Wykolejeniec/Część III/Rozdział trzeci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Wykolejeniec
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ TRZECI

— No, gadaj co tam masz na wątrobie. Nie mogę sobie wyobrazić... — zaczął Lingard po chwili milczącego oczekiwania.
— Nie może pan sobie wyobrazić! Ja myślę! — przerwał Almayer. — Skądżeby! Niech pan tylko posłucha. Kiedy Ali wrócił, zrobiło mi się trochę lżej na sercu. Zdawało się że jakiś porządek zapanował w Sambirze. Wywiesiłem flagę angielską od samego rana; zacząłem się czuć bezpieczniejszy. Kilku moich ludzi pokazało się popołudniu. Nie wypytywałem ich wcale; zasadziłem ich do pracy jakby nigdy nic. Pod wieczór — była może piąta lub pół do szóstej — stałem z dzieckiem na naszym pomoście, kiedy doszły mnie krzyki z dalekiego końca osady. Z początku nie zwracałem na nie uwagi. Po jakimś czasie przychodzi do mnie Ali i mówi: „Tuanie, daj mi dziecko, w osadzie jest wielki niepokój“. Więc dałem mu Ninę; wróciłem do domu, wziąłem rewolwer i poszedłem na tylny dziedziniec. Schodząc ze schodów, zobaczyłem że wszystkie służebne dziewczęta uciekają z szopy kuchennej i usłyszałem wycie tłumu po drugiej stronie wyschłego rowu, który jest granicą naszej posiadłości. Nie mogłem widzieć tej zgrai, bo wzdłuż rowu rosną krzaki, ale słyszałem że są wściekli i że kogoś ścigają. Stałem i zachodziłem w głowę o co im chodzi, kiedy Jim–Eng — wie pan, ten Chińczyk, który osiedlił się tu przed paru laty?
— To był mój pasażer; przywiozłem go tutaj — wykrzyknął Lingard. — Bardzo porządny Chińczyk.
— Ach tak? Zapomniałem. No więc ten Jim–Eng wylatuje z krzaków i wpada że tak powiem w moje objęcia. Mówi, łapiąc dech, że go ścigają, bo nie chciał zdjąć kapelusza przed flagą. Nie był taki znów nastraszony, ale bardzo oburzony i zły. Naturalnie że musiał uciekać, bo z pięćdziesięciu ludzi — stronników Lakamby — pędziło za nim, ale wykazał wielką wojowniczość. Mówił że jest Anglikiem i że nie zdejmie kapelusza przed żadną inną flagą tylko przed brytyjską. Starałem się go ułagodzić, a przez ten czas tamci krzyczeli po drugiej stronie rowu. Namawiałem go żeby wziął jedno z moich czółen, przeprawił się przez rzekę i został tam parę dni. Nie chciał! Broń Boże! Jest Anglikiem i będzie się bił przeciwko całej gromadzie. Mówił: „Przecież to są tylko czarni. My, biali“ — niby on i ja — „pobijemy wszystkich w Sambirze“. Szalał z gniewu. Tamci uspokoili się trochę i myślałem że będę mógł przechować u siebie Jim–Enga bez wielkiego ryzyka, gdy nagle usłyszałem głos Willemsa. Krzyknął do mnie po angielsku: „Niech pan wpuści na dziedziniec czterech ludzi po tego Chińczyka“. Nic nie odrzekłem i powiedziałem Jim–Engowi żeby też siedział cicho. Po chwili Willems krzyknął znów: „Niech pan się nie opiera! Dobrze panu radzę. Powstrzymuję tłum. Niech pan się nie opiera!“. Głos tego łajdaka rozwścieczył mnie; nie mogłem się opanować. Krzyknąłem do niego: „Ty kłamco!“ W tej samej chwili Jim–Eng — który zrzucił kurtkę i zakasał spodnie, przygotowując się do bójki — wyrwał mi z ręki rewolwer i wypalił do nich przez krzaki. Rozległ się ostry krzyk — Jim–Eng widać kogoś zranił — potem ogłuszające wrzaski; w mgnieniu oka przeskoczyli rów, przedarli się przez zarośla i dalejże na nas! Przetoczyli się po nas poprostu. Nie było najlżejszej mowy o oporze. Mnie stratowano, Jim–Eng odniósł kilka ran, wlekli nas z rozpędu przez pół dziedzińca. Oczy i usta miałem pełne kurzu; leżałem nawznak, a na mnie siedziało trzech czy czterech ludzi. Usłyszałem że Jim–Eng usiłuje kląć gdzieś niedaleko. Od czasu do czasu ściskali mu gardło i rzęził. Ledwie mogłem oddychać z dwoma drabami na piersiach. Willems przybiegł; kazał mnie podnieść i trzymać mocno. Zaprowadzili mię na werandę. Rozglądałem się, ale nie zobaczyłem ani dziecka ani Alego. Ulżyło mi. Zacząłem im się wyrywać... O Boże!
