznacza dobrotliwe serce, zawsze to mówię, młody paniczu.
Mój przewoźnik już miał ruszyć wiosłami, gdy naraz przyszła mi nagła myśl, która sprawiła, iżem go powstrzymał.
— Za pozwoleniem, — zawołałem, — przyszło mi na myśl, że może Darby nie potrafi waćpanu usłużyć we wszystkiem, czegobyś sobie życzył. Czy asan szukasz kogoś szczególnie?
Zawahał się na jakie ćwierć minuty.
— No, nikogo tak znowu w szczególności, panie łaskawy — odrzekł nakoniec. — Wybieram się do gospody pod głową Wielorybią ... może waszmości zdarzyło się słyszeć o takim zakątku?
Skinąłem głową potakująco.
— Znajdziesz ją we wschodniej połaci miasta. Darby może ci wskazać.
Krzyknął mi znów parę podziękowań i pokusztykał żwawo o kuli; Darby kroczył koło niego, odęty śmieszną zarozumiałością.
Na pokładzie Anny zastałem zupełny rozgardjasz. Kapitan Farraday, jak przewidywałem, od chwili jak na wczorajszym przedwieczerzu udał się na ląd, jeszcze dotychczas nie powrócił; niewątpliwie wysypiał się kędyś w gospodzie pod królem Jerzym, wychyliwszy nadmierną ilość wszelakich trunków. Sztorman wybrał się dziś rano na wybrzeże, by go odnaleźć i zapewne skorzystał ze sposobności, by pójść w ślady swego szypra. Pan Jenkins, który uniknął był śmierci z krwawych rąk okrutnego Rip-Rapa i Flinta, miał okręt na swej pieczy. Był to człek markotny i skwaszony, rodem ze wschodniej prowincji, który czynił wszystko po długim namyśle, wyrażającym się tak jak u Corlaera, więc żmudna to była robota sprawdzać wraz z nim rejestr przywiezionego towaru. Przyjąłem zaproszenie na obiad z nim, a cały czas poobiedni zbiegł nam na ostatecznych przeliczaniach; umówiliśmy się, kiedy nazajutrz mają przyjść tragarze, poczem wyszliśmy z powrotem na pokład.
Mój przewoźnik oddawna gdzieś się zapodział, więc Jenkins wydał bosmanowi rozporządzenie, by przysposobił wioślarzy, którzy mieli mnie odwieźć na brzeg. Stojąc na schodkach burtowych, napomknąłem mimochodem o dwóch okrętach, które tu rankiem przybyły.
— Ten bryg miał bliższą styczność z naszym przyjacielem Rip-Rapem, — nadmieniłem.
— A jakże — odpowiedział Jenkins posępnie. — Jakoś mi się to dziwne wydaje, by Barbadyjczyk miał przywozić rum i cukier do Nowego Jorku. Zwykle zdają to na Yankee‘sów.
— Prawda, — potwierdziłem, — ale w każdem prawidle może się zdarzyć wyjątek.
Na pokładzie hiszpańskiej fregaty rozległ się donośny, srebrzysty głos świstawki.
— Źle to, że niema tu obecnie żadnego z naszych okrętów — zauważyłem. — Rip-Rap zakosztowałby własnej pigułki.
Pan Jenkins, nie marszcząc nawet twarzy, okazał po sobie ogromne niezadowolenie.
— To mają być Hiszpanie! — parsknął. — Cóż oni tu mają do roboty, chciałbym to wiedzieć!
— Może wichura zagnała ich na północ w czasie żeglugi? — postawiłem przypuszczenie.
Pan Jenkins parsknął po raz drugi.
— On wcale nie zboczył z drogi. Ich przybycie grozi jakimś nieszczęściem, niewiadomo zupełnie, jak go uniknąć.
— Jakiem nieszczęściem? — dopytywałem się.
Wzruszył ramionami.
— Niewiadomo, powtarzam. Ale od Hiszpanów nigdy nam nie przyszło nic dobrego, panie Ormerod, możesz mi wierzyć.
Zanim zdołałem mu odpowiedzieć, bosman oznajmił, że łódka już czeka w pogotowiu koło schodków, więc rzuciłem panu Jenkinsowi przelotem kilka słów pożegnania, gdyż jego tępa zgorzkniałość odstręczała mnie od bliższej z nim zażyłości.
