Złota Rzeka (Ossendowski, 1930)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Złota Rzeka
Pochodzenie Nieznanym szlakiem
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1930
Druk Concordia Sp. Akc.
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ZŁOTA RZEKA
I.

Niedaleko od miejsca, gdzie lasami pokryte zbocza Wielkiego Chinganu zbliżały się do pięknej doliny rzeki Amur, wpadał od strony chińskiej niewielki, lecz wartki potok. Chińczycy i Mandżurowie nazywali go Tinza-ho, co znaczyło „złota rzeka“.
Potok płynął w ustronnej i odludnej miejscowości, pozbawionej nietylko wiosek mandżurskich, ale nawet samotnych „fan-dzy“, czyli osad, złożonych z jednej lub dwóch chat glinianych, zwykle otoczonych murem z niepalonej cegły.
Wielkich lasów tu nie było, więc koczujący myśliwi: Gold, Solon i Manegr nie nawiedzali wąskiej, głęboko ukrytej śród rozłogów górskich doliny i o potoku nikt nie wiedział.
Zupełnie przypadkowo jakiś kozak-rybak, przypłynąwszy łodzią Amur, zobaczył ujście Tinza-ho i zauważył, że woda jej jest mętna i żółta. Ludzie z Amuru dobrze wiedzą, co to ma znaczyć. Kozak więc odrazu się domyślił, że w łożysku tego potoku jacyś ludzie wydobywali piasek i przemywali go, szukając złota. Ponieważ cała rzeczułka była żółta, kozak zrozumiał, że pracować tu musiała spora gromada ludzi, i że jest tu złoto, gdyż wydobyto dużo piasku i ziemi, któremi cały potok był zabarwiony. Zaczął więc posuwać się przeciwko prądowi i wkrótce spostrzegł dachy zabudowań i tłum pracujących ludzi. Zatrzymał się i zaczął się przyglądać, gdy naraz jakieś bardzo potężne ramiona objęły go, podniosły do góry, z rozmachem cisnęły o ziemię, a po chwili szybko i sprawnie skrępowały mu ręce powrozem.
— No, teraz możesz wstać! — huknął jakiś gruby głos.
Kozak podniósł się z trudem i ujrzał wysokiego, chudego człowieka, odzianego w czarną skórzaną kurtę, spodnie, buty i takąż czapkę z daszkiem, nisko na oczy nasuniętym.
— Pocoś tu zawitał, przyjacielu? — spytał nieznajomy.
Kozak zaczął tłumaczyć, co go tu sprowadziło.
— Tak? — mruknął wysoki człowiek. — Rozumiem... Masz dobrego niucha, ale posłuchaj teraz co ci powiem. Nikomu na świecie o tem miejscu nie wolno wiedzieć i nic o niem mówić!... Masz więc dwie rzeczy do wyboru, przyjacielu. Albo przyłączysz się do nas i będziesz pracował, jak inni, albo natychmiast odjedziesz... Lecz pamiętaj i zanotuj sobie dobrze, że jeżeli komuś przebąkniesz o nas słówko, od śmierci nie uratuje cię nawet sam car ze swojemi wojskami! Wybieraj!
Długo namyślał się kozak, lecz wreszcie odszedł. A gdy już miał wyjść z wąskiej doliny potoku na brzeg Amuru, nieznajomy krzyknął mu jeszcze na pożegnanie:
— Pamiętaj: milczenie lub śmierć...
Groźny i głuchy głos ten dobitnie dźwięczał w pamięci kozaka, więc milczał, lecz pewnego dnia po pijanemu opowiedział sąsiadom o Tinza-ho. Zaczęto go rozpytywać, a nieostrożny, pijany kozak wyśpiewał wszystko, co wiedział.