Twarz Almayera wykrzywiła się przelotnym spazmem wściekłości. Lingard poruszył się zlekka na krześle. Almayer ciągnął dalej po krótkiej chwili milczenia:
— Trzymali mnie i krzyczeli mi w twarz obelgi. Willems odczepił hamak i rzucił go im. Wyciągnął szufladę z tego stołu, znalazł tam liść palmowy, igłę i trochę żaglowego szpagatu. Szyliśmy płócienny namiot dla pana brygu, tak jak pan kazał, kiedy pan tu był ostatnim razem. Wiedział naturalnie, gdzie szukać czego mu trzeba. Na jego rozkaz położyli mnie na podłodze i zawinęli w hamak, a on dalejże mię zaszywać w ten hamak jak trupa, zaczynając od nóg. Szył i śmiał się złośliwie. Wyzywałem go od wszystkich słów jakie tylko przyszły mi na myśl. Kazał im położyć mi brudne łapy na ustach i nosie. O mało się nie udusiłem. Kiedy zaczynałem się rzucać, walili mnie pięściami w żebra. Gdy jedna nitka się skończyła, nawlekał drugą i szył dalej spokojnie. Zaszył mnie aż po gardło. Potem wstał i powiedział: „Dosyć; puśćcie go“. Ta kobieta stała koło niego; musieli się już widać pogodzić. Klaskała w ręce. Leżałem na podłodze jak bal z towarem, on gapił się na mnie, a ta kobieta wykrzykiwała z radości. Jak bal z towarem! Wszyscy szczerzyli zęby, pełno było ludzi na werandzie. Chciałem umrzeć — słowo daję, kapitanie, że chciałem umrzeć! A i teraz, za każdym razem gdy o tem pomyślę!
Twarz Lingarda wyrażała współczucie i oburzenie, ale to nie przyniosło ulgi Almayerowi; opuścił głowę na ramiona oparte o stół i mówił dalej niewyraźnym, stłumionym głosem, nie podnosząc oczu.
— W końcu kazał mię rzucić na wielki bujający fotel. Zaszył mnie tak ciasno, że byłem sztywny jak kawał drewna. Wydawał bardzo głośno rozkazy, a Babalaczi pilnował żeby je wykonywano. Słuchali go jak pies kija. Przez ten czas leżałem na fotelu niby kłoda; ta kobieta wytańcowywała przede mną, i stroiła miny, i prztykała mi palcami przed nosem. Jakie kobiety są złe! prawda? Przecież nigdy jej przedtem nie widziałem, o ile pamiętam. Nigdy jej nic nie zrobiłem. A była jak djablica. Czy pan to może zrozumieć? Czasem odchodziła ode mnie żeby mu się wieszać u szyi, potem wracała do fotela i zaczynała na nowo. Patrzył na to z pobłażliwością. Pot spływał mi po twarzy, zalewał oczy — ręce miałem zaszyte. Prawie ciągle byłem oślepiony; od czasu do czasu widziałem wyraźniej. Zaciągnęła go przede mnie. „Jestem jak biała kobieta“, powiedziała, trzymając go za szyję. Trzeba było widzieć twarze tych ludzi na werandzie. Byli zgorszeni i wstydzili się jej zachowania. Nagle zapytała Willemsa: „Kiedy go zabijesz?“ Może pan sobie wyobrazić jak się czułem. Pewno zemdlałem; nie pamiętam dobrze co było dalej, przypuszczam że się pokłócili. Willems był zły. Gdy odzyskałem przytomność, siedział tuż przy mnie a jej nie było. Widocznie posłał ją do mojej żony, która się ukryła w pokoju od strony podwórza i nie pokazała się wcale podczas tego wszystkiego. Powiedział do mnie — słyszę jeszcze jego głos, zachrypły i tępy — „Włos panu z głowy nie spadnie“. Nie pisnąłem ani słowa. Mówił dalej: „Proszę zauważyć że flaga, którą pan wywiesił — i która, nawiasem mówiąc, nie jest pańska — że flaga została uszanowana. Niech pan to powie kapitanowi Lingardowi, kiedy pan go zobaczy. Ale“ — ciągnął dalej — „pan pierwszy strzelił do tłumu“. „Łżesz, hultaju!