Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom IV/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.

Z panami Mylińskimi.

W miarę przedłużającego się w miasteczku pobytu pana Tomasza Parcińskiego, niespokojność pana Bala rosła co chwila i przechodzić poczynała w gniewy nawet.
— Co u kaduka, żartuje sobie ze mnie kawaler, wykrzykiwał, porzucił mnie jak na żarzących węglach i bruki zbija w miasteczku. Ależ mu porządnie wytrę kapitułę gdy przyjedzie.
Wszyscy go uśmierzali jak mogli, przedstawiając że rozpatrzenie w aktach, narada z prawnikami, poznanie interesu nie mogło być dziełem chwili; pan Bal uznawał że mieli słuszność, ale niemniej klął i łajał.
Wreszcie któregoś tam dnia po wyjeździe nie wiem, gdy zasypiał po objedzie z rękami złożonemi na zaokrąglonym brzuszku, wszedł Parciński z dosyć dobrą fantazją do pokoju. Uprzedzono go wprawdzie że pan Erazm zabierał się na wielkie hałasy, ale pan Tomasz ruszył tylko ramionami i uśmiechnął się. Jakoż zaledwie go zobaczył pan Bal pobiegł ku niemu, uściskał serdecznie, wycałował i dopiero krzyknął:
— A niechże cię wszyscy djabli wezmą, kochanku! coś ty mnie krwi napsuł!
— Ba! odparł Tomasz, spytaj pan co ja jej sobie napsułem. Możnaż ni w pięć ni w dziewięć przylecieć, nie dojść rzeczy jak należy i powrócić z pustemi rękoma? musiałem docierać, dowiadywać się i powróciłem przynajmniej poinformowany ostatecznie.
— No! no! mówże co? jak? a prędko?
— Nie mogę prędko, muszę powoli.
— Mówże powoli, ale zaczynaj prędko.
— Posłuchaj pan, rzecz się tak ma: Suma Mylińskich oparta na Zakalu jest niezaprzeczonym faktem, przeciwko temu ani słowa.... Bogiem a prawdą należy się... ale...
— A jakież może być ale? krzyknął Bal.
— Posłuchaj pan ale. Suma ta była w procesie lat kilkadziesiąt, zjadła obu stronom pewnie tyle drugie i koniec końcem skutkiem procesu tak się zagmatwał czysty interes, że z pańskiej strony będzie prawo.
— Kłaniam uniżenie za taki interes, schylając głowę rzekł pan Erazm; stara to wasza sztuka panowie prawnicy, nie mogąc dać stronie słuszności gdy jej nie ma, dajecie cacko, którą zowiecie prawem.
— Ale to wszystko są rzeczy podrzędne, przerwał uśmiechając się Parciński, będziemy się procesowali, ciągnęli, nudzili i z tym procesem jak z chroniczną chorobą możemy sobie żyć spokojnie.
— I za to upadam do nóg! żyć z procesem śliczna mi spokojność.
— W ostatku, dodał pan Tomasz, dowiedziałem się rzeczy najważniejszej, to jest jak się ta sprawa wznowiła i zdaje mi się że zacnego pana Hubkę zażyję z mańki, puszczę z kwitkiem, a z Mylińskim sam się ułożę zgodnie i to za nie wielką rzecz.
— Cóż to, jakim sposobem? zapytał kupiec, przyznam się wam panowie, że u was tu na wsi nic nie rozumiem, ani prawa, ani spraw waszych. Jak się można układać mając czem zapłacić, a czując że się sumiennie należy?
— Pozwól pan, należy się z ziemi, z majątku, układając się robisz pan dogodność i targujesz się o nią. Lepiejże by im było trzydzieści lat się ciągać sądach?
— Krzywo! krzywo! kochany panie Tomaszu, wykręty! zawsze to jurystowskie sztuczki.
— Ale pozwólże pan mi dokończyć, a dopiero sądzić będziesz.
— Czemu nie? kończ Asindziej! ale wątpię żebyś z takiego założenia na dobrą drogę wyjechał.
— Rzecz jest taka, począł Parciński nie dając się zniecierpliwić: Mylińscy, których własnością są te sumy bajońskie, podupadli tak, że w ostatniej niemal są nędzy.
— A na Boga miłego! tem ci gorzej.
— Niech też mi pan przez minut dziesięć nie przerywa, zaczął prosić plenipotent i położył zegarek na stole.