Nazajutrz we wsi zapanował wielki ruch. Spuszczano łodzie i przygotowywano wyprawę. Trzydziestu co najdzielniejszych chłopów, uzbrojonych w karabiny i szable, pod dowództwem kozaka, który wykrył „złotą rzekę“ wyruszyło po złoto. Przepłynęli Amur, a później w ciągu kilku godzin maszerowali przez krzaki i wysoką trawę w stronę ujścia tajemniczego potoku. Weszli nareszcie w dolinę i zaczęli się zagłębiać w nią. Posuwali się zwartą kupą, bacznie się rozglądając. W oddali już zjawiać się zaczęły zabudowania, lecz naokoło było cicho.
— Prześpią nas! — uśmiechnął się przywódca. — A temu wysokiemu to już ja sam osobiście wszystkie żebra policzę kolbą! Będzie wiedział że nie wolno kozaka ciskać o ziemię, jak worek z mąką.
Zaklął i poprowadził dalej swój oddział. Nagle z krzaków wypadło dwóch Chińczyków. Szlochali i krzyczeli w niebogłosy, wygrażając pięściami.
— Stój! — zawołali kozacy. — Czego wyjecie?
— Chwała Bogn! Chwała Bogu! — ucieszyli się Chińczycy. — Przyszli dobrzy ludzie, uwolnią nas z rąk tych zbójów.
— Jakich zbójów? — pytali przybysze, ze wszystkich stron otaczając Chińczyków.
— Jest tu naczelnik, taki wysoki i chudy — objaśniali — silny i zły, jak sam djabeł. Złapał dziś pięćdziesięciu Chińczyków na pracy w szybie, bo to — niedziela i nie wolno pracować, więc kazał ich obić. Będziemy po zachodzie słońca torturowani, ratujcie nas, ratujcie, dobrzy ludzie!
— Dobra nasza! — zawołał stary kozak. — Weźmiemy Chińczyków, to więcej nas będzie. Wołaj swoich, niech przychodzą!
Chińczycy odbiegli i w kilka minut potem przyprowadzili cały tłum swoich rodaków, wymachujących drągami, kilofami, siekierami i witających radośnie przybyłych kozaków.
Zaczęły się narady nad tem, z jakiej strony najwygodniej uderzyć na osadę i rozpytywano, gdzie mieszka wysoki, chudy człowiek, który wzbudził taką nienawiść w nieszczęśliwych, skazanych na chłostę Chińczykach. Ci tymczasem wmieszali się w szeregi kozaków, wprowadzili nieład, rozbili cały oddział na drobne grupy; niektórzy pod pozorem oglądania broni, trzymali już w ręku kozackie karabiny i szable.
— Naprzód! — zakomenderował przywódca.
— Zaczekaj trochę! — rozległ się nieznajomy głos, groźny i głuchy, i jeden z Chińczyków zerwał z głowy swoją myckę wraz z warkoczem. Ujrzano krótko ostrzyżoną głowę o orlim nosie, bystrych niebieskich oczach i silnie zaciśniętych wargach.
— Zaczekaj trochę! — powtórzył i krzyknął: — Bierz ich i wiąż!
Cały tłum przebranych i prawdziwych Chińczyków runął na osłupiałych przybyszów. Wszczął się tumult i zgiełk. Buchnęło parę strzałów, rozległo się kilka przeraźliwych krzyków, lecz po chwili wszystko się uciszyło.
— W porządku! — zawołał przebrany za Chińczyka wysoki człowiek, obchodząc szeregi leżących, związanych jak półgęski kozaków. — Bardzo dobrze...
Przy końcu ostatniego szeregu zatrzymał się i zawołał po polsku:
— Antku! chodź-no tu...
Mały, nad wyraz krępy, już nie młody człowiek zbliżył się do wołającego.
— Co mam zrobić z tą zwierzyną? — zapytał, uśmiechając się złowrogo.
— Wsypiesz każdemu po dwadzieścia pięć kijów i obiecaj trzy razy tyle, jeżeli jeszcze kiedyś tu zawitać raczą. A z przywódcą sam się rozmówię.
Podszedł do leżącego osobno kozaka i zaczął mu się uważnie przyglądać.
— Dzień dobry, przyjacielu! — mruknął. — Przyszedłeś po śmierć, boś się wygadał. Uczciwie to z twej strony, więc prędko się z tobą tu załatwią. Bądź spokojny...
