Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom I/Rozdział IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.

W którym mamy przykład doskonałej sprzedaży.

Hrabia udając, że się gości nie spodziewał, lub o oznajmionem sobie przyjęciu ich zapomniał, wpół siedział, wpół leżał na kanapie z fajką w ustach, której przepyszny niegdyś bursztyn należał do reprezentacji. Miał na sobie nowszy szlafrok starty wprawdzie, zmięty i nie świeży, ale z przepysznej tureckiej materji, papucie nieco nowsze niż na codzień, resztę ubrania wyraźnie z uwagą dobieraną, ogolił się świeżo i rzeczy, które wprzód leżały rozrzucone dosyć nieporządnie, pochowały się za parawany. Lokaj miał liberją paradną z taśmami, na których rzędem świeciły herby na kanwie szyte.
Trochę sreber podróżnych, z guzami i dziurami na bokach, stały na widoku dla impozycji, otworzono nawet kantynę w kącie, żeby z niej resztę ich pokazać co się ustawić nie dała. Na wielkim stoliku leżał stos papierów prawnych, które hrabia przeglądał z wielką bardzo uwagą.
Spojrzał na wchodzących z roztargnieniem, powoli wstał z kanapy, niespokojnem okiem zmierzył pana Bala, który mu się kłaniał poprawując żabotów, a w nich brylantowej szpilki, co więcej była wartą niż wszystkie srebra hrabiowskie.
— Przedstawiam panu hrabiemu mego przyjaciela pana Erazma Bala... i pana Zrębskiego.
Hrabia zrobił minkę szczupaka, który zjadł coś smacznego i usta szczelnie przymyka, żeby mu ślinka nie pociekła, skinął głową rzuciwszy nieco naprzód, podniósł ją do sufitu w milczeniu i odezwał się wreszcie:
— Bal! Bal! byłżebyś waćpan dobrodziej potomkiem starożytnych Balów z Balogrodu z ziemi Sanockiej?
Twarz pana Erazma przeszła stopniowo przez wszystkie barwy uszczęśliwienia i stanęła u szczytu jasności: usta mu drgały, uśmiech igrał po nich, pierś się podniosła, pot wystąpił na czoło.
— Bardzom szczęśliwy, rzekł nie bez zająkania, że pan hrabia znasz już tę rodzinę, której mam zaszczyt być potomkiem.
— Znam! znam ją bardzo dobrze! dodał wskazując krzesła przybyłym gospodarz, a sam rozkładając się malowniczo na kanapie... Piękna, starożytna, zasłużona szlachecka rodzina! kolliguje z pierwszemi domami naszemi!
Rósł pan Bal, rozdymał się i widać było, że interes w połowie już był zrobiony szczęśliwą tą uwerturą hrabiego, chodziło tylko o odegranie małej komedji.
— Bardzo mi miło poznać potomka tak znanej rodziny! dodał hrabia szerokie otwierając usta a śmiejąc się oczkami.
Bal się skłonił.
— Dla mnie to prawdziwy zaszczyt, nierównie większej familji, tylą zasługami okrytej, rzekł powoli, poznać człowieka w osobie hrabiego i proszę wierzyć, że dzień, w którym oglądać go miałem szczęście, będzie mi pamiętny.
— Za to ręczę! w duchu rzekł pan Joachim, byle o Zakalańszczyznę skończyli, popamięta!!
— Pan Bal, odezwał się głośno, przybył tu właśnie w zamiarze traktowania o dobra, o których posłyszał że hrabia masz zamiar je sprzedać.
Mina hrabiego głębokie malowała zdziwienie. — Ja sprzedawać! co? sprzedawać! Zdaje mi się że nie miałem zamiaru niczego się pozbyć.
— Pan hrabia mi napomknął, rzekł serjo Goral... o kluczu Zakale...
— A! zmiłuj się pan! to było słowo na wiatr rzucone; najlepszy klucz z dóbr moich, choć prawda że przedzielony od nich kilką milami dóbr moich kuzynów Radziwiłłów. Ale mógłżebym się pozbyć mego złotego jabłka?!
Bal spuścił nosa bardzo, uwierzywszy naiwnie w to co mówił hrabia.
— Prawdziwie, niezmiernie mnie to boli, żem się tak wygadał, rzekł zafrasowany pan Joachim.
