Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom IV/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.

Zbliżamy się do końca. — Mnóstwo wypadków i przypadków.

Po powrocie z Sulimowa niepomału się zdziwił Stanisław, gdy matka z radością przybiegła mu na ucho oznajmić, że znalazła porę powiedzieć ojcu o wszystkiem, uprzedzić go, i szczęściem nie zdawał się jej zbyt przeciwko zamiarom syna uprzedzony. Była więc nadzieja.
Staś nawzajem opowiedział jej co zastał w pustym a teraz stokroć jeszcze puściejszym Sulimowie, jakie było spotkanie jego ze Zmorą i z Konstancją...
— Potrzeba teraz, odezwała się matka po chwili namysłu, żebyś przy pierwszej zręczności wszystko wyznał ojcu... uważałam że najwięcej go obeszło to, że nic o tem nie wiedział, i w tem miał zupełną słuszność. Dziecię póki ma rodziców nic im taić nie powinno! Są niestety wyjątki od tego prawa, ale to wyjątki tylko.
Panu Balowi też pilno było rozmówić się z synem w tej mierze, i pierwszego wieczora złapał go w cztery oczy.
— A co panie Stanisławie, rzekł, wiem ja o wszystkiem, waści w głowie słyszę romanse potajemne? To źle, bardzo źle!
— Nie było w tem tajemnicy, rzekł Staś łagodnie, bo dotąd sam nie wiedziałem czy miałbym się z czem zwierzać... Zresztą żadnego zamiaru ważniejszego, a tem bardziej wpływającego na życie całe, nie przedsięwziąłbym bez wiedzy ojca.
Pan Bal przyjął to dobrze.
— To co innego, rzekł; hm, hm! ale cóż to za panienka? pięknie wychowana, co?
— We wszystkich względach nic więcej żądać nie można.
— Piękna parentela, słyszę? Zdałoby się to dla lustru familji, choć i Balowie nie ustąpią nikomu; z Balogrodu! z Hoczwi! potomkowie Massagetów! Gdzież się ta panna teraz obraca?
To pytanie zarumieniło Stanisława.
— Jest w Sulimowie, odparł śmiało.
— Cha, cha! rozśmiał się Bal, a ja waści tak ślicznie dziękowałem, żeś za interesem moim jechał do hrabiego. Rozumiem teraz pospiech. Ale cóż tu robi?
— Hrabia opamiętał się przed śmiercią i zdaje się że jej zostawił zapis mogący wynagrodzić to co niesłusznie utraciła.
— No, no, historja!
Na tem się przerwała rozmowa, ale widząc ojca tak łatwym, Stanisław niewymownie się uradował, odzyskał żywość, humor, wesołość, i to go jakoś zbliżyło do starego, rozbijając lody które ich dotąd dzieliły.
Strumisz tymczasem wciąż bawił jeszcze w Zakalu, a Lizia już się z nim tak zpoufaliła i potrafiła go ośmielić, że młody człowiek tracił głowę i codzień mniej był panem siebie.
Przy niej miał odwagę olbrzymią, rankami tylko i wieczorami, gdy był sam jeden z sobą i z tą białą papieru kartą, która mu zastępowała rodzinę i przyjaciół, opanowywała go trwoga. Na czem się to skończy? pytał przelękły, tyle nadziei, tyle szczęścia, taki świat dnia pięknego, a może po nich noc, boleść i wygnanie!