— Zgoda!
— Hubka, który zwąchał gdzieś wiadomość o tym procesie i wiedział że ojciec Mylińskich z torbą skończył, dobrze z nami ułożywszy się o dyferencją, osnuł sobie zamiar nabyć to za nic na swoję korzyść i znowu tak obciąć jak na lesie.
— Tęgi chłopak! mruknął pan Bal, powiesiłbym go na pierwszej sośnie bez sądu.
— Cóż robi? Wywąchał że u najstarszego Kaspra były papiery, jeździł do niego, a że szlachcic ich dawać nie chciał, przyszło do tego, że mu miejsce odjąć kazał, aby go nędzą zmusić do układów.
— Łotr! mruczał Bal patrząc na zegarek i tupiąc nogami, łajdak! niecnota!
— Koniec końców, do tego przyszło, że z niemi zawarł dotąd prywatną umowę. Mieli Mylińscy cząstkę we wsi Podbereziu, od lat kilkunastu za długi będącą w administracji, spekulant obiecał im ją powrócić czystą, a w zamian wziąć przelew na pretensją do Zakala, to jest za kilkadziesiąt dukatów nabyć dwakroć kapitału i tyleż procentów. Dodajmy że część ta i tak się święcie i niezaprzeczenie należy Mylińskim, a dawnoby ją mieć powinni, gdyby kto koło tego chodził. Moim zamiarem jest, dodał pan Tomasz, udać się wprost do Mylińskich, objaśnić ich i wejść z niemi samemi w układy. Lepiej żeby oni coś więcej wzięli, niż żeby Hubka z nas korzystał, ich w nędzy zostawując. Jest-że w tem co nieuczciwego?
Bal potrząsł głową.
— Dosyć, rzekł, że z Zakala należy dwakroć, a ja ich nie zapłacę.
— Zmiłuj się pan, śmiejąc się zawołał Parciński — od pana nic nie należy! Ale co mam z panem mówić. Dajmy temu pokój, proszę o całym interesie słowa nikomu nie mówić, do Hubki dziś odpiszemy, że przyjmujemy proces i wszystkie jego następstwa, a tym czasem ja cichaczem zajmę się zbliżeniem do Malińskich. Każ mi pan tylko sprowadzić tu leśniczego Krużkę i nikomu ani słowa.
Kupiec nic nie odpowiedział, ruszał jednak ramionami.
— Wrócił pan Stanisław? spytał Parciński.
— Prędzej od Waćpana, bo jeszcze wczora.
— A zatem wiesz pan o śmierci Sulimowskiego? rzekł Tomasz.
— Słyszałem.
— Teraz już, dodał adwokat, nie wątpię że i Hubka umrze na pustyni pokutnikiem.
— Ale co z interesem naszym? dodał zaraz.
— Co? nic. Stanisław zastał go na katafalku, nie było z kim mówić, ani mógł kogokolwiek pytać; wiemy tylko że do ostatniej chwili interesa swoje uregulowywał, może go i w tem sumienie ruszyło, ale czy miał czas co zrobić? o tem się chyba później dowiemy.
— W miasteczku i w okolicy o niczem nie słychać, tylko o cudownem nawróceniu Sulimowskiego, wystaw pan sobie jaką miał opinją, kiedy nikt wierzyć nie chce opamiętaniu!
— Szczególna rzecz, smutnie rzekł kupiec, całkiem sobie inaczej wieś i wsi mieszkańców wystawiałem. Sądziłem że tu się pochowały w waszych lasach wszystkie cnoty których brak u nas, a widzę że tu cywilizacja przyniosła z istotnych swych korzyści nie wiele, a z fusów i mętów ogromnie. Co za sceptycyzm! niewiara! podejrzliwość! niechęci!
— Przecież pan wyznajesz żeś się omylił? rzekł Parciński.
— Wyznaję i nie! bo któż wie, może okolica wasza wyjątkiem, a jak uważam, Litwa u was tu ma sławę starej poczciwości i siedliska cnót dawnych, tamby ich może szukać wypadało. To pewna, że kółko w które wpadłem, wiele mnie zawiodło.