Podczas, gdy rozlegały się krzyki sumiennie chłostanych kozaków, jakiś Chińczyk, na rozkaz wodza, rozwiązał nieostrożnego kozaka i poprowadził go w stronę krzaków, w których wkrótce zniknęli obaj. Po chwili powrócił tylko Chińczyk.

II.

Wpobliżu źródeł Tinza-ho od paru lat już stała duża osada, złożona z pięciuset długich szop. Tłumy ludzi kręciły się wszędzie. Jedni majstrowali około domów, przyrządzali strawę w olbrzymich kotłach, znosili mąkę, sól, jarzyny; inni robili cegłę i gliniane rury i zwozili w taczkach do kilku wielkich pieców, przy których pracowali robotnicy, dorzucając na palenisko węgiel kamienny, biorąc go z grubego pokładu, czerniącego pośród skał. Jednak największa część ludności tej tajemniczej osady pracowała w innem miejscu. O parę kilometrów na wschód od osady zauważyć można było olbrzymią strugę wody, która z grubej glinianej rury biła w bok wywozu, wyrywając całe warstwy ziemi i piasku i unosząc je nadół na dno, gdzie były ustawione szerokie rynsztoki, kierujące mętną wodę do przeróżnych maszyn. Tu, na „waszgerdach“, zatrzymywano złoto, tak zazdrośnie ukrywane przez naturę w głębi ziemi.
W innych wąwozach ludzie pracowali w szybach lub ortach. Kopali nowe głębokie tunele w zboczach górskich, toczyli ciężkie wózki z ziemią złotodajną i zrzucali ją obok maszyn dla przemywania złota i oczyszczania go od ziemi, piasku i drobnego żwiru.
Na terenie tych robót uwijali się dozorcy, dając wskazówki i przyspieszając bieg pracy. Od czasu do czasu niektórzy robotnicy oddalali się od maszyn, unosząc woreczki z żółtej, nie wyrobionej skóry, obwiązane cienkiemi rzemykami, pełne złota, które zdejmowano z maszyn i odnoszono na skład. Czasami przy maszynach rozlegał się wesoły okrzyk:
Fart! Fart![1] — Oznaczało to, iż z pośród kamieni, które niosła ze sobą struga szybko płynącej wody, wyłowiono spory, nieraz ważący po kilka funtów kawał złota. Czasami ten sam okrzyk rozlegał się w szybach, gdy kilof lub rydel pracującego natrafiał na duży kawał złota, które natura złożyła tu przed wiekami i strzegła swego skarbu, aż przyszedł człowiek i wydarł go Matce-ziemi..
Miało to miejsce w roku 1885-ym, gdy na Syberji nie znano jeszcze potęgi wody i sztuki stosowania jej do rozbijania i znoszenia gór oraz przerzucania ich rynsztokiem do maszyn, które zabierają ukryte w ziemi i kamieniu złoto.
Na Tinza-ho przedsiębiorczy ludzie doszli, widać, do tego sami i dzień po dniu wydzierali z piersi gór nowe i nowe kawałki i ziarna żółtego metalu.
Już słońce zapadać zaczęło za dalekim, wysokim grzbietem Chinganu, gdy rozległo się pojedyńcze uderzenie dzwonu. Ludzie zaczęli wychodzić z szybów, z budynków maszynowych, z kuźni, z warsztatów stolarskich i ślusarskich, podchodzili do rynsztoków ze spuszczoną do nich czystą, źródlaną wodą, myli ręce i twarze i szli w stronę koszar, przed któremi stały już stoły ze strawą i dymiącemi się kubkami herbaty. Zapach świeżego chleba i pieczonego mięsiwa mile łechtał podniebienie zgłodniałych, spracowanych ludzi.