Oburzał się na siebie że się dał wciągnąć trzpiotowi dziewczynie, bo pojmował jak ludzie tłómaczyć sobie mogli postępowanie jego. Wnijść do domu sługą by korzystać z codziennej zażyłości i upleść intrygę, i stać się nadużywając zaufanie złodziejem! Ilekroć myśl mu ta przyszła, zimny pot go oblewał, stygł nagle i karcił się jak złoczyńca. Ale w dwudziestu kilku leciech czarne oczy kobiety, co tak głośno mówią, że przy ich dźwięku nie posłyszałbyś trąby archanioła, są często czarem niepojętym. Wejrzenie to drętwi człowieka jak głos i oko wieszczka, co grzechotnika lub kerasta zamawia. Wszystkie naówczas opuszczają siły, wszelka rozwiewa się przyszłość, śmierć i hańba nawet zapomnieć się dają... Strumisz targał się w swych więzach, ale ich rozerwać nie mógł, ten kwiat cyklamu jak talizman czarodziejski, schnąc na jego sercu, wlewał w nie jakąś niepojętą odwagę i siłę! Ażeby nie obłąkać się do reszty, postanowił przecie odjechać, ochłonąć, i z tem poszedł jednego ranka nim Lizię zobaczył do pana Bala.
— Trzeba mi jechać, rzekł stanowczo na progu, interesa, handel niepokoją mnie, gwałtownie tam potrzebny jestem. Ostatnie listy z Warszawy pilno mnie wzywają.
Pan Erazm, któremu dobrze było z tym gościem osamotnionemu, kwaśno potrząsł łysiejącą głową.
— A daj-że mi pokój, panie Janie! siedziałbyś tu i odpoczywał, niech tam licho porwie interesa!
— Pan sam widzi konieczność, odezwał się Strumisz.
— Ale daj mi pokój!
— Cóż zrobim z wypłatami?
— Przecież tam kogoś zostawiłeś! pomyślemy o tem, pomyślemy, a tymczasem weź Waść kij, czapkę i chodź ze mną nad Horyń z wędką.
Od niejakiego czasu rybołowstwo stało się uciechą upodobaną pana Bala: nie należy jednak myśleć żeby sam z wędką siedział. Próbował on tego, ale pół kwadransa żywość jego nie dała mu dotrzymać placu; stawił więc dwóch chłopaków z wędkami, a sam chodził po brzegu, poglądając na okolicę i ścigając ruchy włosienia.
Zbyty niczem Strumisz, poszedł z nim nad rzekę, a tegoż dnia Bal opowiedział żonie, że chciał wyjechać, dowiedziała się Lizia i pan Jan dostał burę, a co gorzej znalazł ją tak smutną i dotkniętą, że wyleciał z pokoju szalony szczęściem i trwogą.
Położenie jego było nieopisanem męczeństwem, na którego myśl nawet starożytność nie wpadła. Godziny raju przeplatały się z wiekami piekła i miotały duszą rzucając ją to pod niebiosa to w otchłanie. Najpotężniejsza organizacja nie jest w stanie długo wytrwać takim bytem; Strumisz czuł że oszaleje i ostatniego wieczora, zebrawszy się na odwagę, postanowił wyspowiadać się Lizi z wszystkiego co cierpiał.
Szczęściem, które czasem sprzyja zakochanym, znaleźli się oboje w ganku tak sami jak tylko pragnąć mogli. Jan wsparty o poręcz balkonu poglądał na nią smutnie i rozczulono, ona obrywała listki z nieszczęśliwej wiązanki kwiatów, przed chwilą z zapałem zebranej. Rozmowa upadła i milczenie było jakby wstępem tej sceny, której samo przypuszczenie żywo rozbijało pierś biednego młodzieńca.
— Więc pan doprawdy odjeżdżasz? spytała Lizia po chwili; szczęśliwej drogi, szczęśliwej drogi! a my tu skazani na pożarcie Dankiewiczom i Hurkotom, pozostajemy jak Daniel we lwiej jamie!
Nawet w smutku który głos zdradzał, Lizia troszeczkę musiała żartować.
— A! pani, odparł powoli Jan, gdyby jechać lub nie było wolą moją, jakżebym chętnie pozostał, ale — muszę.
— A może i chcę, bom się znudził.
Uśmiechnął się Strumisz. — Czy pani to mówi doprawdy i szczerze?