— A! panie! zawołał plenipotent, owe stare czasy, od których tak miła prostoty i świętości woń zawiewa, nigdzie się już podobno nie znajdą, próżnoby ich po świecie szukać. Zepsucie poszło z góry jak idzie każda zgnilizna dotykając z kolei tych warstw, które pierwiastkowo nie były jego przyczyną. Powiedzmy to sobie że ludzkości pozostało wielkie zadanie, nie odszukania tego co zgasło, ale stworzenia czego braknie! Ja jednak czuję że starej Europie koniec!
— Oh! oh! ofuknął się Bal.
— Słówko tylko, dokończył Parciński, wszystko i ludy i kraje i całe świata przestrzenie odrębne mają losy swoje. Patrz pan co się dziś dzieje z kolebką cywilizacji, ze wschodem: jest to trup, sparaliżowane ciało bez żywota, co dycha tylko, bo całkiem zgnić nie mogło jeszcze. Toż samo czeka wprędce Europę, nie powiem kiedy, alem tego pewny. Już prąd emigracyjny pędzi z Europy energiczniejszą ludność ku młodej Ameryce, kędy się całkiem może nowy wyrabia żywot, nowa era bytu ludzkości: kto wie, co będzie za kilka wieków? Dzicz, pustynia, step, ruiny, a na nich uczeni z Kanady lub Oregonu rozmierzający gruzy i restaurujący Strasburgski Münster i Paryzką Magdalenę!
Nie jestem pewny czy pan Bal zajęty procesem swoim z Mylińskimi, dobrze zrozumiał Parcińskiego, ale to pewna, że po kilkakroć ramionami dźwignął, usta otworzył, okręcił się i rozpoczął znowu o tem co go daleko więcej korciło od losów Europy.
Nazajutrz nie tracąc czasu znikł Parciński, do którego tajemniczo zajechał wózkiem jednokonnym pan leśniczy; razem z nim pojechali do jego rodziców, a tu wedle poprzedniej umowy sprowadzić miano całą rodzinę Mylińskich.
Hubka tymczasem wściekał się odebrawszy zimną tylko odpowiedź, że pan Bal oczekiwać będzie rozwinięcia procesu i bronić się do upadłego. Był on najpewniejszy że skończy układem i to mu szczególniej smakowało, gdyż nie mógł nie obrachować że zwykłym idąc trybem, do śmierci grosza nie zobaczy, a wiele go poświęcić będzie musiał. Poznał on w tem robotę Parcińskiego, którego z dawna nie cierpiał i szukał tylko sposobu jakimby go ująć lub odsunąć.
Tymczasem pan Tomasz lepszą mu gotował niespodziankę, sprowadzając wszystkich Mylińskich do Nowin. Nie bez obawy stawili się biedni szlachta, sądząc że i ostatnią stracić mogą nadzieję.
Spojrzawszy na nich, Parciński się wzdrygnął, widząc na jakiej nędzy, na jakiej niewiadomości budować chciał spekulator niecne swe wzbogacenie. Oburzenie jego doszło do najwyższego stopnia, poznając w tych ludziach tak pokrzywdzonych od losu i odartych ze wszystkiego, lepsze serca, zdrowsze uczucia, niż się mógł po ich zaniedbaniu spodziewać. Kasper, głowa rodziny, przybity swojem położeniem, nie myślał tylko o żonie i dziecku, a przywiązanie jego do braci i siostry miało coś w sobie ojcowskiej pieczołowitości. Dwaj młodsi, z których jeden ciężko na kawałku roli pracował, mieli także tę cnotę miłości i gotowość do poświęcenia, o którą tak rzadko w wyższych społeczeństwa sferach! Siostra była kobietą wynędzniałą, wybladłą jak oni wszyscy, ale na pięknej twarzy nosiła jakby pamiątkę dawnego lepszego bytu swych dziadów. W salonie byłaby to piękność jeszcze, w chacie był to kwiat dawno uwiędły.
— Moi kochani, odezwał się pan Tomasz, mam wam słowo powiedzieć, posłuchajcie mnie tylko uważnie i wierzcie że pragnę waszego dobra. Hubka was chce niegodnie oszukać.
— A! Jezu! przykładając rękę do twarzy zawołali wszyscy ciekawie słuchać poczynając.
— Część w Podbereziu jest waszą i dziś, a że wam ją daje, to nic nie znaczy, to jakby od waści panie Kasprze odkradł czapkę i chciał ci ją sprzedać. Tę część najprzód możecie mieć i bez jego pomocy i nic za to nie dając.