Jednak mimo znużenia wszystkie twarze były spokojne i pogodne. Nie słychać było kłótni ani ohydnych wymyślań i przekleństw. Ludzie spokojnie zasiadali do stołów i, gdy skończyli jedzenie i zabrali się do herbaty, pomiędzy szeregami stołów przechodzić zaczęli dozorcy i wykrzykiwać głośno:
— Dzisiejszy dzień dał jeden pud, trzydzieści trzy funty złota. Rozkaz dzienny na jutro pozostaje bez zmiany. Tylko przyspieszyć roboty, bo mamy mało czasu!...
Z gwarem i śmiechem rozchodził się cały tłum po koszarach na spoczynek nocny. Niewielkie grupki pozostały jeszcze przy stołach i prowadziły cichą pogawędkę, dzieląc się wrażeniami z dnia ubiegłego, lecz gdy dzwon uderzył po raz drugi, wszystko ucichło i rozpierzchło się po szopach. Zgasły migotliwe płomyki lampek olejnych; tylko z cichym szmerem miękkich chińskich trzewików sunęły pomiędzy domami straże, zbrojne w karabiny i rewolwery.
Około północy grupa ludzi zbliżyła się do jednego z baraków. Któryś z przybyłych wszedł do ciemnego budynku, zapalił lampkę i zaczął świecić nią w twarz śpiących na pryczach ludzi. Pochylił się wreszcie nad jednym z leżących i trącił go w bok. Śpiący obudził się i zaczął przecierać oczy.
— Kto to? — spytał sennym głosem, przeciągając się.
— Wstawaj, Alberti — brzmiała odpowiedź. — Mam do ciebie ważny interes.
— Nie możesz w dzień powiedzieć? Trzeba koniecznie budzić w nocy? Jestem zmęczony, amico! — mówił łamanym rosyjskim językiem Włoch, głośno ziewając. — Czy to coś bardzo nagłego?
— Bardzo! — odpowiedział przybyły. — Wstawaj i wychodź!
Po chwili Włoch, naciągając na siebie ciepłą chińską kurmę, zjawił się na progu, lecz w tejże chwili czyjeś ręce schwyciły go za gardło, zdusiły krzyk przerażenia i zakneblowały usta. Po paru minutach szamotania się grupa przybyłych niosła już związanego Włocha w stronę baraku, gdzie przez szpary w okiennicy przebijała smuga światła.
Wniesiono jeńca do pokoju i położono na pryczy. Oświetlono mu twarz lampką. Rozległ się surowy głos:
— Włochu Alberti, należałeś do Komuny Złotej Rzeki. Całą zdobycz podług naszej ustawy dzielimy pomiędzy sobą w równej części. Nikt nie dostaje więcej, nikt — mniej. Panuje tu sprawiedliwy podział, gdyż wszyscy sprawiedliwie i sumiennie pracują. Ty zaś wczoraj i dziś ukryłeś złoto w swoich trzewikach...
Stojący przy jeńcu człowiek podpruł miękką podeszwę obuwia jego i wysypał na pryczę kilka kawałków złota.
— Zdradziłeś komunę i okradłeś ją! Podług naszego prawa, za kradzież, morderstwo, lub dokonanie zemsty w okresie wspólnej roboty jest jedna tylko kara — śmierć! Wyrok cięży na tobie.
Lampa zgasła. Z ciemności dochodził ciężki oddech skazanego. Wkrótce trzech ludzi poniosło go w stronę opuszczonego już szybu, gdzie roboty, po wyczerpaniu złota, zostały na zawsze skończone. Do tego szybu wrzucono zdrajcę. Ci, którzy wykonali wyrok śmierci, stali nad szybem i słuchali. Strącony do czeluści głębokiej studni człowiek spadał długo, aż nareszcie rozległ się głuchy łoskot i plusk wody. Tak surowa, karząca dłoń nieznanego Sędziego dosięgła tego, który złamał przysięgę i prawo Komuny Złotej Rzeki.