— Ale to było słowo tak rzucone. To pewna, że prędzej wszystko jak Zakale. Rzeka spławna, lasy, łąki, młyny! Raj! panie; w dodatku mieszkała tam ś. p. babka moja, z domu księżniczka Szujska, której pamięć i pamiątkę czczę najwyżej.
— Ale bo mi się zdało, rzekł pan Joachim znowu.
— Jakże to się panu źle zdało, z wymówką rzekł hrabia, otośmy darmo fatygowali szanownego pana Bala.
— Nic to nie szkodzi, kwaśno się kłaniając ale wzdychając pocichu, szepnął kupiec. I była chwila milczenia... Spojrzenia przytomnych krzyżowały się przebijane różnemi wyrazami. Bal mówił okiem do Zrębskiego: Cóżeś to zrobił? — Zrębski mu odpowiedział: Nie zrażajmy się. — Goral miał minę tak zaturbowaną, tak tabaki zażywał, tak we drzwi spoglądał, jak gdyby myślał tylko o ucieczce. — Hrabia się przeszedł po pokoju poważnie, niby namyślając i strapiony, stanął wreszcie.
— Hm! rzekł, nie radbym pana tak darmo fatygować, nie miałem ochoty sprzedać Zakala, bo je kocham i wiem co to za majątek, w ręku człowieka coby zarządzić umiał, to skarb! Wątpię żebyśmy skończyć mogli, bo te dobra mają dla mnie pretium affectionis; wszakże kiedy się tak złożyło omyłką, co mnie najmocniej trapi... Ha! uważam to za jakąś predestynacją... możemy zresztą spróbować, ale to pewne, dodał, że tam noga moja nie postanie, jeśli sprzedam, bobym płakał.
Usiadł na kanapie, w panu Erazmie serce biło, wejrzenie poleciało pełne nadziei i skrzydlate ku Zrębskiemu, oczy zabłysły.
— Przygotowałem nawet notatkę na przypadek, rzekł Goral dobywając ją z zanadrza powoli.
— Jakto! i notatkę? zapytał hrabia, spojrzał i smutnie podparł się na łokciu. Ha! proszęż ją pokazać panu Balowi, to jakieś przeznaczenie. Schwyciłeś mnie za słowo niebaczne.
— Ale pan hrabia mówił! tłumaczył się Joachim.
— Cóż z tego żem mówił? to była myśl rzeczona nawiasem.
Ustąpili, niby się kłócąc trochę, a pan Bal jął czytać notatkę wedle wczorajszej sporządzoną narady, choć tak mu w oczach się ćmiło, że przed niemi tylko widział tańcujące cyfry, które podrygiwały nóżkami cienkiemi, potrząsały brzuszkami i wierciły głowami. Czytał i nie wiedział co, oddał po chwili Zrębskiemu, który głową zaczął kiwać, coraz coś niby wyczytując i tajemniczo z za karty spoglądając na swego pryncypała. Hrabia w ciągu tej chwili ruszył ramionami i ucierał się z panem Joachimem.
Pan Bal czując potrzebę najprędszego kończenia, przystąpił do hrabiego, ale się w zapale uśmierzał ile mógł, tylko go rumieniec i świecące wydawały oczy.
— Więc możemy pomówić, pozwoli pan hrabia?
— Panie dobrodzieju, rzekł zimno Bracibor Sulimowski, piętrząc się wysoko, jakby chciał połknąć kupca, nie mam szczęścia nawet bliżej być panu znajomym, możemyż tak bez potrzebnych dokumentów, bez kwerend, bez dowodów żadnych, na oślep taksować. Przyznam się mu, że dla mnie przykroby było nie zyskać wiary, a nie mam prawa jej wymagać.
— Ale proszę hrabiego, odezwał się Bal wzruszony do szpiku kości, czyż nie znamy tu żadnej rodziny, do której hrabia należysz i jego samego... Ja w ten interes wchodzę z zupełnem zaufaniem... z nieograniczoną ufnością.
— A właśnie, odparł hrabia, ja tego nie chcę! Ja nie mam papierów. Ja sam dobrze wartości tych dóbr nie znam.
Pan Joachim przyszedł w pomoc.
— Ale kiedy pan Bal, rzekł z cicha, ofiaruje się chętnie spuścić na pana hrabiego.
