Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Szczęściem, które czasem sprzyja zakochanym, znaleźli się oboje w ganku tak sami jak tylko pragnąć mogli. Jan wsparty o poręcz balkonu poglądał na nią smutnie i rozczulono, ona obrywała listki z nieszczęśliwej wiązanki kwiatów, przed chwilą z zapałem zebranej. Rozmowa upadła i milczenie było jakby wstępem tej sceny, której samo przypuszczenie żywo rozbijało pierś biednego młodzieńca.
— Więc pan doprawdy odjeżdżasz? spytała Lizia po chwili; szczęśliwej drogi, szczęśliwej drogi! a my tu skazani na pożarcie Dankiewiczom i Hurkotom, pozostajemy jak Daniel we lwiej jamie!
Nawet w smutku który głos zdradzał, Lizia troszeczkę musiała żartować.
— A! pani, odparł powoli Jan, gdyby jechać lub nie było wolą moją, jakżebym chętnie pozostał, ale — muszę.
— A może i chcę, bom się znudził.
Uśmiechnął się Strumisz. — Czy pani to mówi doprawdy i szczerze?
— Może żartem, może szczerze... przecież o ile miarkuję, należy mi się za to wszystko podziękowanie.
— Choćby na klęczkach!
— Albo pan umiesz klęczeć?
— Gdyby to nie było na ganku, pokazałbym jak mi łatwo przyszłoby upaść na kolana.
Rzekł i przechodząc z żartobliwego tonu nieszczerej rozmowy do poważniejszej, odezwał się ciszej:
— Pani! pani! przebacz mi wcześnie co powiem, ale dłużej pierś nie wytrzyma, usta nie ścierpią... Spojrz pani na mnie i ulituj się.
Lizia podniosła główkę oblaną szkarłatem, ale Strumisz złożył ręce i mówić jej nie dał.