— Może żartem, może szczerze... przecież o ile miarkuję, należy mi się za to wszystko podziękowanie.
— Choćby na klęczkach!
— Albo pan umiesz klęczeć?
— Gdyby to nie było na ganku, pokazałbym jak mi łatwo przyszłoby upaść na kolana.
Rzekł i przechodząc z żartobliwego tonu nieszczerej rozmowy do poważniejszej, odezwał się ciszej:
— Pani! pani! przebacz mi wcześnie co powiem, ale dłużej pierś nie wytrzyma, usta nie ścierpią... Spojrz pani na mnie i ulituj się.
Lizia podniosła główkę oblaną szkarłatem, ale Strumisz złożył ręce i mówić jej nie dał.
— Pani czujesz i widzisz co się ze mną dzieje, pozwólże mi uciec z moim wstydem i cierpieniem! Sługa w waszym domu, za wysoko podniosłem oczy, wstyd mi siebie samego! Ależ mogłoż być inaczej? A! to okropna męczarnia!
— Prawisz mi pan jakieś zagadki, zręcznie odpowiedziała Lizia. Nie rozumiem doprawdy i rozumieć nie chcę! Czego się pan boisz, dla czego uciekasz? Chyba pocznę się z panem surowiej obchodzić, to mu lepiej przypadnie do smaku, po dawnemu!
— Zniosę co pani każesz, bom zasłużył.
— Jedź pan sobie zresztą do Warszawy, odpowiedziała po chwili, pozwalam, wiem że nicby nie pomogło choćbym zakazała, więc wolę z góry pozwolić; jedź pan, ale proszę pamiętać o Zakalu i wierzyć, że ja nie zawsze żartuję.
— Pozwól mi pani być otwartszym.
— Na co? kiedy się i tak dosyć dobrze rozumiemy, podchwyciło dziewczę podając mu rękę, nie bój się pan! Przyszłość zdobywa kto o nią walczy, a serce kobiece nie jest tak słabą podporą, jak myślą ci co go nie są warci.
To mówiąc rzuciła mu oberwany bukiecik kwiatów i uciekła, a Jan pozostał przykuty ze łzą w oku, powtarzając sobie ostatnie jej wyrazy, by ich nigdy nie zapomnieć, by niemi dzień rozpoczynać i kończyć jak modlitwą...
Stanisław zastał tak skamieniałego przy słupie, że musiał go potrząsnąć za ramię, żeby z odrętwienia przebudzić.
— Co ci jest Janie? spytał trochę niespokojny.
— Co mi jest? nic! — jestem szczęśliwy, wykrzyknął Strumisz...
Nazajutrz choć z wielkim swoim smutkiem pan Bal musiał pozwolić na odjazd Jana, wiedząc że od niego najwięcej teraz zależała przyszłość ich wszystkich. Zacny nasz kupiec przekonywał się coraz bardziej, że wieś ukochana nie da mu chleba powszedniego i że dziś używanie sielskich rozkoszy dla dziedzica jest marzeniem dziwacznem. Więcej niż kiedy pan włości ma tylko ciężkie obowiązki, wielkie posłannictwo, ogromne brzemię, ani chwili czasu dla siebie i swej przyjemności.
Gospodarstwo z jednej, sprawy powszednie z drugiej, procesa z trzeciej, sąsiedzi wreszcie i wypadki napastowały go jakby na przekór pojęciu jakie miał o życiu na wsi.