Gdy moja łódka, odbiwszy od pocztowego statku brystolskiego, pomykała chyżo przed siebie, naraz z za kadłuba hiszpańskiej fregaty wyłoniła się spora szalupa i zaczęła nas gonić, popędzana przez dwunastu zgorzałych chłopa, wiosłujących co sił. Na rufie, za komendantem, siedziała na uboczu jakaś postać opatulona płaszczem. Obie łodzie prawie jednocześnie dojechały do Broad Street; wyskoczyłem na brzeg, rzuciłem parę groszy marynarzom, którzy mię przewieźli i ruszyłem w drogę, by zanieść sprawozdanie ojcu, który — jak wiedziałem — mógł się gniewać, iż tyle czasu straciłem na załatwienie poruczonych mi zleceń. Nie uszedłem jednak nazbyt daleko, gdy od przystani zawołał ktoś za mną.
Senjor! Sirr-rr-ach![5]
Odwróciwszy się, ujrzałem bosmana z szalupy hiszpańskiej fregaty i posłyszałem wielki galimatjas hiszpańskiego szwargotu, z którego nie zrozumiałem ani słowa. Kiedy to oznajmiłem przybyszowi, w raz też jakaś inna osobistość wysunęła się naprzód, stając w żółtej poświetli olejnego kaganka, co wisiał w portalu najbliższego sklepu. Była to owa opatulona postać z szalupy; jednakowoż, zamiast miczmana lub podoficera, rozpoznałem w niej przy skąpem oświetleniu młodą kobietę, której zgrabna uroda uwydatniała się skroś ciężkich zwojów przyodziewku. Dość było jednego wykrzyknika, wyrzeczonego sykliwą hiszpańszczyzną, a bosman przycichł jak trusia.
— Panie łaskawy, — odezwała się zaraz potem angielszczyzną niegorszą od mojej, — czy możesz wskazać nam drogę do szynku pod „Głową Wielorybią“?
Nie zdobyłem się na lepszą odpowiedź jak zająkanie się. Była ona drugą cudzoziemską osobą, która mnie w dniu dzisiejszym zapytywała o szynk pod „Głową Wielorybią“, który jak zeszłego wieczoru napomknął mój ojciec, uchodził za miejsce schadzki różnych podejrzanych indywidów; i to pewna, że ta kobieta zgoła nie wyglądała na to, by mogła mieć coś wspólnego ze zgrają hałaśliwej hołoty, jaka tam bywała. Ponadto nie mogłem wyjść z zadziwienia, skąd tak powabna dziewczyna wzięła się na pokładzie hiszpańskiej fregaty...
W nikłem świetle kaganka widziana, nie wyglądała wcale na Hiszpankę. Wprawdzie miała włosy ciemne, lśniące czarniawo, ale oczy jej były tak błękitne, jak u Darby‘ego Mc Graw, a nos ani trochę nie można było podejrzywać o zarys kabłąkowaty. Usta miała szerokie, z lekkiem jakby zagięciem w kącikach, które zacinały się dziwnie, gdy się śmiała, a gdy płakała, obwisały smutno, aż serce się krajało. Wiekiem niewiele starsza była od dziecka, a niewinność, malująca się w jej postawie, dziwnie kłóciła się z zadanem mi pytaniem. Gdym tak stał, wytrzeszczywszy w nią oczy, jej drobna nóżka dreptała niecierpliwie po wyboistym bruku.
— No, panie łaskawy, — odezwała się chłodno — czy waćpan przypadkiem nie umiesz tyle po angielsku, co po hiszpańsku?
— N...nie — udało mi się wyjąkać. — Ale... ale prawdę powiedziawszy, gospoda pod Głową Wielorybią nie jest miejscem odpowiedniem dla osób takich, jak pani.
Przymrużyła oczy.
— Zdaje się, że nie rozumiem, o co panu chodzi — odpowiedziała. — Idę tam, by spotkać się z moim ojcem.
— Ależ ojciec żadną miarą nie pochwali pani za przybycie tam o tej porze — zauważyłem.
Nieznajoma wybuchnęła gromkim śmiechem.