“ krzyknąłem. Żachnął się, widziałem to dobrze. Ubodło go że się nie boję. „W każdym razie“ — rzekł — „strzelił ktoś od pana z dziedzińca i zranił człowieka. Lecz własność pańska będzie uszanowana ze względu na flagę brytyjską. Przytem niema żadnych nieporozumień między mną a kapitanem Lingardem, który jest głównym wspólnikiem w tym interesie. A co się tyczy pana“ — ciągnął — „nie zapomni pan dnia dzisiejszego, choćby pan żył sto lat — chyba że nie znam pana natury. Zapamięta pan do ostatniego tchu gorzki smak tego upokorzenia — i to jest zapłata za pana dobroć dla mnie. Zabiorę panu cały proch. Wybrzeże zostało oddane pod opiekę Holandji, i nie ma pan prawa trzymać u siebie prochu. Gubernator zakazał, o czem pan wie dobrze. Gdzie klucz od małego magazynu?“ Nie odpowiedziałem ani słowa; poczekał chwilę i wstał, mówiąc: „To będzie pana wina, jeśli narobią szkody“. Kazał Babalacziemu wyważyć zamek w drzwiach od biura i poszedł tam; grzebał we wszystkich szufladach ale nie mógł znaleźć klucza. Potem ta kobieta, Aissa, poprosiła o klucz moją żonę i dostała go. Za chwilę toczyli wszystkie baryłki do rzeki. Osiemdziesiąt trzy centnary. Pilnował tego sam i patrzył na każdą baryłkę toczącą się do wody. Ludzie szemrali. Babalaczi był zły, usiłował protestować, ale Willems przemówił mu do słuchu. Muszę przyznać że był nieustraszony z tymi drabami. Potem wrócił na werandę, siadł przy mnie i mówi: „Znaleźliśmy Alego z pana córeczką, ukrytych w krzakach nad rzeką. Przyprowadziliśmy ich. Nic im się oczywiście nie stanie. Pozwolę sobie panu powinszować; jaka pana córeczka jest sprytna! Poznała mnie odrazu i krzyknęła: „Świnia!“ i to tak naturalnie, jakby pan sam to zrobił. Uczucia zmieniają się pod wpływem okoliczności; szkoda że pan nie widział, jaki Ali był przerażony. Zatknął jej usta rękami. Mojem zdaniem psuje pan dziecko. Ale się nie gniewam. Naprawdę, wygląda pan tak śmiesznie na tem krześle, że nie mogę się gniewać“. Wytężyłem wszystkie siły, chciałem rozerwać hamak i rzucić się temu łotrowi do gardła, ale tylko spadłem z fotela, który się na mnie przewrócił. Willems roześmiał się i rzekł: „Zostawiam panu połowę naboi do rewolweru, a połowę zabieram. Jesteśmy obaj biali i powinniśmy się nawzajem popierać. Może mi będą potrzebne“. Krzyknąłem na niego z pod fotela: „Ty złodzieju!“ — ale nawet na mnie nie spojrzał i odszedł; jedną ręką obejmował wpół tę kobietę, a drugą trzymał na ramieniu Babalacziego, do którego mówił coś nakazująco, zdaje się że coś mu wyjaśniał. W niecałe pięć minut nie było już na dziedzińcu nikogo. Wkrótce znalazł mię Ali i wyswobodził. Od tamtej chwili nie widziałem ani Willemsa, ani nikogo. Zostawiono mnie w spokoju. Dałem sześćdziesiąt dolarów człowiekowi, który został zraniony; przyjął je. Jim–Enga uwolniono nazajutrz, kiedy flaga już była zdjęta. Posłał do mnie sześć skrzyń opium na przechowanie, ale sam został w domu. Chyba teraz jest mniej więcej bezpieczny. Wszędzie już zupełnie spokojnie.