— Pan mnie widzę uparłeś się Zakala pozbawić, zawołał Bracibor, cofając się i jakby broniąc: dziękuję, bardzo dziękuję za tę ufność, bo ci co mnie znają wiedzą że jej nigdy nie zawiodłem: ale... takeście mnie panowie schwycili.
— Dobra nie przyległe! podszepnął Joachim, sameś to mówił pan hrabia. Dla interesów hrabiego byłoby to może dogodnem.
— Ale ja się mogę obejść bez tego... Zresztą gdybym już chciał sprzedawać, kuzynowie moi, Radziwiłłowie, dawali mi cenę ogromną.
— Ha! to jak hrabia chcesz, rzekł Goral, prawdziwie takem się tu wmięszał...
— Jak Piłat w Credo! jak Piłat! dodał żywo hrabia, to sobie przyznaj... Zresztą stało się, nie chcę ci robić tej przykrości, traktujmy...
Zrębski mrugnął na pana Bala, który nie potrzebował żeby go podpędzano, sam był i tak jak na żarzących węglach.
— Jakiż szacunek kładzie pan hrabia na dobra Zakale? spytał Bal.
— Gdybym szacował je jak znam, jak czuję że warte, byłaby cena niesłychana, ale pan dobrodziej wpadłeś tu niewinnie, i nie masz powodu pokutować za to.
— Co za delikatność! wykrzyknął w duchu kupiec, to rzadki człowiek!
— Ja jestem aż do zbytku w tych rzeczach skrupulatny i sumienny, dodał Sulimowski, wolę stracić niż mieć sobie coś do wyrzucenia; posłuchaj więc pan dobrodziej: Są to dobra niby Poleskie, ale jedne z najprzedniejszych w Polesiu, rozległość ogromna, rzeka, młyny, co tylko zamyśleć zechcesz; u nas w tej pozycji płacą się dusze często po tysiąc kilkaset złotych... ja...
Pan Joachim syknął.
Widzę, że pan hrabia już sobie chcesz psuć interes.
— O! kiedy już sprzedaję i mówię o tem, dajże mi pan pokój z radami, będę otwartym do ostatka, rzekł hrabia z surową powagą i zmarszczonem czołem, jeśli na tem źle wyjdę, pan będziesz miał na sumieniu. O czemże mówiłem?
— O wartości dusz, podszepnął Zrębski.
— A! tak jest... Nie będę taił przed panem, że majątek ten nieco jest zaniedbany i in crudo, to zniża jego cenę.
— Panie hrabio! zakrzyknął Goral.
— Proszę mi dać pokój, żywo ciągnąc dalej, mówił Bracibor. Targować się nie umiem i to nie jest rzecz, o którąby się można spierać. Nie oddam inaczej jak po tysiąc złotych za duszę.
— Wieleż tam jest dusz? spytał od niechcenia.
— Ale panie hrabio! z wymówką i żalem przerwał pan Joachim.
— Pytam pana, wiele tam jest dusz? rzekł stanowczo Sulimowski.
— Pięćset sześćdziesiąt i dwie! cicho wybąknął plenipotent.
— No! więc wiecie szacunek.
Goral ruszył ramionami, Zrębski zdawał się mówić Balowi: patrz pan co to za człowiek! Ecce homo!
Hrabia jakby znużony upadł na kanapę i zanurzył się w jej poręczu, zadzwonił i kazał podać fajki. Bal nie wiedział co z sobą robić, nie chciał się targować, a coś go kłuło, że możeby można co odciąć od tej ceny, bał się jednak z tem wystąpić.
Jakby to wahanie przeczuł Zrębski, wystąpił pokornie.
— Pan hrabia daruje, rzekł łagodnie, łamiąc się we dwoje i uśmiechając gdyby do cudownego obrazu. Pan hrabia przebaczy moję śmiałość, że uczynię tu jednę maluteczką uwagę.
— Co takiego? z roztargnieniem spytał gospodarz.
— Maluteńką uwagę. Dobra te, acz zapewne największych nadziei, są wedle słów hrabiego in crudo, budowle, młyny, potrzebują reperacji.
Joachim chrząknął.