— Pan mówi, jakby był dokładnie powiadomiony o jego sposobach postępowania — uznała. — Ale mniszki od św. Brygidy nieraz mi to kładły w uszy, jak mam się wybierać na ten grzeszny świat, a niestety jużem się napatrzyła nieco grzeszków. Przeto postanowiłam sobie, że zakosztuję dzisiaj wieczorem nieco przygód za to, że przez tyle tygodni byłam, jak w kozie, zamknięta w tym przebrzydłym, brudnym okręcie; kazałam więc Don Pablowi, który był oficerem dyżurnym, aby przygotował łódź dla mnie... mimo, że ów załamywał ręce i perswadował mi, że chcę go tem przywieść do zguby.
Roześmiałem się w duchu z tej dziwnej samowoli jej kaprysu. Prawdę powiedziawszy, mogłem sobie wyobrazić, jak młodzi don‘owie z fregaty kochali się w niej na zabój.
— Ale to nie upoważnia pani, by wybierać się nocą do szynku pod Głową Wielorybią — upomniałem ją. — Doprawdy, pani nawet myśleć o tem nie powinna.
— Ja sama będę sędzią swych postępków! — odcięła się wyniośle, jak wprzódy. — A jeżeli jest tam mój ojciec, tedy nie może mi się stać nic złego.
— O ile on tam się znajduje — rzekłem. — Ale mam wątpliwości, czy pani nie pomyliła się co do jego zamiarów.
— Nie, nie — odparła stanowczo. — Słyszałam, jak on z nimi o tem rozmawiał. Ale być może waćpan masz słuszność, a ja nie będę na tyle niewdzięczna, bym miała drwić z życzliwej rady uprzejmego cudzoziemca. Gdy dojdziemy do gospody, Juan wejdzie do środka, a ja pozostanę na dworze. Jednak muszę się przejść gdziekolwiek, bo nogi mi się roztrzęsły od ciągłego kołysania się okrętu, a jutro wraz ze zmianą odpływu wyjedziemy znów na pełne morze. Odtąd już przez wiele tygodni nie będę miała sposobności, by stąpić nogą na suchy ląd.
— Jeżeli pani pozwoli, to poprowadzę was ku gospodzie pod Głową Wielorybią — zaofiarowałem się. — Właśnie sam idę w tym kierunku.
— Wielka to uprzejmość z pańskiej strony; oczywiście że z niej skorzystam — odpowiedziała nieznajoma. — Mogę być jedynie panu za to wdzięczna.
I wydała po hiszpańsku jakiś rozkaz, na który wystąpił z ciemności podoficer, zwany przez nią Juanem, oraz jeden z jego podkomendnych. Ci przyłączyli się do nas i ruszyliśmy wzdłuż jednolitego szeregu sklepów.
— Czy pani ma przed sobą daleką podróż? — odważyłem się zapytać.
— Najlepiej, niech pan sam sobie na to odpowie — zawołała. — Stąd na Florydę, a stamtąd dalej do Havany i do innych miast Morza Hiszpańskiego.
— To też pani niezadługo nie będzie potrzebowała uskarżać się na brak przygód — powiedziałem. — Niewielu jest mężczyzn, a cóż dopiero dziewcząt, wybierających się w podróż tak odległą.
— O panie łaskawy, właśnie o tem lubię myśleć! Omal nie oszalałam z radości, gdy ojciec przybył do klasztoru i odebrał mnie zakonnicom. Dopóki nie poczułam pokładu okrętowego pod moją stopą, nie chciało mi się wierzyć, że naprawdę jestem wolna!
— Ale Pani nie jest chyba Hiszpanką! — odezwałem się. — Nie pytam z prostej ciekawości, choć...
Jej śmiech zabrzmiał jak brzęk dzwonków.
— Ma się rozumieć; powiadają że jestem Irlandką, jak te prosiaki na wzgórzach Wicklow, gdzie się urodziłam.
Naraz spoważniała znowu.
— Nie znam pańskich przekonań politycznych, ale może nie zawadzi wspomnieć, że mój ojciec był jednym z tych, co stawiali czoło Hanowerczykom, walcząc za sprawę króla Jakóba i Karola Dobrotliwego; ponieważ zaś jego własny król nie może korzystać z jego usług, przeto ojciec wszedł w służbę króla hiszpańskiego.
— Niemiło to pomyśleć Anglikowi, że tylu dzielnych szlachty musi służyć cudzym władcom! — przyznałem — Atoli sądzę, że w Indjach będzie się pani dobrze powodziło.