Pod koniec opowiadania Almayer dźwignął głowę ze stołu; zasiadł się w krześle głęboko i utkwił wzrok w bambusowych krokwiach dachu. Lingard siedział rozparty na fotelu, nogi wyciągnął przed siebie. W spokojnym półmroku werandy o spuszczonych zasłonach słychać było słabe odgłosy zewnętrznego świata zalanego słonecznym żarem; jakiś okrzyk na rzece, odpowiedź z wybrzeża, zgrzyt bloku — dźwięki krótkie, urywane, jakby wchłonięte nagle przez wspaniałość południowej godziny. Lingard dźwignął się zwolna i podszedł do balustrady; uchyliwszy zasłony, wyjrzał na dwór, milcząc. Poprzez wodę i pusty dziedziniec przypłynął wyraźny głos z małego szkunera przycumowanego u pomostu Lingarda:
— Serangu, podciągnijcie tam główne fały. Gafel opada.
Rozległ się świdrujący gwizd, który zamarł wśród przeciągłego, rytmicznego przyśpiewu ludzi ciągnących za linę. Ten sam głos rzekł ostro: „Dosyć!“ Inny głos, prawdopodobnie seranga, odpowiedział: „Ikat!“ a gdy Lingard puścił zasłonę i odwrócił się, zapadła znów cisza, jakby nie było nic po tamtej stronie prócz światła, które legło na martwym kraju, wspaniałe, ciężkie, surowe, jak całun z ognia. Lingard siadł znów naprzeciw Almayera, wspierając się łokciem o stół w zadumie.
— Ładny mały szkuner — mruknął Almayer znużonym głosem. — Czy pan go kupił?
— Nie — odrzekł Lingard. — Kiedy straciłem Błyskawicę, dotarliśmy w łodziach do Palembangu. Tam go wynająłem na sześć miesięcy. Od młodego Forda, pamiętasz go? To jego własność. Chciał spędzić jakiś czas na lądzie, więc wziąłem ten szkuner. Naturalnie cała załoga jest Forda. Obcy ludzie. Musiałem popłynąć do Singapuru ze względu na ubezpieczenie, a potem oczywiście do Makassaru. Miałem długą podróż. Ani krzty wiatru. To było jak jakie przekleństwo. I moc kłopotów ze starym Hudigiem.
— Z Hudigiem? A dlaczego z Hudigiem? — spytał machinalnie Almayer.
— Ach, to chodziło o... kobietę — wymruczał Lingard przez zęby.
Almayer spojrzał na niego ociężałym, zdziwionym wzrokiem. Stary marynarz zwinął w szpic białą brodę i z kolei podkręcał gwałtownie wąsa. Jego małe zaczerwienione oczy, te oczy, które go piekły od słonych bryzgów wszystkich mórz, które patrzyły nieugięcie ku nawietrznej wśród sztormów wszystkich szerokości geograficznych — wpatrywały się teraz w Almayera z pod namarszczonych brwi, jak para zalękłych dzikich zwierząt przyczajonych w gąszczu.
— Masz tobie! To bardzo do pana podobne. Co pana obchodzą kobiety Hudiga. Stary grzesznik! — rzekł Almayer obojętnie.
— Co ci też w głowie! To żona mojego przyjaciela... to jest znajomego...
— Mimo to nie rozumiem... — wtrącił niedbale Almayer.
— Człowieka, którego znasz. I to dobrze. Bardzo dobrze.
— Znałem tylu ludzi, zanim pan kazał mi się zagrzebać w tej dziurze — burknął nieuprzejmie Almayer. — Jeśli ona ma do czynienia z Hudigiem — ta żona — to co ona tam może być warta. Współczuję jej mężowi — dodał i poweselał na wspomnienie skandalicznych pogawędek z przeszłości, kiedy był młodzieńcem mieszkającym w drugiej stolicy wysp i miał zawsze takie dobre informacje. Wybuchnął śmiechem. Zmarszczka na czole Lingarda pogłębiła się.
