Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

już jak we febrze, i nie z gniewu, ale z nieukrywanej, ze strasznej bojaźni! Wyobraźmy sobie starego kawalera, samoluba, który całe życie per fas i per nefas pracował żeby sobie jaką taką wykołatać przyszłość, dochodzącego do kresu życzeń i wstrzymanego tak niespodzianym wypadkiem na progu szczęśliwości, która się składała z folwarku, piwa i wkrótce miała ostatecznie dopełnić ożenieniem z młodziuteńką panienką.
Hubka był tak śmiesznie przelękły samą myślą śmierci, że pan Teofil, którego także pojedynek nie mało obchodził, rozśmiał się przecie z niego. Pan Piotr mówić nie mógł.
— Ale bo to Waćpan namówiłeś mnie na to głupstwo! niech djabli wezmą! odezwał się z gniewem.
— Przyznam ci się panie Piotrze, żem nie zobaczył tego młokosa, myślałem że starzy sami, chciałem żeby trochę sobie zamoczyły warszawskie trzewiczki.
— Tak, a teraz możemy zamoknąć, to głupstwo! ja bić się nie będę! zamaszysto rękę podnosząc rzekł Hubka. A mnie to na co? z pistoletu nie strzelam, pałasza jak żyję w ręku nie trzymałem! Szelma jestem że bić się nie będę; niech sobie robi co chce, do tego mnie nie zmusi.
Pan Teofil nic na ten zapalczywy wykrzyknik strachu nie odpowiedział i nie wydał się z myślą swoją, ale zadumany przeszedłszy się parę razy po cmentarzu, wszedł po chwili cichaczem do kościoła.
Nie wiem jakim sposobem w pół godziny potem, choć wszyscy zdawali się modlić i milczeć, każdy już wiedział o wypadku, i nim przyszedł czas wyjścia, chodziły o nim wersje najdziwniejsze. Jedni powiadali, że Zmora uderzył Stanisława, drudzy że Stanisław plunął