— Nie chrząkaj pan, to nic nie pomoże, co prawda to prawda! zawołał heroicznie hrabia, majątek in crudo, budowle reperacji potrzebują. Chcesz pan żebym jeszcze zniżył cenę? uśmiechnął się i machając ręką. Wolę to co najprędzej kończyć, bo mnie serce boli. Oddaję za pół miljona.
— Ale na miłość Boga, pan się gubisz! zakrzyknął w głos Joachim, ja tego nie dopuszczę!
— Otóż masz pan pociechę, żeś mnie na sprzedaż namówił, zawołał Bracibor. Stracę z satysfakcją, żeby panu zgryzoty napędzić.
— Chwytam za słowo, rzekł Bal podając rękę na znak Zrębskiego.
— Ale to być nie może! zagrzmiał głos pana Joachima.
— Tak będzie, na złość panu! wyciągając rękę zimno odparł gospodarz, rzecz skończona! nie mówmy o tem więcej.
Nie wiedzieć dla czego dreszcz zimny przeszedł po skroniach pana Bala, który zaraz potem uczuł się rozkosznie, rajsko wzruszonym i już mu pilno było biedz do domu z nowiną.
Znowu chwila milczenia.
— Ha! rzekł plenipotent z ponurą niecierpliwością, stało się! sądzono! Aleś pan szczęśliwy!
Pan Bal podniósł się na palcach, okręcił i zaśmiał szeroko.
— Istotnie, możesz pan to sobie powiedzieć, smutnie jakoś dołożył hrabia. Stało się! to pewna, że dóbr tych nigdym się sprzedać nie spodziewał za taką mizerją, aleś mnie pan do niecierpliwości przyprowadził. Złote jabłko! złote jabłko panie dobrodzieju! Straciłem je i nie ma co mówić o tem... Są jednak niektóre dodatki, o których kiedy już raz weszliśmy w tę materją, musiemy wspomnieć, choć to dzieciństwa! Naturalnie pan wszystkie koszty bierzesz na siebie?
— Ale oczewiście! rzekł pan Joachim.
— Naturalnie! ciszej powtórzył Bal.
— Hm! jeszcze mi przychodzi na myśl jedna drobnostka. Zgadało się coś przed wyjazdem z żoną moją o sprzedażach, o kupnach... nie wiem z czego... Zachciało się jej pięknej kolji brylantowej, bo szmaragdy i perły które ma, znudziły ją! Kobiety tak są kapryśne! Otóż... a dałem jej słowo, na wiatr, że przy pierwszej sprzedaży (anim się spodziewał żeby to tak prędko do skutku dojść miało) niestety! i na Zakalu! Dałem jej słowo, że dla niej pięćset czerwonych złotych wymówię porękawicznego, ale to...
— Panie hrabio... ofuknął się niby obawiając ustępstwa Joachim.
Zrębski dał naglący znak przyjęcia panu Balowi.
— Spełniam to z największą chęcią! rzekł kupiec.
— Przepraszam pana że o tej drobnostce mówię, ale w istocie nie wiem jak mi przyszła na myśl. Tyle mnie kosztuje każdy interes, tak nie cierpię tych targów.
— Ja się nie myślę targować, rzecz skończona, podchwycił Bal.
— Ha! skończona! Ale jeszcze słowo...
— Co pan hrabia rozkażesz?
— Muszę pana objaśnić o stanie fortuny, chcę być do ostatka jak można najsumienniejszym. Na Zakalu mam dług bankowy, przypadkiem, istnym przypadkiem! ale to wiele by o tem mówić, plenipotent mnie w to wpędził nie zrozumiawszy... Dług ten wynosi trzydzieści... wiele panie Joachimie?
— Trzydzieści cztery tysiące, siedmset dwadzieścia rubli srebrnych.
— Jest tam także jakiś fundusz duchowny?
— Trzy tysiące rubli.
— A! jeszcze coś! Mamy tam dyferencją z Radziwiłłami w lesie.
— Co to jest dyferencja? spytał pan Bal.
— Wątpliwość o granice, podszepnął Joachim.
— To dzieciństwo! nie wiem dobrze, kilka morgów podobno, mała rzecz! ale chcę wszystko od razu powiedzieć, ceniąc ufność pańską... Dawno mi się prosili żeby o to skończyć... nie wiele dbałem, fraszka! Chcę tylko uspokoić sumienie wypowiadając wszystko.
