Złote jabłko (Kraszewski, 1873)/Tom I/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Złote jabłko
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1873
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.

Wąchają złote jabłko.

Z wielką niecierpliwością czekał jutra co miało spełnić najdroższe jego marzenia pan Bal, a wszelkiej mocy jaką miał nad sobą użyć musiał, żeby się zawczasu nie wygadać niepotrzebnie przed żoną i synem. Nadzwyczajny jego dobry humor, podskoki, pocieranie włosa, śpiewki improwizowane, chodzenie po pokoju z wysoko podnoszonemu nogami, zwracały uwagę familji, ale nie dozwalały jednak niczego się domyślać stanowczo. Jakby przeczuciem jakiemś, pani Balowa była smutna i ta wesołość męża niewytłómaczonym sposobem ją zastraszała.
Do objadu nikt nie przyszedł, a z każdą godziną rosła niecierpliwość pana Erazma; o pół do pierwszej, kiedy już wszyscy byli na górze w pokojach, zjawił się pan Zrębski, ale ani wziął kupca na bok, ani mu słowa szepnął, dając tylko znak zręcznie, że wszystko gotowe i że się po objedzie obszerniej rozmówią.
Prawie nienaturalny był humor przyszłego dziedzica Zakalańszczyzny i im bardziej się podnosił do egzaltacji, tem żona stawała się niespokojniejszą. Schwyciła ona znak dany przez Zrębskiego, a że się go obawiała i przeczuwała jakąś z nim robotę, drżała ze strachu, nie mogąc jeszcze domyśleć się o co chodziło. Była tylko pewną, że jakąś stratę poniosą. Spojrzeli po sobie ze Stanisławem, który prawie toż samo odgadywał i smutnie spuścili oczy. Lizia siedziała spokojnie, to uśmiechając się do ojca, to ukośne rzucając wejrzenie, prawie bojaźliwe na Jana, który na nią nigdy prawie spojrzeć nie śmiał.
W czasie objadu spieszył się ciągle kupiec, łykał szybko, wyglądał półmisków, nożem bijąc po talerzach, roztargniony i widocznie jak na szpilkach; zaledwie wstali, schwycił Zrębskiego pod rękę i głośno wołając: proszę o kawę do mego pokoju, pójdziemy do siebie na fajeczkę! ruszył nie oglądając się.
— Co się dziś twemu ojcu stało? zapytała, okiem goniąc za wychodzącym Ludwika do syna, uważałeś jaki był?
— To się ojcu często trafia, ale jednak nie do takiego stopnia.
— Cóż dziwnego, że był wesół i że się spieszył, dodała Lizia, kontent że się pozbył kataru, a więcej jeszcze że będzie mógł wyjść.
— Panie Janie, czyś uważał? obróciła się pani domu. Niepokoją mnie te narady ze Zrębskim.
— Widziałem tylko szczęśliwe bardzo usposobienie do różowego humoru, rzekł Strumisz, ale przyznam się, że nic z tego wnieść nie mogę.
— Pan bo lękasz się nawet myśleć! szepnęła Lizia ruszając ramionami.
Strumisz spojrzał i zamilkł.
— Istotnie niepospolity tchórz ze mnie! odparł po chwili uśmiechając się.
— A to nie ładnie na mężczyznę.
— O! ja się tylko lękam tego, czego nie rozumiem, rzekł kłaniając się i odchodząc pan Jan.
Lizia poszła śpiewając coś do okna i w niem się sparła poglądając na ulicę, przez którą przechodzić musiał Strumisz do sklepu; Stanisław naradzał się po cichu z matką.
Pan Bal trzaskając drzwiami, poleciał ze Zrębskim do swojego pokoju, zamknął się w nim i odwróciwszy szybko do starego filuta, w którym serce z radości skakało, zapytał żywo:
— No! cóż? gadaj! gadaj!
— Rzeczy są prawie ułożone, szepnął ostrożnie i cicho stary prawnik, zacierając ręce i odchrzękując żeby się namyśleć co powiedzieć, ale wiele potrzeba ostrożności i zabiegów. Dali mi słowo, choć i to nie bez kosztu.
— No! mniejsza o to, ale na czem stanęło?
— Bestja plenipotent hrabiego, którego imienia dowiesz się pan dobrodziej, z góry mi zapowiedział, że nas do kupna nie dopuści, chyba mu się opłacim!
