Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w oczy panu Hubce, inni utrzymywali że stary Bal w błoto się wywrócił, ale koniec końcem wszyscy byli pewni pojedynku.
Unikając nowych nieprzyjemności, państwo Balowie zatrzymali się w kościołku aż do wyjścia wszystkich i ostatni opuścili miasteczko. Biedna matka wyszła chwiejąca się, blada, zniespokojona, ze łzami w oczach, ojciec milczący i poruszony, Lizia rozgniewana. Stanisław siadł z niemi do powozu, pilno im było pomówić z sobą.
Matka gniewała się na syna i wymawiała mu krok jego, który go niepotrzebnie narażał, ojciec i Lizia po trosze brali jego stronę, znać jednak było w panu Balu walkę rycerskich uczuć z ojcowskiem przywiązaniem.
— Co u kroćset basałyków! wołał straszliwą robiąc minę — gdybym cokolwiek był młodszy... Ale Stanisław niepotrzebnie się narażał!... krew nie woda!
— I właśnie dla tego jak wody nie godzi się ją lada czego rozlewać, przerwała matka.
— Dosyć bo nam dokuczyli! Ale bo się nie dopuści do pojedynku! Chociaż wartoby im przytrzeć rogów... strachem... Zmora, pewny jestem bić się nie zechce. Takbym wolał! Byle tylko pomiarkowali raz przecie że z siebie drwić nie dajemy... krwi przelewu nie pragnę. Zwyczaj to barbarzyński.
Urywanemi słowy narzekała matka, gniewał się ojciec, oburzała Lizia i tak dojechali do domu.