W dziejach tej dziwnej Komuny nie było wypadku, żeby nie dokonano wymiaru sprawiedliwości nad winnym, lecz nie było też żadnych pomyłek sądowych, żadnych skarg na surowe wyroki, a sumienia i twarze ludzi, których twardy los rzucił w te wąwozy Chinganu, były zawsze pogodne, mimo, że praca była nad wyraz, czasami ponad siły uciążliwą i niebezpieczną. Dziwną tajemnicą otoczona, w milczeniu i niewiedzy przyznana była jednak przez wszystkich ta najwyższa władza: mądra, przewidująca a surowa zarazem.
Komuna Złotej Rzeki była jakgdyby jakiemś samodzielnem państwem. Kupcy mandżurscy zwozili tu towary i barany, woły, konie, mąkę, wory z bobem, herbatę, cukier, tkaniny, obuwie, metale i narzędzia w ustalone miejsca, gdzie jacyś ludzie odbierali te towary i sumiennie płacili złotym piaskiem lub kawałkami złota. Żadnego oszustwa i żadnych sporów ze strony Komuny nie pamiętają ci Mandżurowie, którzy niegdyś uprawiali handel ze Złotą Rzeką. Wszystkiego zawsze w Komunie było poddostatkiem. Chińscy robotnicy pracowali w ogrodach warzywnych, położonych na okolicznych płaskowyżach i zaopatrywali ludność w jarzyny wszelkiego rodzaju. Ludzie odżywiali się obficie, mieli dobre i ciepłe ubranie i obuwie, dostawali tytoń do fajek, ale zato byli niewolnikami i panami Komuny, nie mogąc porzucić jej do czasu, aż cała gromada nie przeniesie się na inne, zawczasu upatrzone miejsce. Zbieg bywał karany śmiercią; śmiercią, również karano za grę w karty, w kości i za pijaństwo. Nikt nigdy nie widział ani sędziów, ani katów i ręka sprawiedliwości zbiorowej dosięgała każdego w sposób tajemniczy. Złoczyńca znikał bez śladu i na zawsze.
Nikt nie wiedział i nie chciał dochodzić, od kogo wychodziły rozkazy dzienne, ale nikt nie odważyłby się nie spełnić ich, ponieważ nad niepokornym zaciężyłaby ręka niewidzialnego sędziego, który o wszystkiem wiedział, wszystko widział i słyszał, a w wyrokach swoich pozostawał tajemniczym, bezwzględnym i szybkim.

III.

Na tę dziwną Komunę, która w ciągu paru lat swego istnienia wydobyła około trzech tysięcy pudów złota, przyszły wreszcie ciężkie czasy. Obici kozacy i krążące pogłoski zwróciły na Złotą Rzekę uwagę zaborczego rządu rosyjskiego. Chociaż dolina Tinza-ho leżała w granicach Chin, władze rosyjskie postanowiły zaaresztować mieszkańców Komuny i zarekwirować złoto. Było to zwykłe rosyjskie bezprawie, osnute na tem, że ościenne państwa obawiały się starcia z potężnym sąsiadem.
Z Chabarowska posłano pułk kozacki, zaopatrzony w dwie armaty. Wojsko przeprawiło się na chiński brzeg i zaczęło się posuwać w stronę ujścia Złotej Rzeki. Rząd chiński, dowiedziawszy się o celu wyprawy, ze swej strony pchnął dwa bataljony piechoty z miasta Tzitzikara na Tinza-ho. Z dwóch stron posuwały się wojska ku komunie, gdzie tymczasem wszystko szło po dawnemu, tylko w paru szopach do późna w nocy, niemal do świtu paliły się lampki i jacyś ludzie naradzali się, siedząc na pryczach.
Można też było spostrzec, że po drugiem uderzeniu dzwonu wieczornego, kiedy wszyscy mieszkańcy osady udawali się na spoczynek, znaczna grupa ludzi dalej pracowała, a praca ta nic wspólnego z kopaniem złota nie miała. Z jaskini, ukrytej w skałach, znoszono broń i wytaczano beczki z prochem i zwoje lontów; od strony wejścia do doliny rzeki, kopano długie rowy, coś w nich układano i znowu przysypywano ziemią. Takie same roboty prowadzono od strony południowych wzgórz, wpobliżu których przechodziła chińska droga kołowa.