— Nie pleć głupstw! To żona Willemsa.
Almayer rozdziawił usta i wytrzeszczył oczy, chwyciwszy się krzesła.
— Co? Jakto! — wykrzyknął oszołomiony.
— Żona Willemsa — powtórzył Lingard wyraźnie. — Mam nadzieję że nie jesteś głuchy, co? Żona Willemsa. Tak. A dlaczego? Bo przyrzekłem. I nie wiedziałem co się tu stało.
— Co też pan zrobił! Założę się że pan dał jej pieniędzy — zawołał Almayer.
— Jeszcze nie — rzekł Lingard z namysłem. — Ale przypuszczam że będę musiał dać...
Almayer jęknął.
— Właściwie mówiąc — ciągnął Lingard powoli i spokojnie — właściwie to... przywiozłem ją tu. Tutaj. Do Sambiru.
— Na miłość boską! Dlaczego? — krzyknął Almayer, zrywając się z krzesła, które przechyliło się i zwolna upadło. Podniósł splecione ręce nad głową i opuścił je gwałtownie, rozłączając palce z wysiłkiem, jakby je od siebie oddzierał. Lingard kiwnął szybko głową raz po raz.
— Tak. Głupia historja. Co? — rzekł, patrząc z zakłopotaniem na Almayera.
— Słowo daję — rzekł płaczliwie Almayer — niepodobna mi pana zrozumieć. Co też pan jeszcze wymyśli! Żona Willemsa!
— Żona i dziecko. Mały chłopczyk, uważasz. Są na szkunerze.
Almayer spojrzał nagle podejrzliwie na Lingarda i odwrócił się żeby podnieść krzesło, poczem siadł tyłem do starego marynarza i usiłował gwizdać, ale zaraz dał temu pokój. Lingard mówił dalej:
— Otóż Willems miał przykrości z Hudigiem. Wzruszył mnie. Obiecałem że załagodzę tę sprawę. I załagodziłem. Mnóstwo z tem miałem kłopotu. Hudig był na nią zły, że ona chce jechać do męża. To stary drab bez żadnych zasad. Wiesz, ona jest jego córką. Otóż powiedziałem że się nią zaopiekuję, że pomogę Willemsowi rozpocząć nowe życie i tak dalej. Mówiłem z Craigiem w Palembangu. Starzeje się i potrzebuje dyrektora albo wspólnika. Powiedziałem mu że ręczę za sprawowanie Willemsa. Ustaliliśmy wszystko. Craig, to mój dawny kamrat. W czterdziestych latach kolegowaliśmy na jednym statku. On teraz na niego czeka. Wpadłem porządnie! Co ty o tem myślisz?
Almayer wzruszył ramionami.
— Ta kobieta zerwała z Hudigiem, bo ją zapewniłem że wszystko pójdzie dobrze — ciągnął Lingard ze wzrastającym strachem. — Zerwała z nim. To było przecież najwłaściwsze. Żona, mąż... razem... tak być powinno... Zdolny chłop... drań skończony... To dopiero pasztet! Cholera!
Almayer roześmiał się złośliwie.
— A to mu pan zrobi przyjemność — powiedział. — Uszczęśliwi pan dwoje ludzi. Conajmniej dwoje! — Roześmiał się znów; strapiony Lingard patrzył na jego barki wstrząsane śmiechem.
— No, kiedy jak kiedy, ale tym razem to się rozbiłem o brzeg — mruknął.
— Niech pan ją prędko odeśle z powrotem — poddał Almayer, tłumiąc nowy napad śmiechu.
— Co tak szczerzysz zęby? — warknął gniewnie Lingard. — Jeszcze sobie z tem wszystkiem poradzę. A tymczasem musisz ją wziąć do siebie.
— Do mojego domu! — wykrzyknął Almayer, odwracając się.
— Ten dom jest też trochę moim, co? — rzekł Lingard. — Nie sprzeciwiaj mi się! — krzyknął, kiedy Almayer otworzył usta. — Słuchać rozkazów i trzymać język za zębami!
