Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

teresa, handel niepokoją mnie, gwałtownie tam potrzebny jestem. Ostatnie listy z Warszawy pilno mnie wzywają.
Pan Erazm, któremu dobrze było z tym gościem osamotnionemu, kwaśno potrząsł łysiejącą głową.
— A daj-że mi pokój, panie Janie! siedziałbyś tu i odpoczywał, niech tam licho porwie interesa!
— Pan sam widzi konieczność, odezwał się Strumisz.
— Ale daj mi pokój!
— Cóż zrobim z wypłatami?
— Przecież tam kogoś zostawiłeś! pomyślemy o tem, pomyślemy, a tymczasem weź Waść kij, czapkę i chodź ze mną nad Horyń z wędką.
Od niejakiego czasu rybołowstwo stało się uciechą upodobaną pana Bala: nie należy jednak myśleć żeby sam z wędką siedział. Próbował on tego, ale pół kwadransa żywość jego nie dała mu dotrzymać placu; stawił więc dwóch chłopaków z wędkami, a sam chodził po brzegu, poglądając na okolicę i ścigając ruchy włosienia.
Zbyty niczem Strumisz, poszedł z nim nad rzekę, a tegoż dnia Bal opowiedział żonie, że chciał wyjechać, dowiedziała się Lizia i pan Jan dostał burę, a co gorzej znalazł ją tak smutną i dotkniętą, że wyleciał z pokoju szalony szczęściem i trwogą.
Położenie jego było nieopisanem męczeństwem, na którego myśl nawet starożytność nie wpadła. Godziny raju przeplatały się z wiekami piekła i miotały duszą rzucając ją to pod niebiosa to w otchłanie. Najpotężniejsza orgauizacja nie jest w stanie długo wytrwać takim bytem; Strumisz czuł że oszaleje i ostatniego wieczora, zebrawszy się na odwagę, postanowił wyspowiadać się Lizi z wszystkiego co cierpiał.