W jednym z baraków wysoki, chudy człowiek o niebieskich oczach z kilku pomocnikami, śród których byli Polacy, Chińczycy, Amerykanin, Holender, Niemcy i Japończycy, zestawiał jakieś listy, zapełniając je nazwiskami, oglądał mapę miejscowości i coś na niej kreślił, dając wskazówki swoim pomocnikom.
O świcie jednak, gdy rozlegał się pierwszy dzwon, nic w komunie nie zdradzało tych nocnych robót, narad i tajemniczych przygotowań.
Nagle pewnego razu w ciągu dnia uderzył dzwon, uderzył trzykrotnie. Nigdy się to przedtem nie zdarzało i wzbudziło trwogę śród ludzi pracujących na powierzchni ziemi, na urwiskach gór, około czeluści tunelów podziemnych i w barakach. Wszyscy zrozumieli, że stało się coś bardzo poważnego i groźnego, i wszystko, co żyło, ruszyło w stronę koszar, przed któremi zwykle odbywały się wiece i zebrania.
Gdy cała ludność Komuny, tych kilka tysięcy ludzi zgromadziło się przed budynkami, na stół wszedł wysoki i chudy człowiek. Był on w swoim codziennym skórzanym ubraniu, w którem widziano go zwykle w szybach lub przy maszynach. Nie miał na głowie czapki, i płowa, gęsta, już siwiejąca czupryna opadła mu na czoło, przysłaniając zimne niebieskie oczy o twardem, silnem spojrzeniu. Podniósł rękę do góry i po chwili wszystko dokoła się uciszyło.
— Towarzysze! — zawołał donośnym głosem — muszę was uprzedzić, że za jakie trzy godziny będziemy mieli tu u siebie nieproszonych gości. Rosja i Chiny posłały przeciwko nam wojsko, które ma rozpędzić nas na cztery wiatry i odebrać nasz dobytek. Wiecie z jakim trudem i wysiłkiem, odmawiając sobie wszelkiej radości życia, pracowaliśmy i zbieraliśmy to złoto na Tinza-ho, aby później porzucić ten kraj, powrócić do ojczyzny i pędzić dalej życie w dobrobycie śród swoich i dla swoich? Wiecie, że w ukrytych miejscach mamy już sporo złota i że każdy z nas może się uważać za człowieka bogatego? Mamy jednak przed sobą jeszcze sporo pracy! Wschodnia odnoga doliny, jak przekonaliśmy się, posiada bogate złoża złotego piasku. Powinniśmy go zabrać i — zabierzemy! Czyżby, towarzysze, na marne miała zejść nasza krwawa, znojna praca tylu lat? Czyż oddamy to, na co strawiliśmy kawał naszego życia, kozakom i chińskim gaminom-żołnierzom?
Groźny pomruk olbrzymiego tłumu odpowiedział na słowa mówcy. Rozlegały się zewsząd głosy:
— Nigdy! Niech spróbują! Brońmy się!
Gdy się trochę uciszyło, mówca ciągnął dalej:
— Mądrze powiadacie: „brońmy się!“ Porzućcie więc na pewien czas roboty, idźcie do koszar, gdzie już czekają na was towarzysze, którzy obejmą dowództwo. Formujcie oddziały tak, aby do każdego z nich weszli najbliżsi dla siebie ludzie. Od dowódców otrzymacie broń i spełniajcie rozkazy ich tak samo bez wahania i oporu, jak spełniamy wszyscy rozkazy dzienne naszej Komuny. Z Bogiem, towarzysze, do broni!
Tłum jeszcze stał wpatrzony w miejsce, skąd przed chwilą przemawiał wysoki człowiek z rozwichrzoną, płową czupryną, lecz on już zeskoczył ze stołu i zamieszał się w tłumie. Robotnicy dzielili się tymczasem na oddziały i szli do koszar, do nieznanych jeszcze dowódców.