— O, nie zatrzymamy się tam długo — odpowiedziała wesoło. — Ojciec mój jest oficerem inżynierji i ma pod nadzorem fortyfikacje na oceanie i gdzieindziej. Za rok powrócimy znów do Hiszpanji. Ale niechno pan spojrzy! Czy to godło ma wyobrażać głowę wieloryba?
— Tak — odpowiedziałem. — To jest owa szynkownia.
Jedno spojrzenie na jaskrawo oświetlone szyby gospody oraz na zbójeckie oblicza gawiedzi, to wchodzącej to wychodzącej poprzez niskie drzwi, przekonało mą towarzyszkę ze nie przedstawiłem jej onego miejsca w fałszywem świetle. Stanęła jak wryta, a kąciki jej ust obwisły smutno.
— Na miłość Boską, jakaż to straszna jama! — mruknęła. — Pocóżby tu miał padre przychodzić? W ważnej sprawie, powiadał, ale...
I potrząsnęła głową powątpiewająco i dobitnie.
— Nie chciałbym pani wydać się natrętem — przemówiłem — atoli boję się, że wasi Hiszpanie nie potrafią się tam z nikim dogadać. Czy pani nic nie ma przeciwko temu, bym zeszedł do środka i zapytał się o ojca pani?
Zamyśliła się, przygryzłszy kącik wargi białemi ząbkami.
— Doprawdy, panie łaskawy, — odpowiedziała nakoniec, — nie wiem jak mam panu być wdzięczna za tyle uprzejmości.
Nastała chwila milczenia.
— A jak mam...
Ay de mi! — zawołała, wybuchając hucznym śmiechem. — Jakże to niemądrze z mej strony, by nie pamiętać o tem, że jestem dla pana cudzoziemką z za morza. Niech pan pyta o pułkownika O‘Donnella i powie mu, że jego córka czeka przed domem.
A skoro ruszyłem ku drzwiom, dodała wesoło:
— Nie każdej dziewczynie to się zdarzy, by wyszła na brzeg cudzego lądu i znalazła kawalera, który tylko czeka, żeby być na jej usługi. Ale co powiedziałaby matka Serafina na takie wybryki? Ach, jakbym ją teraz widziała! „Niechże nas święci mają w swej opiece, Moiro! Czyż nie masz w sobie już ni odrobiny skromności i obyczajności? Odprawisz sto zdrowasiek i drogę krzyżową przed obiadem!“
Jej głos jeszcze dźwięczał mi w uszach, gdy usunąwszy z drogi jakiegoś pijanego marynarza, schyliłem głowę, by przejść przez niskie nadproże drzwi gospody, i w ten sposób dostałem się w mglistą, niebieskawą atmosferę izby szynkownej, zatłoczonej stołami, przesiąkniętej dymem i stęchłemi drożdżami piwnemi, huczącej chrapliwemi głosami, wrzeszczącemi w niebogłosy przekleństwa i piosenki marynarskie.
Jedna z tych pieśni, chórem śpiewana, pierwsza zdołała oderwać me myśli od młodej Irlandki, czekającej na dworze; była to okropna nuta, a raczej ryk, nabrzmiały krwią i szubrawstwem:

Piętnastu ludzi na umrzyka skrzyni —
Hej — ho! i butelka rumu!
Piją za zdrowie — resztę czart uczyni!....
Hej — ho! i butelka rumu!

Spojrzałem w róg izby, skąd ów śpiew dobiegał i spostrzegłem kulawego żeglarza, Jana Silvera, co wybijając po stole takt cynowym kuflem, rej wodził w otaczającej go gromadzie; na samym jej przedzie, tuż za Silverem, stał Darby Mc Graw, którego płomienna ruda czupryna sterczała wzwyż, niby chorągiew łupieżców, a piskliwy głos jego wybijał się ponad grzmiące basy jego towarzyszy. Ci z samej powierzchowności stanowili zgraję tak szelmowską, jakiej nie zdarzyło mi się jeszcze w życiu oglądać. Zauważyłem zwłaszcza człowieka o twarzy bladej i wydłużonej, którego przebiegłe oczy osłaniało pasmo gęstych, czarnych włosów, oraz rosłego i krzepkiego draba o zasmolonym harcapie i twarzy ogorzałej, jak mahoń; ów, jak widać było, znajdował tyle upodobania w śpiewie, co biedny, ogłupiały Darby.