— No! co chce? co chce? mów.
— Jeźli pan dobrodziej kupisz, musisz mu dać porękawicznego na moje ręce trzysta dukatów. — Z przykrością i bolem serca wysłuchałem tej propozycji, usiłowałem go zmiękczyć, ale nic nie pomogło, powiada że znajdzie dziesięciu kupców na ten majątek.
— Niech go licho bierze! dam mu trzysta dukatów, to głupstwo! rzekł pan Bal.
— Ale że to człek niezmiernie drażliwy na opinją i nie chce nawet dać pozoru na siebie, że korzysta z tej okoliczności, ani mu można o tem wspomnieć, ani dać do zrozumienia... porękawiczne na moje ręce weźmie po cichu.
To mówiąc Zrębski, mimowolnie się pod wąsem oblizał.
— Och! westchnął ciągnąc dalej, co do mnie nic nie chcę i nie wezmę, szczęśliwy i nagrodzony tem, że panu służyć mogę, a zgorszony tą chciwością!
— Co chcesz Zrębsiu, odezwał się kupiec, tańcując z nogi na nogę, nie wszyscy są tak uczciwi i delikatni jak ty.
— To też ja biedę klepię, a ci na srebrze jedzą i karetami jeżdżą! z uczuciem doskonale odegranem gorzkiego wyrzutu Opatrzności dodał stary. Ha! wolę już swoję biedę poczciwą!
— Notatkę o majątku masz?
— Nie mam żadnej; pójdziemy o trzeciej po południu do hrabiego, gdzie na nas czekają i tam się wszystko rozwiąże.
— Otóż sęk! zawołał kupiec, wyda się tajemnica! Muszę się do niego ubrać w nowy frak! w domu to zaraz postrzegą.
— Nie potrzeba! nie potrzeba! to interes, nie wizyta! rzekł Zrębski, byle frak, choć ten tabaczkowy, to dosyć.
— Ale zmiłuj się, toć hrabia! magnat! pomyśli że nie znamy świata... Ale ja po cichu się ubiorę tu w kątku, wdzieję płaszcz i niepostrzeżony się wyśliznę... ty Zrębsiu drzwi popilnujesz tylko, gdy się będę czupurzył.
Już chciał dictum factum pójść się przebierać pan Bal, ale go zatrzymał stary.
— Dosyć będzie jeszcze czasu, rzekł, zostaje nam więcej godziny, a mamy jeszcze mówić o czem.... Są niektóre informacje potrzebne.
— Siadajże bo cię nogi zbolą, słucham i zastosuję się do życzliwej rady.
— Trzeba wiedzieć, rzekł prawnik, że nie z każdym jednakowo się traktuje... to stary aksjomat, człowiek do człowieka podobny, a dwóch nie ma jednakowych. Zatem i do tego hrabiego idąc, żeby go skaptować, potrzeba wiedzieć z której strony do niego przystąpić.
— Złoty człowiek z ciebie, Zrębsiu, o wszystkiem myślisz! ściskając go rzekł Bal; że też się na tobie ludzie nie poznali... Nie bój się, potrafię z hrabią jak należy się obejść.
— Ale zawsze lepiej wiedzieć na pewno niż probować, dodał Zrębski; usiłowałem się dowiedzieć co to za człowiek i mam informacją dokładną. Wszyscy się na to zgadzają, że jakkolwiek dumny i dosyć z góry na świat spogląda, hrabia jest bardzo uczciwym człowiekiem. Okazać mu najmniejsze niedowierzanie, nieufność, byłoby to śmiertelnie go obrazić. Jest bowiem, słyszę, skrupulatny i sumienny aż do zbytku... W traktowaniu więc trzeba niezmiernej delikatności, nie zważać na drobnostki, a potem kończyć szybko... Byle słowo dał, rzecz skończona, już za nic go nie zmieni. Ma być niezmiernie honorowy...
— Rozumiem! wielki pan! mądrej głowie dość na słowie! rzekł Bal chodząc i podrzucając nogami coraz wyżej; potrafię! zobaczysz...
— Ani wątpię, ale informacja nigdy nie szkodzi.
— To też serdecznie ci dziękuję, będę już grał na pewno!
— A co się tyczy majątku, przerwał Zrębski, z bokum się już od obcych dowiedział, że to istotnie złote jabłko.