Mylińscy w milczeniu spojrzeli tylko po sobie.
— Teraz drugi interes; macie sumkę na Zakalu, którą jemu chcecie odstąpić, warta ona dziesięć razy tyle co wasza część w Podbereziu. Ale wy jej nigdy dojść nie możecie i nie dojdziecie sami to prawda.
— No! a widzi pan, cóż zrobić? spytał Kasper.
— Posłuchaj, powiem ci to w dwóch słowach. Najprzód część w Podbereziu weźmiecie jako własną, na to ja się podpisuję i ręczę. A co się tycze sumy na Zakalu, każdemu z was daję za nią oprócz tej części, po dziesięć tysięcy.
Szlachta przestraszyli się i uszom nie dowierzali, Kasper pierwszy zmiarkował, że kiedy ich jeden oszukał, może chcieć oszukać i drugi, zimno spojrzał dając znak swoim i rzekł:
— A proszę Jaśnie pana, my prości ludzie, znać nie znamy co czego warto, jakże tu co poczynać? my ślepi...
— Ja też nie chcę żebyście zaraz ze mną kończyli, radźcie się ludzi, popytajcie się drugich, ale z Hubką nie kończcie bo stracicie wiele.
— A cóż będzie, jak z panem Hubką my nie zrobim, a pan potem nie zechce?
Bracia pokiwali głowami dziwując się mądrości Kaspra.
— Jedźcie ze mną do Zakala, a tam da wam przy świadkach zapewnienie dziedzic, że gotów do takiego układu, jeśli wam się lepszy nie trafi; to was nie zwiąże przecie.
Te rady nie przekonały już niedowierzających, bo zdradzonych, Kasper walczył z sobą widocznie, a Parciński widząc że naleganie zbyteczne byłoby nietrafne, powtórzywszy im tylko po kilka razy co widział potrzebnem, odjechał do Zakala.
Mylińscy długo się naradzali, niemal z płaczem, myśleli, dumali, ale do kogo się było udać o oświecenie? o szczerą pomoc? Nie mieli nikogo: zostawieni sami sobie najlepiej czuli jak omackiem iść musieli, jak łatwo na niepowetowane narazić się mogli straty.
Gdy się to dzieje a Hubka piwem zapija gniewy swoje, Mylińscy nic nie postanowiwszy rozjechali się nareszcie. Tknęło to spekulanta, że Kasper który go często odwiedzał, od dwóch dni już nie był, posłał więc po niego jakby przeczuciem. Ale na progu poznał że się coś w tak ślicznie osnutych planach zmienić musiało, szlachcic miał minę winowajcy, czapkę w ręku dusił, oczy w dół spuszczał, na odpowiedź ciężko mu się zebrać było.
— A co mości Kasprze, zawołał Hubka, trzeba nam kończyć interes.
— I może nie trzeba, powolnie wyjąknął szlachcic... my się rozmiarkowali.
Hubka wziął to zrazu za wybieg tylko i tchórzowstwo którego już z ich strony doświadczył, gdy pierwszy raz szło o papiery, i udał gniew.
— A! rozmiarkowaliście się! rozmiarkowali! no to, z Bogiem! Ale powiem wam tylko żeście ostatni niewdzięcznicy! co to! kpiny ze mnie, czy co? Ja się trudzę, pocę, kłopoczę, mozolę, mało ducha nie wyzionę dla was, a wy mnie potem mówicie żeście się rozmiarkowali! Poczekajcież, gińcie teraz kiedy chcecie! dosyć tego!
Kasper ukłonił się pokornie.
— Na masz swoje papiery! zawołał spekulant biorąc milczenie za strach, i rzucił z gierydoniku paczkę którą Kasper chciwie chwycił — bierz i bywaj zdrów, a więcej mi tu nosa nie pokazuj!
Szczęśliwiej udać się nie mogło Kasprowi, to też za pazuchę włożywszy dokumenta, których nie wiedział jak dostać, wziął za klamkę i zabierał się wychodzić, kończąc zwyczajem poważnym a odwiecznem:
— Niechże będzie pochwalony Jezus Chrystus!
Hubka zobaczył że zadaleko skoczył i odchrząknął łagodniejszym tonem; ale jak tu się było zawrócić?
— Zginiecie! zginiecie! mruczał idąc do piwa, powiadam wam, rozumu za grosz! odpychacie szczęście!
