Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Złote jabłko 04.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ruszył tylko ramionami i uśmiechnął się. Jakoż zaledwie go zobaczył pan Bal pobiegł ku niemu, uściskał serdecznie, wycałował i dopiero krzyknął:
— A niechże cię wszyscy djabli wezmą, kochanku! coś ty mnie krwi napsuł!
— Ba! odparł Tomasz, spytaj pan co ja jej sobie napsułem. Możnaż ni w pięć ni w dziewięć przylecieć, nie dojść rzeczy jak należy i powrócić z pustemi rękoma? musiałem docierać, dowiadywać się i powróciłem przynajmniej poinformowany ostatecznie.
— No! no! mówże co? jak? a prędko?
— Nie mogę prędko, muszę powoli.
— Mówże powoli, ale zaczynaj prędko.
— Posłuchaj pan, rzecz się tak ma: Suma Mylińskich oparta na Zakalu jest niezaprzeczonym faktem, przeciwko temu ani słowa.... Bogiem a prawdą należy się... ale...
— A jakież może być ale? krzyknął Bal.
— Posłuchaj pan ale. Suma ta była w procesie lat kilkadziesiąt, zjadła obu stronom pewnie tyle drugie i koniec końcem skutkiem procesu tak się zagmatwał czysty interes, że z pańskiej strony będzie prawo.
— Kłaniam uniżenie za taki interes, schylając głowę rzekł pan Erazm; stara to wasza sztuka panowie prawnicy, nie mogąc dać stronie słuszności gdy jej nie ma, dajecie cacko, którą zowiecie prawem.
— Ale to wszystko są rzeczy podrzędne, przerwał uśmiechając się Parciński, będziemy się procesowali, ciągnęli, nudzili i z tym procesem jak z chroniczną chorobą możemy sobie żyć spokojnie.
— I za to upadam do nóg! żyć z procesem śliczna mi spokojność.