Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rego, rozbijając lody które ich dotąd dzieliły.
Strumisz tymczasem wciąż bawił jeszcze w Zakalu, a Lizia już się z nim tak zpoufaliła i potrafiła go ośmielić, że młody człowiek tracił głowę i codzień mniej był panem siebie.
Przy niej miał odwagę olbrzymią, rankami tylko i wieczorami, gdy był sam jeden z sobą i z tą białą papieru kartą, która mu zastępowała rodzinę i przyjaciół, opanowywała go trwoga. Na czem się to skończy? pytał przelękły, tyle nadzei, tyle szczęścia, taki świat dnia pięknego, a może po nich noc, boleść i wygnanie!
Oburzał się na siebie że się dał wciągnąć trzpiotowi dziewczynie, bo pojmował jak ludzie tłómaczyć sobie mogli postępowanie jego. Wnijść do domu sługą by korzystać z codziennej zażyłości i upleść intrygę, i stać się nadużywając zaufanie złodziejem! Ilekroć myśl mu ta przyszła, zimny pot go oblewał, stygł nagle i karcił się jak złoczyńca. Ale w dwudziestu kilku leciech czarne oczy kobiety, co tak głośno mówią, że przy ich dźwięku nie posłyszałbyś trąby archanioła, są często czarem niepojętym. Wejrzenie to drętwi człowieka jak głos i oko wieszczka, co grzechotnika lub kerasta zamawia. Wszystkie naówczas opuszczają siły, wszelka rozwiewa się przyszłość, śmierć i hańba nawet zapomnieć się dają... Strumisz targał się w swych więzach, ale ich rozerwać nie mógł, ten kwiat cyklamu jak talizman czarodziejski, schnąc na jego sercu, wlewał w nie jakąś niepojętą odwagę i siłę! Ażeby nie obłąkać się do reszty, postanowił przecie odjechać, ochłonąć, i z tem poszedł jednego ranka nim Lizię zobaczył do pana Bala.
— Trzeba mi jechać, rzekł stanowczo na progu, in-