Silver dostrzegł mnie prawie w tej samej chwili, gdym go wytropił; natychmiast, szepnąwszy coś przelotem do swych towarzyszy, powstał i pokusztykał przez całą izbę, ciągnąc Darbego pod ramię za sobą. Jego szerokie, jowjalne oblicze przybrane było uśmiechem, choć nieco zaprawionym żałością.
— A więc pan przyszedł po niego, panie Ormerod? — zawołał donośnie, by go słyszano w tym rozgardjaszu. — Powinienem się wstydzić, pan powie, i ma pan rację. Ale ja nie myślę prowadzić porządnego chłopaka na manowce... to też poczęstowałem Darbego tylko dobrem, tęgiem piwkiem oraz garstką dykteryjek marynarskich, żeby miał o czem śnić w ciągu nocy następnych. Nie powinienem był mu pozwolić, by tu przychodził powtórnie, panie łaskawy, ale skoro on tu godzinę temu wetknął znów swą rudą czuprynę, nie miałem wprost serca, by go stąd wyrzucać. Nie stało mu się tu nic złego, więc pan chyba nie będzie się gniewał na niego, że sobie chłopak wypił o kilka kufli piwa zawiele; nieprawdaż, panie?
— Nie przyszedłem tu po niego, — odpowiedziałem, — lecz ponieważ już tu jestem, najlepiej będzie, gdy on wróci ze mną do domu. Skądeście dowiedzieli się o mojem nazwisku, Silverze?
Rozgarnął znacząco czuprynę.
— Skądżeby, jak nie od Darbego, panie łaskawy... zresztą mógłby mi opowiedzieć o was, panie łaskawy, każdy kto mieszka nad zatoką, zważywszy jaki z was uprzejmy i dobrotliwy kawaler. Ale — proszę mi wybaczyć tę śmiałość — czy mogę waszmości być w czem użyteczny?
— Nie zdaje mi się, — odpowiedziałem. — Szukam pułkownika imieniem O‘Donnell.
Zdawało mi się, że błysk zdziwienia zmącił nieco przesadną uprzejmość, malującą się w jego twarzy. Wytrzeszczywszy oczy, rozejrzał się wokoło po izbie.
— Nigdym jako żywo nie słyszał o tym szlachcicu, łaskawy panie, i nic w tem dziwnego, boć przed dzisiejszym rankiem nigdy jeszcze nie bawiłem w tej gospodzie; ale zetknąłem się tu z kilkoma dawnymi kamratami, którzy zapoznali mnie z tą miejscowością, to też być może, iż uda mi się od którego z nich zasięgnąć wieści. Racz waszmość poczekać tu chwilkę, panie Ormerod, a zobaczę, czy mi się powiedzie.
Wydało mi się to najwłaściwszem rozwiązaniem sprawy, jako iż w izbie szynkowej nie widać było nikogo, ktoby wyglądał na pułkownika O‘Donnella, przeto skinąłem głową przyzwalająco; skoro Silver odszedł od nas utykającym krokiem, przeciskając się zwinnie tu to tam pomiędzy ciżbą siedzącą za stołami, zagadnąłem Darbego, co tu porabia. Ku niemałemu zdziwieniu mojemu chłopak stał się markotny i odpowiadał mi półsłówkami. Raz tylko ujawnił iskierkę zainteresowania, gdy napomknąłem:
— Iście djabelska była ta pieśń, którą śpiewałeś, Darby.
— A jakże! — zawołał. — Hej, kiedy się ją śpiewa, czuje się krew spływającą po kordelasie.
— A któż to byli ci inni, co z tobą śpiewali?
Posępny wyraz zakrył mu oblicze, niby zasłona.
— Ach, marynarze — kamraci.
— Twoi?
— Gdzietam! pana Silvera.
— Jakież są ich nazwiska?
— Nie wiem.
— Oho! nie wymigaj się, Darby!
— No... na jednego on wołał Billy Bones, a na drugiego Czarny Pies... ale ten drugi nie ma nic szczególnego w charakterze.
Silver, który był zniknął za drzwiami, postępując w ślad za jednym z pijaków, ukazał się na szczudle, prowadząc za sobą jakiegoś wysokiego mężczyznę o pociągłej twarzy, przybranego w bogaty strój srebrnoczarny; szabla o złotej rękojeści świadczyła o szlacheckiem pochodzeniu przybysza. Tego to człowieka Silver przyprowadził do mnie, okazując ogromnie serdeczną uprzejmość.