Nie było dnia, nie było spokojnej godziny. Prześladowanie sąsiadów, które na czas jakiś zdawało się ucichać, na nowo podżarzone zostało staraniem Teofila Zmory, który za przybyciem Konstancji uczul większą jeszcze złość do Balów, pierwszej przyczyny jego zaręczyn z panną Hurkot. Ożenienie go gryzło, a kielich ten, kielich zemsty musiał wypić do dna! nie było na to sposobu. Widział jak potężne głupstwo zrobił, i nie wyrzucał go sobie, ale Lizi i Balom. Hubka także wściekły, że mu Mylińscy z rąk się wyśliznęli, wziął się czynnie do instygowania na przybyszów i woził o nich znowu najdziwniejsze plotki, podbudzał do najniegodziwszych kroków. Nareszcie pani Supełkowa, niezapominająca urazy swej i omyłki w rachubie, z pomocą kuzynków po sądach i pomocnika dokuczała niepomału nieszczęśliwym.
Prześladowanie ze trzech tych stron wymierzone gwałtownie, prawie w jednej chwili rozpoczęło się na nowo. Przybrało ono formy dotąd nie probowane, odmawiano sługi, przeciągano osadników szlachtę, nie mogli dostać robotników, rzemieślników, najmniejszą drobnostkę musieli w dziesięć kroć przepłacać, na ostatek pokazały się podrzucone listy bezimienne.
Pan Bal wpadał w wściekłość prawie i latając po pokoju wołał: Co ja tym ludziom zrobiłem! com ja im winien!
Na to pytanie nikt by mu pewnie odpowiedzieć nie potrafił, ani ci nawet co się tak nielitościwie obchodzili z nim.
Przyszło do tego że się nie było można pokazać do kościoła, dla szeptów, wykrzyków i kłótni ludzi, biorących stronę swych panów i porywających się do bójki. Proboszcz zaklinał i gromił, ale to nic nie pomagało.
Stanisław burzył się wewnątrz, ale cierpiał, przed ojcem nie wydał się z żadną myślą, widać było jednak że coś knuł w sobie.
Na Zielone Święta niepodobna było nie pojechać do kościoła, a choć tych spotkań z nienawistnem sąsiedztwem unikali państwo Balowie, nie mogli na ten raz nie zetknąć się z niem. Przyjechawszy przed furtkę zastanowił się powóz i Bal z żoną i córką wysiadł. Staś przybyły drugim powozikiem, zobaczywszy Zmorę i Hubkę przy furtce stojących i jakby przygotowanych do jakiejś impertynencji, pospieszył też za niemi. Jego brew zmarszczona i usta zacięte zapowiadały co się z nim działo.
Zmora i Hubka postawali tyłem na samym środku ścieżki z której boków były małe kałużki po deszczu, tak że przejść było trudno.
Widzieli oni przybywających i zrobili to najwyraźniej umyślnie. Bal grzecznie uchylając kapelusza poprosił o drogę, ale Zmora i jego towarzysz udali że nie słyszą. Stanisław oburzony tą niegrzecznością wyrwał się naprzód i dosyć silnie trąciwszy obu, środkiem otworzył przejście.
— A to osobliwszy sposób wchodzenia do kościoła! zawołał pan Zmora.
— Darują panowie! odparł Stanisław z przyciskiem, ale przez nich przejść było niepodobna.
To mówiąc chciał podać rękę matce i siostrze, gdy Zmora głośno się odezwał:
— Porachujemy się o to!
— Z obudwoma panami jeśli potrzeba! uchylając kapelusz odpowiedział Stanisław — dawno zręczności tej czekałem.
To rzekłszy przeszedł szybko, drżącą matkę i przelękłą prowadząc siostrę.
Bal zmięszany wcisnął się za niemi.
Dwaj rycerze, którzy na nieszczęście przybycia Stanisława nie widzieli, bo odwrócili się właśnie gdy nadjechał i wysiadał, znaleźli się w dosyć przykrem położeniu. Ani jednemu ani drugiemu nie śniło się doprowadzić zaczepki do pojedynku, chcieli tylko bezbronnym zrobić maleńką przykrość. Zmora w chwili gniewu odezwał się o rachunek, ale ochłonąwszy nieco, mocno się zachmurzył i zamyślił. W dwudziestu kilku leciech pojedynek jest igraszką, w czterdziestu nie liczymy go już tak lekko. Gorzej jeszcze dopiekało, że pierwszą przyczyną czuł się sam pan Teofil i miał sobie do wyrzucenia niegrzeczność parafjańską.