Kupcowi oczy się zaiskrzyły, stanął, uśmiechnął się i jak dziecko poskoczył uściskać prawnika, który przysiadał do ramienia pana Bala się schylając i nieskończone robił ceremonje.
— Zobaczysz! odwdzięczę ci! odwdzięczę, zawołał kupiec z przejęciem, spuść się na serce moje! Bije w niem krew Massagetów i Justynjanów...
(Pan Bal często w ten sposób Cesarza Justynjana niby przez lapsus linguae mięszał do przodków swoich).
— Ale może już czas iść? spytał niespokojnie, kto wie? zegarki gotowe się na figla przypóźnić, a nuż tam kto podskoczy...
— Bądź pan dobrodziej spokojny! mam ja tam stróżów! jesteśmy bezpieczni, byle traktowanie się udało z hrabią, bo na tem cała rzecz! majątek prześliczny... Gleba wprawdzie nie jest czarnoziem.
— A! nie czarnoziem, powiadasz? rzekł kupiec udając że rozumie o co chodzi, to źle!
— Nie. Jest to glinka i trochę piasku... ale to właśnie ziemia co najlepsze daje plony, a nadewszystko nigdy nie zawodzi!
— Otóż to jest, że nigdy nie zawodzi! wykrzyknął z zapałem kupiec; nigdy nie zawodzi!! tu grunt!
— Położenie nad rzeką spławną... nad Horyniem... młyny, łąki nieprzebrane, a w dodatku cztery przepyszne wioski...
— Cztery! to klucz mosanie! krzyknął pan Bal. A! niechże cię uściskam! to książęce dobra!
— I tak jest! jak to pan dobrodziej zgadłeś, wychodzą właśnie od kniaziów Szujskich!
— Dobra po książęcu! Balowie! na Hoczwi, z Balogrodu! powtarzał w zadumaniu rozkosznem śmiejąc się do siebie pan Erazm... Opatrzność! wyraźnie Opatrzność!
— I ja tego inaczej nazwać nie mogę jak sprawą Opatrzności, z przejęciem się dorzucił patron... Trzeba było wypadku bym o tem zasłyszał i został ręką wyraźną Opatrzności dla mego dobroczyńcy... trzeba było żebym zapobiegł konkurencji, coby walor dóbr podniosła wysoko... mamy w ręku to złote jabłko!
— Ale cóż oni to szacują? niespokojnie trochę spytał po namyśle Bal...
— Nie wiem, to pewna że ślepo trzeba będzie chwytać, bo cena słyszę nizka... W tamtych stronach... to co tam zowią duszą płaci się...
— Jakto duszą, kochanku?
— Dusze to są ludzie osiedli generis masculini.
— A więc cóż za masculinów się płaci?
— Po tysiącu kilkaset złotych.
— A za kobiecięta?
— Nic, te się dają w dodatku...
— A za ziemię..?
— I za nią nic.
— Toż za bezcen! krzyknął pan Bal.
— Płaci się tylko za te dusze i po wszystkiem.
— A wieleż tam tych dusz?
— Z górą pół tysiąca...
— A zatem szacunek przejdzie pół miljona! rzekł kupiec kiwając głową.
Zrębski który doskonale wiedział ile miał pan Bal pieniędzy w listach, bankocetlach i gotówce, uznał jednak za stosowne spytać.
— Wszak to pewnie pana nie zastrasza?
— Nic a nic Zrębsiu! gotówem kamienice posprzedawać!
— Aleć to nie będzie potrzebnem, rzekł patron, zdaje mi się, że na majątku tym jest dług bankowy... wypadnie tylko dopłacić!
— Wiele?
— Około trzechkroć, a koszta!
— To bagatel! zresztą, dodał po cichu Bal, projektem moim, ale to między nami, wszystko tu posprzedawać, kamienice i sklepy, zabrać grosz jaki zostanie i dokupować do tych dóbr.
Zrębski się zamyślił.
— Widzisz jakbyś ty mi tam był potrzebny! ty, co taką masz do interesów głowę!
— Ja panu mówiłem, przykuty jestem na nieszczęście do bruku! westchnął stary, ciężko mnie już ztąd ruszyć...
— Ha! wola twoja, nie będę cię forsował! ale mi tego żal szczerze! Jak ci się zdaje, możeby się już ubierać? spytał uśmiechnięty.
— Jak pan dobrodziej chcesz...