— Udało mi się szczęśliwie, panie Ormerod! — zawołał, gdy mogłem go już dosłyszeć. — Mój przyjaciel dowiedział się przypadkiem, że pułkownik jest na górze. Oto ten młody pan, o którym mówiłem waszmości. Czołem wam obu, cni panowie, jestem zawsze do usług.
I kołysząc się na szczudle, odszedł w stronę kąta, gdzie kmotrzy powitali go okrzykami.
Człowiek o chudawej twarzy rzucił na mnie bystre spojrzenie — rzekłbym, wprost podejrzliwe. Był on z natury gorączka, a w oczach migotał mu jakby nieustanny płomień.
— Cóż powiecie, panie miły? — zagadnął. — O ile zrozumiałem, chciałeś asan ze mną rozmowy?
— Jeżeli waćpan jesteś pułkownikiem O‘Donnellem...
Kiwnął głową niecierpliwie.
— ...tedy powiem waszmości, że pańska córka oczekuje was na dworze — dokończyłem myśl podjętą.
Był szczerze zdumiony.
— Moja córka? Któżeś to asan, że występujesz jako jej opiekun?
Byłem zakłopotany i nie zawahałem się pokazać tego po sobie.
— Ona sama, wyszedłszy na brzeg, pytała mnie o drogę tutaj — a ponieważ uważałem to za rzecz mało prawdopodobną, byś waćpan był rad jej wychodzeniu do izby szynkowej, przeto sam ofiarowałem się, by was do niej przyprowadzić.
Mogłem się teraz przekonać, jak był on do niej podobny, gdyż kąciki ust zwiesiły mu się w dół zupełnie w ten sam sposób, co u niej. Jednocześnie burknął po hiszpańsku coś jakby przekleństwo.
— Jestem ponoś waćpanu mocno zobowiązany — odrzekł chłodno. — Jest to jeszcze dziecina, zupełnie nieznająca świata, a ja muszę być dla niej zarazem ojcem i matką.
Ukłoniłem się i usunąłem się w bok, by dać mu przejście.
— Panie Ormerod... wszak tak nazwał cię ów marynarz? — mówił dalej O‘Donnell. — Może waszmość pozwolisz starszemu człowiekowi, że wyrazi ci uznanie za postępek tak zacny.
Mowa jego zatrącała tonem zlekka pompatycznym.
— Nie są mi obce najznamienitsze gniazda naszej społeczności w Starym Świecie i mam zaszczyt piastować urząd szambelana na dworze monarchy, który, choćby na ziemi angielskiej nie wolno było wymieniać jego nazwiska, przecież kiedyś odzyska władzę, wydartą mu przez przywłaszczyciela. Nie potrzebuję chyba nic więcej dodawać do tych słów.
— Rozumiem, panie szanowny, — odrzekłem. — Ale czy mogę przypomnieć, że panna O‘Donnell czeka na waszmości?
Prześliznął się po mnie zniecierpliwionem spojrzeniem i wyszedł na ulicę, a za nim ja i Darby, który był na nowo upojony widokiem jego kosztownej odzieży, giętych mankiecików koronkowych, otaczających mu przeguby, oraz ozdobnej rękojeści jego pałasza. Skoro we trójkę wynurzyliśmy się z sieni, panna O‘Donnell przyskoczyła do ojca i uchwyciła go za poły surduta.
— Ach, padre! — krzyczała w narzeczu irlandzkiem, w którem zacierały się jej słowa, przybierając szorstkie brzmienie, — nie powinieneś mieć mi tego za złe, bo już mi się sprzykrzył pobyt na okręcie i chciałam poczuć ziemię kruszącą się pod stopami, a gdy ciebie nie było, czułam się tak samotna, że omal nie płakałam, wysiadując w kajucie i nie mając nic innego do roboty, jak czytanie godzinek!
Pułkownik zmiękł, jakby to się stało na jego miejscu z każdym mężczyzną, i wziął ją w objęcia, gestem zakrawającym nieco na teatralność.