W godzinę później osada opustoszała i wydawała się niezaludnioną. Ludność, podzieliwszy się na oddziały, poszła w góry i zapadła w krzaki, lasy i głębokie wąwozy, otaczające dolinę Tinza-ho, do której dążyły z różnych stron wojska rosyjskie i chińskie, pewne zwycięstwa i łupu.
Gdy pierwszy oddziałek kozaków, pod dowództwem jakiegoś starszego oficera, zjawił się przy wejściu do doliny, z krzaków wyszedł krępy, siwy człowiek i, uchyliwszy czapki, zwrócił się do oficera z zapytaniem, co sprowadza tu uzbrojonych żołnierzy.
— Z rozkazu jego ekscelencji generał-gubernatora Wschodniej Syberji, mamy rozkaz obsadzić wojskiem osadę, która się tu znajduje, i czekać dalszych rozkazów władz.
— Jakiem prawem? — zapytał siwy człowiek.
— Prawem szabli! — huknął na niego oficer kozacki.
Nieznajomy uśmiechnął się i rzekł spokojnym głosem:
— To nie prawo, lecz gwałt! Muszę panu przypomnieć, że ta ziemia należy do narodu chińskiego i Rosjanie nie mogą rościć do niej żadnych praw!
— Chłopcy! — krzyknął oficer. — Poczęstujcie tego dyplomatę nahajem, po naszemu, po kozacku!
Dwuch kozaków ruszyło końmi, lecz siwy człowiek wstrzymał żołnierzy ruchem ręki.
— Nahajami wywijać zdążycie, ale przed tem posłuchajcie co wam powiem. Widzicie ten mostek przez rzekę? Nikt z was za ten mostek nie przejdzie, jeżeli będziecie posługiwali się bezprawiem. Uprzedzam! Namyślcie się zawczasu...
— Bij go! — wrzasnął oficer i podniósł nahaj.
Uderzyć jednak nie zdążył, gdyż z okolicznych pagórków huknęła salwa karabinowa. Oficer spadł z konia, ugodzony kulą w głowę, jeden po drugim padali kozacy, i tylko trzech zdołało wymknąć się z wąskiej czeluści zdradliwej doliny Złotej Rzeki.
Znowu zapanowała cisza w całej okolicy. Tylko woda mętnej Tinza-ho biegła z głośnym pluskiem, pędząc do Amuru. Niedługo jednak trwała ta cisza, gdyż wkrótce wejście do doliny zaroiło się od jeźdźców, którzy, zwyczajem kozackim, co koń wyskoczy pędzili naprzód. Jeszcze chwila i mieli dopaść mostku, gdy nagle rozległ się pojedyńczy strzał, któremu odpowiedział straszliwy wybuch. Podminowana droga i most z hukiem i łoskotem wyleciały w powietrze. Bryły ziemi, kawały skał, słupy piasku i dymu, strugi wody zmieszały się w powietrzu z poszarpanemi ciałami ludzi i koni. Jednocześnie wszystkie pagórki okryły się dymem od strzałów karabinowych, krzaki rozkwitły ogniem regularnych salw. Krzyki zwycięzców, jęki rannych i wystraszone, przeraźliwe wycie uciekających naoślep kozaków zabrzmiały w wąskiej dolinie. Ze spadków gór zbiegali zbrojni robotnicy i gonili zmykających napastników, którzy w popłochu porzucili swoje armaty. Po chwili dwa szrapnele pomknęły za uciekającym nieprzyjacielem, a echo ich wybuchów długo podawały sobie góry, przerzucając je od szczytu do szczytu, aż utonęło gdzieś na dnie doliny.
Prawie jednocześnie na drodze, wiodącej do Tinza-ho od południa, do posuwającego się oddziału chińskiego podjechał na dobrym gniadym wierzchowcu Chińczyk o śmiałej, śniadej twarzy i po długich ceremonjalnych pozdrowieniach jął rozpytywać oficera, dowodzącego żołnierzami, o cel wyprawy.