— O, jeśli pan z tego tonu zaczyna — mruknął Almayer i machnął ręką na znak, że się poddaje.
— Takiś dokuczliwy, mój chłopcze — rzekł stary żeglarz z nagłym spokojem. — Musisz mi dać trochę czasu na rozejrzenie się. Nie mogę jej trzymać cały czas na statku. Trzeba jej coś powiedzieć. Naprzykład, że Willems pojechał w górę rzeki. Że lada dzień go oczekujemy. Otóż to właśnie. Słyszysz? Poddasz jej tę myśl i będziesz ją utrzymywał w tem przekonaniu, a ja tymczasem postaram się wybrnąć z sytuacji. — Na Boga, podłe jest życie! — wykrzyknął po krótkiej chwili. — A jednak... A jednak! Człowiek musi patrzeć bystro przed siebie, aby statek płynął zanim pójdzie na dno — nazawsze. A teraz pilnuj się tego co ci powiedziałem — dodał ostro — jeśli nie chcesz się ze mną pokłócić, mój chłopcze.
— Nie chcę się z panem kłócić — mruknął Almayer z mimowolnym szacunkiem. — Ale chciałbym pana zrozumieć. Wiem że pan jest moim najlepszym przyjacielem, kapitanie Lingard, tylko że, słowo daję, nie mogę pana czasem przeniknąć. A chciałbym...
Lingard wybuchnął głośnym śmiechem, który utonął nagle w głębokiem westchnieniu. Zamknął oczy i złożył głowę na oparciu fotela; jego twarz, spalona bezchmurnem słońcem wielu znojnych lat, przybrała na chwilę wyraz zmęczenia i starości, który przestraszył Almayera jak niespodziane objawienie zła.
— Zmordowany jestem — rzekł cicho Lingard. — Zmordowany na amen. Całą noc trzeba było sterczeć na pokładzie, żeby prowadzić ten szkuner w górę rzeki. Potem znowu rozmowa z tobą. Zdaje mi się że zasnąłbym stojąc. Ale chciałbym coś przegryźć. Zajmij się tem, Kacprze.
Almayer klasnął w ręce; nie otrzymując odpowiedzi, miał wołać, gdy w środkowym korytarzu przecinającym dom, za czerwoną firanką, która zasłaniała wejście na werandę, rozległ się rozkazujący, przenikliwy głos dziecka.
— Weź mnie zaraz na ręce. Chcę żebyś mnie zaniósł na werandę. Bo będę się bardzo gniewać! Weź mnie na ręce.
W odpowiedzi przyciszony, męski głos zaczął napominać pokornie. Twarze Almayera i Lingarda rozjaśniły się natychmiast. Stary marynarz zawołał:
— Przynieś dziecko. Lekas!
— Zobaczy pan jak urosła — wykrzyknął Almayer tryumfalnie.
Z za firanki wiszącej u drzwi ukazał się Ali z malutką Niną Almayer na ramieniu. Dziewczynka trzymała go jedną ręką za szyję, a drugą obejmowała dojrzałe pumelo, prawie tak duże jak jej główka. Różowa sukienka bez rękawów zsunęła się z jej ramion; oliwkowa twarzyczka o wielkich czarnych oczach, patrzących z dziecinną powagą, była okolona długiemi czarnemi włosami, które spadały na jej plecy i ramię Alego, bujne, wspaniałe, niby gęsta, delikatna sieć z jedwabnych nitek. Lingard wstał aby do niej podejść, a Nina, spostrzegłszy go, puściła pumelo i wyciągnęła rączki z krzykiem radości. Kiedy ją wziął z rąk Alego, chwyciła go za wąsy tak serdecznie, że do małych, zaczerwienionych oczu starego marynarza napłynęły łzy, których nie był zwyczajny.
— Nie tak mocno, malutka, nie tak mocno — szeptał, przyciskając ogromną dłonią do swego policzka główkę dziecka, która kryła się zupełnie w tej dłoni.
— Podnieś moje pumelo, Królu Morza! — rzekła bardzo szybko wysokim, jasnym głosikiem. — Jest tam, pod stołem. Prędko, prędko! Ty się biłeś daleko z wielu ludźmi. Tak mówi Ali. Ty jesteś wielki wojak. Tak mówi Ali. Na dużem morzu, daleko, daleko, daleko!