— Cyt! cyt, Moiro! — upomniał ją łagodnie; — był to z twej strony postępek niewłaściwy, a w krajach hiszpańskich nabawiłoby cię to niemałych przykrości. Pamiętaj, żeby się to nie powtórzyło po raz drugi. Oddam cię pod opiekę Juana, a ponieważ już zakosztowałaś swobody, musisz wracać na okręt, albowiem mam jeszcze wiele spraw, wymagających mej obecności. Ach prawda, musisz jeszcze należycie podziękować temu kawalerowi za jego uprzejmość. Jest to pan Ormerod, moja droga! Jego ojciec jest znacznym kupcem w tem mieście.
Panna O‘Donnell obdarzyła mnie zgrabnym dygiem, a ja, odwzajemniając się jej ukłonem, zachodziłem w głowę, skąd pułkownik zdobył o mnie tak dokładne wiadomości. Gdyśmy się spotkali po raz pierwszy, wydawało mi się, że nie wie zgoła, kim jestem.
— Oczywiście nawet nie będę starała się panu dziękować, — rzecze do mnie moja dama, mrugnąwszy okiem, — boć niepodobna mi dobrać słów, któreby zdołały wdzięczność mą wyrazić. Ale w pańskich oczach, jaki kwadrans temu, musiałam wydawać się straszną gąską.
Pułkownik O‘Donnell przerwał jej tonem karcącym.
— Niech ci to będzie nauczką, moja dzieweczko. Jeszcze raz ci dziękuję, panie Ormerod. Wyraź ode mnie, jeśli łaska, uszanowanie swemu ojcu. Dobranoc waćpanu.
Zrozumiałem, że chciał się mnie pozbyć i podjąłem słowa podpowiedzianej mi roli.
— Dobranoc waszmości! — rzekłem. — Szczęśliwej podróży, szanowna panienko! Jeżeli mogę być nadal czemś użyteczny, proszę mną rozporządzać.
— Nie, panie Ormerod, tu nasze drogi się rozchodzą — odpowiedziała łagodnie i oparła rękę na ramieniu ojca.
W chwilę później szedłem z pośpiechem w północno-zachodnią połać miasta; Darby Mc Graw, idący koło mnie, paplał bez ustanku, jakgdyby świetna uroda panienki wygnała strapienie z jego duszy.
— Ach, toć była piękna i miła dziewczyna, w sam raz dla was, panie Robercie! — pokrzykiwał. — Czy pan słyszał, jak śpiewny był jej głos? I czy pan widział błękit jej oczu, co były niby woda jeziora, otoczona wokoło zielonemi niwami i oświecona bładem słońcem? Bije od niej dech torfiastej ziemi irlandzkiej... ale tej, niestety już nigdy nie obaczę, bo powiedziano mi, że mam być korsarzem.
— Pleciesz duby smalone! — odpowiedziałem szorstko.
— Duby? — powtórzył. — Ciężkie to słowo, panie Robercie. Ale... teraz... pan wstawi się za mną u pana starszego? czy tak?
Powiedziałem, że uczynię zadość jego prośbie, głównie dlatego, by nareszcie powstrzymać jego roztrajkotany ozór; on zaś podskoczył wgórę jak źrebak, który dopiero pierwszy raz zakosztował owsa.
— Ej, zastawia na was sidła ta wytworna panienka! — mówił dalej. — Ona miała jakieś plany, jeszczeby nie! No, dla niej nawet zgodziłbym się nie być korsarzem.
— Już jej nigdy nie obaczymy, Darby! — odrzekłem. — Za parę tygodni ona będzie za wyspami Karajbów, a my tu w Nowym Jorku będziemy nadal zajmować się swoją pracą.
Rzucił mi chytre spojrzenie i rzekł:
— Doprawdy, mądrzejszy od papieża jest taki człowiek, co potrafi przewidzieć, co będzie za parę tygodni, panie Robercie...









  1. Takelunek — olinowanie, motowisko — układ lin, podtrzymujących maszty i żagle. Mickiewicz nazywa to siecią. (Przyp. tłum.).
  2. Maszt tylny.
  3. Żebra, krzywe belki podtrzymujące kadłub okrętu.
  4. Lina, którą przytwierdza się do lądu okręt lub czółno.
  5. Sirrah jest to wyraz angielski, coś jakby: brachu, mopanku; Hiszpan wymawia go jednak po swojemu, uwydatniając silnie spółgłoskę r, której Anglicy prawie nie wymawiają. (Przyp. tłum.).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Howden Smith i tłumacza: Józef Birkenmajer.