Tu poszło całkiem inaczej. Oddział, maszerujący w stronę osady, nagle zatrzymał się i dalej już nie poszedł. Chińczyków zwalczył nie karabin, lecz wymowa, poszanowanie prawa i... spory worek złotego piasku. Chińczyk wytłumaczył oficerowi, że rząd chiński nie może zabraniać Komunie prowadzenia robót na Tinza-ho, ponieważ stara, jeszcze nie zniesiona ustawa głosi, że każdy człowiek, który otrzyma na to zezwolenie miejscowego księcia mandżurskiego, ma prawo wydobywać złoto z ziemi Helunkianga[2]. Chińczyk pokazał oficerowi papiery, dotyczące umowy z Mandżurami, obiecał przysłać obfite pożywienie dla całego oddziału i wręczył dowódcy worek ze złotem, który miał uwiązany do siodła. Gdy Chińczycy dowiedzieli się o zamiarze Rosjan zagarnięcia Złotej Rzeki, wpadli w szał i postanowili pomagać Komunie w wojnie z Moskalami. Lecz „wojna“ była już skończona i kozacy zmykali do domu, kryjąc się w gąszczu krzaków nad Amurem, chociaż nikt nie gonił najeźdźców.

IV.

W końcu roku 1890-go, późną jesienią, dziwny widok przedstawiała dolina Złotej Rzeki. Tłum jeźdźców, długi szereg naładowanych wozów zaległy plac przed barakami. Na zboczach gór, przy wejściu do tunelów i szybów, na rusztowaniach około maszyn i pomp nie roiło się już od pracujących jak zwykle ludzi. Mieszkańcy Tinza-ho widocznie porzucali złotodajną rzekę. Jednak czekano tu jeszcze na coś. Ludzie milczeli i kręcili głowami, jakgdyby kogoś wyglądając. Nagle uderzono w dzwon. Po chwili zjawił się wysoki, chudy człowiek, w otoczeniu kilku jeźdźców. Siedział na rosłym, bułanym źrebcu, mając na sobie jak zwykle niezmienną skórzaną kurtę i czapkę z daszkiem, nasuniętym na oczy. Stanął w strzemionach i zaczął mówić:
— Towarzysze! Praca nasza skończona. Zabraliśmy Tinza-ho całe jej złoto. Po kilku latach mozolnej, straszliwej pracy jesteśmy ludźmi bogatymi. Możemy zacząć teraz inne życie. Nauczyliśmy się tu, śród tych gór — pracy, sprawiedliwości i poszanowania prawa i ludzi. Zapomnijmy więc na zawsze o naszych pomyłkach życiowych i zbrodniach, które rzuciły nas na to pustkowie i na tę pracę nadludzką, pamiętajmy tylko o tem, czego nas nauczyła Złota Rzeka! Zmyliśmy z naszych rąk i dusz wszystkie dawne grzechy i niech Bóg dopomoże nam stać się w innem miejscu, śród innych ludzi nie gorszymi od nich, a raczej lepszymi, silniejszymi i uczciwszymi. Bywajcie zdrowi, towarzysze i przyjaciele, a wspomnijcie czasami o tym, który kierował ręką surową i twardą życiem i losem Komuny Złotej Rzeki! Być może, posłyszycie kiedyś o mnie. Nazywam się Bolesław Jurkiewicz. Polakiem jestem, rodem z ziemi męczenników odwiecznych, i do swej ziemi powrócę, i o jej szczęście walczyć będę, bo nic droższego już nie mam dla siebie! Wspominajcie o mnie czasami, gdy pamięć ożywi przed wami te lata, spędzone na Tinza-ho, ja zaś zawsze będę miał was w sercu swojem. Bywajcie zdrowi! Z Bogiem!
Wspiął konia i popędził naprzód. Tuż za nim jechało dwóch jeźdźców...
Rozległy się krzyki, nawoływania, parskania koni, skrzyp kół. Długi wąż jeźdźców i wozów wyłaniał się z wąwozu i, rozbiwszy się na mniejsze części, jął sunąć w różne strony...
Epopeja Złotej Rzeki była zakończona na zawsze...





  1. Szczęście
  2. Nazwa północnej prowincji Chin.




Zobacz też


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.