Poruszyła wyciągniętą rączką i zapatrzyła się marząco w przestrzeń, a tymczasem Lingard, wciąż na nią spoglądając, przykucnął i szukał poomacku pumela pod stołem.
— Gdzie ona się tego nauczyła? — rzekł, wstając ostrożnie, do Almayera, który wydawał Alemu rozkazy.
— Jest zawsze z robotnikami. Ileż razy zastałem ją wieczorem sięgającą paluszkami do ich misy z ryżem. Ale matki nie lubi — miło mi to stwierdzić. Jaka ona ładna — a jaka bystra! Żywy mój obraz.
Lingard postawił dziecko na stole i obaj mężczyźni wpatrywali się w nie rozpromienieni.
— Zupełnie mała kobietka — szepnął Lingard. — Tak, kochany chłopcze, my z niej coś zrobimy. Zobaczysz!
— Teraz się na to nie zanosi — zauważył Almayer ze smutkiem.
— Co ty tam wiesz! — wykrzyknął Lingard, biorąc znów dziecko na ręce i chodząc z niem po werandzie tam i z powrotem. Ja mam różne plany. Ja... Posłuchaj.
I zaczął wyjaśniać zaciekawionemu Almayerowi swoje projekty na przyszłość. Pomówi z Abdullą i z Lakambą. Trzeba dojść do porozumienia z tymi ludźmi teraz, kiedy są górą... Tu urwał i zaczął kląć ile wlazło, a tymczasem Nina, gmerając mu pilnie u szyi, znalazła świstawkę i gwizdała głośno od czasu do czasu tuż nad jego uchem; wstrząsał się i śmiał, przytrzymując jej ręce i łając ją pieszczotliwie. Tak, to się łatwo da zrobić. Lingard jest człowiekiem, z którym trzeba jeszcze się liczyć. Almayer wie o tem najlepiej. A więc dobrze. Trzeba będzie dużo cierpliwości, żeby sklecić jakiś niewielki handel. To się zrobi. Ale najważniejsza rzecz — tu Lingard stanął jak wryty przed zasłuchanym Almayerem — najważniejsza rzecz to wyszukanie złota tam w górze nad rzeką. On, Lingard — zupełnie się temu poświęci. Był już raz w środku wyspy. Są tam olbrzymie złoża alluwjalnego złota. Bajeczne. Jest tego pewien. Widział te miejsca. Niebezpieczna robota? Naturalnie! Ale co za nagroda! Będzie tam szukał — i znajdzie. Napewno. Pal djabli niebezpieczeństwo. Najpierw wydobędą sami tyle złota ile się da. Nie zdradzą tego nikomu. Po jakimś czasie założą spółkę. W Batawji albo w Anglji. Lepiej w Anglji. Oczywiście wszystko uda się wspaniale. A to dziecko będzie najbogatszą kobietą świata. On, Lingard, pewnie tego już nie zobaczy, choć czuje że przetrwa jeszcze dobrych kilka lat, lecz Almayer zobaczy. Oto coś dla czego warto żyć. Prawda?
Tymczasem najbogatsza kobieta świata krzyczała od pięciu minut świdrującym głosikiem: „Radżo Laut! Radżo Laut! Hai! Słuchaj“. A stary marynarz mówił machinalnie coraz głośniej aby przekrzyczeć głębokim basem niecierpliwe wołanie dziecka. Nagle zatrzymał się i rzekł czule:
— Czego chcesz, mała kobietko?
— Nie jestem mała kobietka. Jestem białe dziecko. Anak Putih. Białe dziecko; a biali ludzie to moi bracia. Tatuś tak mówi. I Ali także tak mówi. Ali tyle wie co i tatuś. Wszystko.
Almayer nie posiadał się z ojcowskiej dumy.
— Nauczyłem ją! Nauczyłem ją tego — powtarzał, śmiejąc się do łez. Prawda jaka mądra?
— Jestem niewolnikiem białego dziecka — rzekł Lingard z żartobliwą powagą. — Co rozkażesz?
