Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nowo. Przybrało ono formy dotąd nie probowane, odmawiano sługi, przeciągano osadników szlachtę, nie mogli dostać robotników, rzemieślników, najmniejszą drobnostkę musieli w dziesięć kroć przepłacać, na ostatek pokazały się podrzucone listy bezimienne.
Pan Bal wpadał w wściekłość prawie i latając po pokoju wołał: Co ja tym ludziom zrobiłem! com ja im winien!
Na to pytanie nikt by mu pewnie odpowiedzieć nie potrafił, ani ci nawet co się tak nielitościwie obchodzili z nim.
Przyszło do tego że się nie było można pokazać do kościoła, dla szeptów, wykrzyków i kłótni ludzi, biorących stronę swych panów i porywających się do bójki. Proboszcz zaklinał i gromił, ale to nic nie pomagało.
Stanisław burzył się wewnątrz, ale cierpiał, przed ojcem nie wydał się z żadną myślą, widać było jednak że coś knuł w sobie.
Na Zielone Święta niepodobna było nie pojechać do kościoła, a choć tych spotkań z nienawistnem sąsiedztwem unikali państwo Balowie, nie mogli na ten raz nie zetknąć się z niem. Przyjechawszy przed furtkę zastanowił się powóz i Bal z żoną i córką wysiadł. Staś przybyły drugim powozikiem, zobaczywszy Zmorę i Hubkę przy furtce stojących i jakby przygotowanych do jakiejś impertynencji, pospieszył też za niemi. Jego brew zmarszczona i usta zacięte zapowiadały co się z nim działo.
Zmora i Hubka postawali tyłem na samym środku ścieżki z której boków były małe kałużki po deszczu, tak że przejść było trudno.