Co się tycze Hubki, nieszczęśliwy pan Piotr drżał już jak we febrze, i nie z gniewu, ale z nieukrywanej, ze strasznej bojaźni! Wyobraźmy sobie starego kawalera, samoluba, który całe życie per fas i per nefas pracował żeby sobie jaką taką wykołatać przyszłość, dochodzącego do kresu życzeń i wstrzymanego tak niespodzianym wypadkiem na progu szczęśliwości, która się składała z folwarku, piwa i wkrótce miała ostatecznie dopełnić ożenieniem z młodziuteńką panienką.
Hubka był tak śmiesznie przelękły samą myślą śmierci, że pan Teofil, którego także pojedynek nie mało obchodził, rozśmiał się przecie z niego. Pan Piotr mówić nie mógł.
— Ale bo to Waćpan namówiłeś mnie na to głupstwo! niech djabli wezmą! odezwał się z gniewem.
— Przyznam ci się panie Piotrze, żem nie zobaczył tego młokosa, myślałem że starzy sami, chciałem żeby trochę sobie zamoczyły warszawskie trzewiczki.
— Tak, a teraz możemy zamoknąć, to głupstwo! ja bić się nie będę! zamaszysto rękę podnosząc rzekł Hubka. A mnie to na co? z pistoletu nie strzelam, pałasza jak żyję w ręku nie trzymałem! Szelma jestem że bić się nie będę; niech sobie robi co chce, do tego mnie nie zmusi.
Pan Teofil nic na ten zapalczywy wykrzyknik strachu nie odpowiedział i nie wydał się z myślą swoją, ale zadumany przeszedłszy się parę razy po cmentarzu, wszedł po chwili cichaczem do kościoła.
Nie wiem jakim sposobem w pół godziny potem, choć wszyscy zdawali się modlić i milczeć, każdy już wiedział o wypadku, i nim przyszedł czas wyjścia, chodziły o nim wersje najdziwniejsze. Jedni powiadali, że Zmora uderzył Stanisława, drudzy że Stanisław plunął w oczy panu Hubce, inni utrzymywali że stary Bal w błoto się wywrócił, ale koniec końcem wszyscy byli pewni pojedynku.
Unikając nowych nieprzyjemności, państwo Balowie zatrzymali się w kościołku aż do wyjścia wszystkich i ostatni opuścili miasteczko. Biedna matka wyszła chwiejąca się, blada, zniespokojona, ze łzami w oczach, ojciec milczący i poruszony, Lizia rozgniewana. Stanisław siadł z niemi do powozu, pilno im było pomówić z sobą.
Matka gniewała się na syna i wymawiała mu krok jego, który go niepotrzebnie narażał, ojciec i Lizia po trosze brali jego stronę, znać jednak było w panu Balu walkę rycerskich uczuć z ojcowskiem przywiązaniem.
— Co u kroćset basałyków! wołał straszliwą robiąc minę — gdybym cokolwiek był młodszy... Ale Stanisław niepotrzebnie się narażał!... krew nie woda!
— I właśnie dla tego jak wody nie godzi się ją lada czego rozlewać, przerwała matka.
— Dosyć bo nam dokuczyli! Ale bo się nie dopuści do pojedynku! Chociaż wartoby im przytrzeć rogów... strachem... Zmora, pewny jestem bić się nie zechce. Takbym wolał! Byle tylko pomiarkowali raz przecie że z siebie drwić nie dajemy... krwi przelewu nie pragnę. Zwyczaj to barbarzyński.
Urywanemi słowy narzekała matka, gniewał się ojciec, oburzała Lizia i tak dojechali do domu.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.