— Ja chcę domu — szczebiotała z zapałem. — Ja chcę domu. I drugiego domu na dachu, i jeszcze jednego na dachu — wysoko. Wysoko! Jak te miejsca, gdzie oni mieszkają — moi bracia — w kraju gdzie śpi słońce.
— Na Zachodzie — wyjaśnił szeptem Almayer. — Ona wszystko pamięta. Chce żeby pan jej zbudował domek z kart. Tak jak ostatnim razem kiedy pan tu był.
Lingard usiadł z dzieckiem na kolanach, Almayer zaś wyciągał porywczo jedną szufladę za drugą, szukając kart, jakby los świata zależał od jego pośpiechu. Wydostał dwie brudne talje, których używano tylko podczas wizyt Lingarda w Sambirze; grywali czasem wieczorami w grę, którą Lingard nazywał chińskim bezikiem. Nudziło to Almayera, lecz stary żeglarz przepadał za ową grą, uważając ją za wybitny owoc chińskiego genjuszu; miał dla Chińczyków niepojętą sympatję i podziw.
— No, teraz zaczynamy, moja ty perełko — rzekł, ustawiając z niezmierną ostrożnością dwie karty, które wyglądały dziwnie krucho w jego wielkich palcach. Mała Nina przypatrywała się z głęboką powagą jak budował parter, a Lingard mówił w dalszym ciągu do Almayera z głową odwróconą, aby nie uszkodzić budowli oddechem.
— Ja wiem co mówię... byłem w czterdziestym dziewiątym w Kalifornji... Niebardzo mi się wtedy udało... potem znów w Wiktorji na samym początku... Znam to wszystko jak własną kieszeń. Ufaj mi. A przytem nawet ślepiecby mógł... Siedź spokojnie, córeczko, bo wszystko przewrócisz... Mam jeszcze wcale pewną rękę! Co, Kacprze? A teraz, rozkoszy mego serca, postawimy jeszcze trzeci na tych dwóch... Siedź spokojniutko... Jak już mówiłem, tylko się schylić i zgarniać garście złota... złotego proszku... tak. Udało się! Trzy domki jeden na drugim. Wspaniale!
Rozparł się w krześle i jedną ręką gładził machinalnie główkę dziecka, a drugą gestykulował, mówiąc do Almayera.
— Kiedy już się znajdziemy na miejscu, będzie kłopot tylko ze zbieraniem surowca. Potem udamy się do Europy. Trzeba przecież dziecko wychować. Będziemy bogaci. Co tam bogaci — niema na to słów. W Devonshire, skąd pochodzę, był człowiek, który zbudował sobie dom pod Teignmouth, a w tym domu było tyle okien co iluminatorów na trzypokładowcu. Zbił pieniądze gdzieś tu w tych okolicach, za dawnych dobrych czasów. Ludzie opowiadali że to był korsarz. My chłopcy — byłem wtedy chłopcem okrętowym na trawlerze z Brixham — wierzyliśmy w to święcie. Jeździł po swojej posiadłości w fotelu na kółkach. Miał szklane oko...
— Wyżej! Wyżej! — zawołała Nina, ciągnąc za brodę starego żeglarza.
— Ależ ty mnie nudzisz — rzekł łagodnie Lingard, całując ją czule. — Jakto! Jeszcze jeden domek na szczycie tych wszystkich? No, sprobuję.
Dziecko śledziło go z zapartym oddechem. Kiedy trudne dzieło zostało dokonane, Nina zaczęła klaskać w ręce, wpatrzyła się w domek i po chwili odetchnęła głęboko z zadowoleniem.
— Ach! Uważaj! — krzyknął Almayer.
Budowla zapadła się nagle pod lekkim oddechem dziecka. Lingard zmieszał się na chwilę, Almayer wybuchnął śmiechem, ale dziewczynka zaczęła płakać.
— Weź ją — rzekł nagle stary żeglarz. Potem, gdy Almayer odszedł z płaczącem dzieckiem, siedział w dalszym ciągu przy stole, patrząc posępnie na stos kart.
— Do licha z tym Willemsem — mruknął pod nosem. — A jednak ja tego dokonam!
Podniósł się i gniewnem pchnięciem ręki zmiótł karty ze stołu. Potem opadł znowu na fotel.
— Zmęczony jestem jak pies — westchnął, zamykając oczy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.