Pan Bal kiwnąwszy na Zrębskiego, żeby drzwi pilnował, wcisnął się do swojej garderóbki, w której wszystko poprzewracał w sposób najfatalniejszy, i nakląwszy ludzi niewinnych, w kwadrans wyszedł wyświeżony. Przybrał nawet wraz z frakiem nowym minę poważną, zamyśloną, serjo, którą chciał zachować wobec hrabiego rozprezentując starożytną rodzinę na Balogrodzie i Hoczwi, i potomka Massagetów. Dziwnie się dla swoich znajomych musiał wydawać z tą miną porzyczoną, z tem wytężeniem uwagi na siebie, aby żywości swej i wesołości cuglów nie puścić. Zrębski aż się uśmiechnął, ale jego minkę pokryły wąsy jak zawsze.
Kupiec zarzucił na ramiona płaszcz hiszpański, w którym doskonale był podobny do bilardowej kuli zawiniętej w kawałek sukna i oglądając się bojaźliwie na okna swego domu, puścił ze Zrębskim ku kamienicy Gerlacha.
A w drodze, jakże marzył rozkosznie przygotowując się do wystąpienia przed jego hrabską mością, jak siebie zapytywał i sobie odpowiadał dowcipnie, jak nadewszystko przejęty bliskiem szczęściem zuchwale rzucał się na dorożkarzy, nie widząc ani dyszlów, ani koni! Zrębski musiał go co chwila ostrzegać i jak dziecko prowadzić.
Mijając ratusz spotkali wychodzącego z narożnej cukierni pana Joachima Gorala, który ich niby nie spostrzegł. Zrębski uszczypnął kupca za łokieć i syknął:
— To on!
— Kto? przelękły spytał Bal.
— Plenipotent hrabiego.
— Ale kto taki?
— Wychodzi z cukierni.
— A! Goral! czy to być może! znam go dobrze, tem lepiej.
— Przyspieszmy kroku, przywitaj go pan, nie widzi nic.
Nie dając się wyprzedzić w polityce, poskoczył pan Erazm ku adwokatowi.
— Dzień dobry!
— A! jak się pan dobrodziej ma?
— W jedno miejsce dążymy.
— Jakto? niby zdziwiony spytał pan Joachim.
— Idę do hrabiego Sulimowskiego.
— Więc to pana dobrodzieja oczekuje? zawołał więcej jeszcze niby zdumiony Goral.
— Tak jest, śmiejąc się odparł kupiec, mnie, mnie i spodziewam się po starej znajomości, że mi pan dobrodziej pomagać zechcesz.
Goral zdawał się zakłopotany.
— Panie łaskawy! rzekł surowo! moim obowiązkiem jest pomagać temu, kto mi zaufał.
— O! na Boga! nie obrażajże się pan, żywo przerwał Bal, nie żądam nic nad to co godziwe! Ale chodźmy, bo godzina się zbliża.
— Chodźmy, rzekł obojętnie Joachim, chociaż nie wiem, czy się co zrobi.
— Jakto! z kolei przelękły i zdumiony rzekł kupiec.
— Nie będę krył przed panem, że hrabia nie ma wielkiej ochoty pozbyć się tego majątku, któren zowie złotem jabłkiem, ma go za najlepszy klucz z dóbr swoich. Widać, że to jest jeszcze in crudo majątek, ale wielkich nadziei.
— Nie ma ochoty go zbyć? powtórzył kupiec.
— Nie powiadam, żeby go nie sprzedał, ale trudno to pójdzie. Człek przytem niezmiernie delikatny i dumny, najmniejsze słówko go obraża.
— O! o! mówiono mi o tem, zyrkając na Zrębskiego szepnął pan Bal, damy sobie rady...
— Życzę szczęścia, jeżeli to tak dobre jak powiadają, dodał Goral powoli... Piękne dobra! cztery wioski! ziemi ogrom! lasy! rzeka spławna! młyny! łąki! ryby! grzyby!
Pan Bal się tylko uśmiechał, a w miarę jak się zbliżali do domu Gerlacha, niepokój coraz wybitniej malował się na jego twarzy, wreszcie stanąwszy na wschodach, ścisnął w milczeniu rękę Zrębskiego i nie bez bicia serca, blady nieco wsunął się za panem Joachimem do wielkiego salonu...







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.