— Co to za człowiek! co to za człowiek! w duchu powtarzał Bal, otóż to z takiemi ludźmi mieć interes, z wielkimi panami, to aż miło!
— Prawdziwie, odezwał się z suchym uśmiechem Goral zażywając tabaki, jak żyję mi się nie zdarzyło być świadkiem interesu, w którymby aktor brał stronę swego przeciwnika i sam mu pomagał.
— Toś pan dobrodziej nigdy widać nie miał do czynienia z ludźmi wielkiego, delikatnego sumienia! odparł hrabia. W tym względzie znają mnie już ludzie, prawda nadewszystko, a interes lubię robić szybko i stanowczo. Teraz panowie rozmówcie się o resztę, dodał rozsiadając się na kanapie.
Reszta nie wiele czasu zająć mogła, gdyż główne warunki były umówione, pan Bal tylko prosił o dwa dni czasu dla zebrania pieniędzy, które ściągnąć potrzebował; a było tego z różnemi kosztami około trzechkroć sto tysięcy. Resztę przejmował w długach ciążących na majątku. Wszyscy winszowali szczęśliwemu nabywcy, który zmuszony był naturalnie zaprosić całe towarzystwo na objad do siebie. Hrabia chciał posyłać po wino szampańskie, zawołał był nawet służącego, ale tak się do tego przybierał głośno, że przytomni mieli czas odmówić i uprosić aby dał pokój.
Zasiedli tylko na rozmowę, gdyż tysiączne drobnostki tyczące się majątku przypominał sobie hrabia, co raz to coś ekscypując z niego, to ludzi, to ruchomości, to drzewo, to dochód karczemny do pewnego terminu. Pan Bal na wszystko dobrowolnie zezwalał, będąc pewien, że kupił tak korzystnie, tak doskonale, iż te małe ofiary nic dla niego znaczyć nie będą.
Hrabia przyszedł jakoś do siebie i choć wzdychał zawsze po Zakalu, zaczynał nabierać coraz lepszego humoru, mówił wiele, wspominał swe kolligacje, sypał kuzynami bez końca, dowcipował, a za każdem słowem oglądał się do koła żebrząc uśmiechów i oklasków, na które był pewien że zasłużył.
Wieczór dobrze był już przyciemnił salę, gdy pan Bal odurzony, szczęśliwy ale niespokojny razem, wziął za kapelusz by hrabiego pożegnać i usunął się wraz ze Zrębskim.
Hrabia przeprowadził go do pierwszych drzwi i pospieszył do Gorala, który z nim pozostał.
Zaledwie byli na ulicy, gdy Zrębski parsknął śmiechem:
— No! ślicznież się panu udało, Bogu dzięki! Jeszczem panu u tego starego dudka sześćdziesiąt kilka tysięcy odtargował, czy pan uważał jak?
— Uważałem Zrębsiu, serce mi biło! Ale to bardzo uczciwy człowiek! Tylko jeśli tak wszystkie interesy robi, nie daleko zajedzie! Wiesz co, coś to tak szło po maśle, że aż mi strach! Z początku wziął się nie sprzedawać, nastraszyłem się mocno... potem znów rzucał pieniądzmi jak plewą.
Nie rozumiem! Ha! stało się. Teraz mi pozostaje... o! djabla przeprawa! dodał kupiec, oznajmić żonie i panu Stanisławowi! Widzę jakie będą na mnie fochy...
— Panie dobrodzieju! Wszak to pan głową domu!
— Spodziewam się! zawołał Bal... i com zrobił tom zrobił, ale zawsze... byłeś waćpan żonaty kiedy Zrębsiu?
— Chwała Bogu, nie! odparł adwokat z uśmiechem chytrym.
— No! to Waćpan nie wiesz co to za mocna rzecz ta słabość kobieca! Zdaje się nic! tylko płacze, tylko stęka, tylko chodzi i wzdycha, a jak cię zacznie tem częstować, tobyś pod ziemię wlazł żeby dała pokój! Nie ma na świecie jak moja Ludwisia i nie do niej to mówię, przerwał kupiec, jednakże...
Tu zamilkł, zamyślił się, Zrębski go pożegnał, a on nie bez wahania wszedł do kamienicy.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.