— Niechże będzie pochwalony... powtórzył szlachcic jeszcze się niżej kłaniając.
— Gdybym nie miał litości nad wami...
— Niechże będzie pochwalony! znowu począł Myliński.
— Czekaj-że! czekaj! rozgniewałem się, to prawda, ale... mam taki serce i litość.
Kasper ani prosił ani dziękował.
— No! cóż będzie? przystępując rzekł Hubka.
— A nic, proszę Jaśnie pana.
— No! to myślicie ginąć?
— Nie, proszę Jaśnie pana...
— A jakiże sobie rady dacie? cóżeście tam nowego rozmiarkowali?
— Ludzie mówią...
— A! ludzie mówią, a wy kpów z pozwoleniem słuchacie, i cóż wam powiedzieli?
— Że taki nam się więcej należy, a ta część w Podbereziu, to ona i tak nasza.
Hubka cofnął się cztery kroki na piętach.
— A! a! otworzył usta szeroko — to tak! to tak! kto to wam powiedział?
— Przysyłali po nas z Zakala.
Spekulant splasnął w ręce, marszcząc brwi i widząc że wszystko przepadło.
— Dobrze! dobrze! zakrzyknął gniewny, kończcie sobie z kim chcecie... zobaczycie co wam dadzą. Figę! mówię ci, figę!
Kasper sam nie wiedział czego, ale się zląkł.
— Kto do was przysłał? spytał groźno gospodarz.
— Jakiś pan, czy ja jego znam?
— Dokąd was wołali?
— Do Nowin, do Krużków.
— Tere fere! zwąchali pismo nosem... a co wam dają?
— Dają nam cześć w Podbereziu.
To nie wielka rzecz, pomyślał w duchu Hubka, z cudzej kieszeni brać! wzięli mi moję inwencją i szafują, łotry! rozbójniki! sami co skomponujcie! to kradzież!
— I po dziesięć tysięcy na głowę.
Hubka się skrzywił...
— Pieniądze na stół? spytał.
— A juściż na stół!...
— Cha! cha! jacy wy prostacy!
Nic łatwiejszego nie było jak przestraszyć szlachcica, wiedział o tem spekulant, i jął się tego ostatniego sposobu.
— Jakto wy ślepi, nic nie widzicie, a toż na waszę zgubę! zawołał Hubka.
— Jak? proszę Jaśnie pana! oszołomiony począł Kasper.
— Jak? a toż widoczne! a toż w oczy skacze że was obedrą, zniszczą, sprzepaszczą, zgłumią... zobaczycie! zobaczycie! ja więcej nie powiem, róbcie sobie co chcecie! Róbcie, dobrze! ja będę patrzał. Jak się skończy, dopiero mi powiecie z czem wyjdziecie!
Szlachcic wprawdzie zrozumieć nie mógł, ale tem bardziej się uląkł: Hubka widząc to coraz żywiej śmiał szydersko i perorował.
— O głowy! głowy do pozłoty! Jak to tego nie pojąć! toż oni was gubią... to oczewista rzecz! Robić to bezemnie, to sobie kamień do szyi przywiązać.
Radźcie się kogo chcecie! Ja wam prawda daję mniej, ale to zupełnie co innego! Rozumiesz! zapłacą wam fałszywemi asygnatami albo co, potem was za te pieniądze wezmą w ciupę! oto co będzie! wyjdziecie jak ojciec. Co innego ze mną! Ale kiedy tak, z Bogiem! umywam ręce.
Kasper widząc że tu nic prócz strachu nie dostanie, już znowu brał za klamkę.
— Niechże będzie pochwalony...
— No! myślicie tam kończyć z nimi? spytał żółciowo się śmiejąc Hubka.
— Nie, proszę pana, na odwagę się zebrawszy zawołał Kasper, ani z panem, ani z niemi, wola Boża! będziemy biedę klepali.
To mówiąc mimo że spekulant znowu coś rozpoczynał, Myliński rad że papiery pochwycił, dopadł wózka i uciekł.
Hubka długo stał w środku pokoju zamyślony, potoczył się do butelki w kącie, napił, odetchnął, ruszył ramionami i wyciągając pięść w stronę Zakala krzyknął:
— Czekajcie niegodziwcy! zobaczymy kto kogo zmoże!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.