Wykolejeniec/Część III/Rozdział drugi

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Wykolejeniec
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1936
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ DRUGI

Zapadło długie milczenie. Almayer podszedł do stołu i usiadł z głową wspartą na rękach, patrząc prosto przed siebie; Lingard, spacerujący znów po werandzie, odchrząknął i rzekł:
— Na czem ty skończyłeś?
— Aha! Tak... szkoda że pan nie widział osady w tamtą noc. Chyba nikt się spać nie położył. Zszedłem aż do przylądka, bo stamtąd mogłem wszystko widzieć. Rozpalili wielki ogień w lasku palmowym i gadali do samego rana. Kiedym tu wrócił i siadł na ciemnej werandzie w spokojnym domu, poczułem się taki strasznie samotny że zakradłem się pocichu do pokoju, wyjąłem dziecko z kołyski i przyniosłem je tu na hamak. Gdyby nie Nina, byłbym z pewnością zwarjował, taki się czułem samotny i bezsilny. Niech pan pamięta że nie miałem od pana wiadomości przez cztery miesiące. Nie wiedziałem czy pan żyje, czy też pan umarł. Patalolo nie chciał mieć ze mną nic do czynienia. Moi ludzie uciekli jak szczury z tonącego statku. To były ciężkie chwile, panie kapitanie, kiedym tu siedział, nie wiedząc co za parę minut nastąpi. Tacy byli podnieceni, swarliwi — bałem się naprawdę że przyjdą i spalą mi dach nad głową. Poszedłem, przyniosłem rewolwer. Nabiłem go i położyłem na stole. Od czasu do czasu słychać było straszne wrzaski. Na szczęście Nina się nie obudziła; patrzyłem na nią, taka była śliczna, spała tak cichutko, trochę mnie to uspokajało. Nie mogłem uwierzyć że istnieją gwałty na świecie, kiedym patrzył jak leży spokojnie, nieświadoma wszystkiego co się dzieje. Bardzo to było ciężkie. Wszystko przewróciło się do góry nogami. Trzeba panu wiedzieć, że tej nocy nie było żadnego rządu w Sambirze. W razie czego nicby tłumu nie zatrzymało. Patalolo załamał się zupełnie. Moi ludzie opuścili mię i cała ta zgraja mogła wywrzeć na mnie swoją wściekłość, gdyby się im spodobało. Oni nie znają wdzięczności. Ileż razy ocaliłem tę osadę od głodu! Dosłownie od głodu. Jeszcze przed trzema miesiącami rozdałem znów na kredyt mnóstwo ryżu. Nie mieli nic do jedzenia w tej przeklętej dziurze. Przychodzili i błagali na kolanach. Niema człowieka w Sambirze, biednego czy bogatego, któryby nie był zadłużony u Lingarda i Sp. Ani jednego. Powinien pan się cieszyć. Zawsze pan twierdził, że to jest dla nas właściwy sposób postępowania. No więc trzymałem się go. Ach, kapitanie, taką politykę powinno się poprzeć nabitemi strzelbami...
— Miałeś je! — krzyknął Lingard wśród swego spaceru, który stawał się coraz szybszy w miarę jak Almayer mówił, niby marsz na łeb na szyję człowieka, który chce popełnić coś gwałtownego. Weranda napełniła się kurzem duszącym i dokuczliwym, który wzbijał się z pod nóg starego marynarza i raz po raz przyprawiał Almayera o kaszel.
— Tak, miałem! Dwadzieścia. I ani jednego palca żeby pociągnąć za cyngiel. Łatwo to mówić — wykrztusił, czerwony jak rak.
Lingard opuścił się na krzesło i przerzucił jedną rękę przez oparcie, a drugą wyciągnął na stole. Kurz osiadł; słońce wyłoniło się z za lasu, zalewając werandę jasnem światłem. Almayer wstał i zaczął spuszczać zasłony z łupanego rattanu, wiszące między słupami werandy.
— Fiu! — gwizdnął Lingard — dzień będzie gorący. Masz rację, chłopcze. Nie puszczaj słońca. Nie mamy ochoty upiec się żywcem.
Almayer wrócił, usiadł i zaczął mówić bardzo spokojnie:
— Rano przeprawiłem się przez rzekę do Patalola. Oczywiście dziecko zabrałem z sobą. Zastałem bramę od rzeki zamkniętą i musiałem obejść naokoło przez krzaki. Patalolo przyjął mnie, leżąc na podłodze w ciemności, z zamkniętemi okiennicami. Nic nie mogłem z niego wydobyć oprócz lamentu i jęków. Powiedział mi że pan umarł napewno. Że Lakamba przyjdzie teraz z armatami Abdulli i wszystkich wytępi. Że jemu osobiście obojętne czy go zabiją czy nie, ponieważ jest już stary, ale najgorętsze jego pragnienie to odbyć pielgrzymkę. Zbrzydła mu ludzka niewdzięczność, spadkobierców nie ma, postanowił więc udać się do Mekki i tam umrzeć. Poprosi Abdullę żeby mu pozwolił wyjechać. Potem zaczął szlochać, wymyślać na Lakambę a trochę i na pana. Pan go powstrzymał, kiedy chciał się starać o flagę, którąby uszanowano — w tem miał rację; teraz, kiedy jego wrogowie są silni, czuje się słaby a pana niema aby go obronić. Usiłowałem dodać mu trochę ducha, mówiłem że ma cztery duże armaty — wie pan, te mosiężne sześciofuntówki, które pan tu zostawił zeszłego roku — i że może potrafilibyśmy razem stawić czoło Lakambie. Zakrzyczał mnie poprostu. Wszystko jedno jak postąpi — wrzeszczał — biali go doprowadzą do zguby, a on chce tylko być pielgrzymem i żyć w spokoju. Jestem przekonany — dodał Almayer po krótkiej chwili, patrząc tępym wzrokiem w Lingarda — że ten stary dureń wiedział oddawna co się święci i nietylko był zbyt przerażony aby coś przedsięwziąć, ale bał się zawiadomić pana lub mnie o swych podejrzeniach. Jeszcze jeden pana faworyt! No, muszę powiedzieć że pan to ma szczęśliwą rękę!
Lingard palnął nagle pięścią w stół. Rozległ się ostry trzask pękającego drzewa. Almayer porwał się gwałtownie z miejsca, potem opadł na krzesło i przyjrzał się stołowi.
— Masz tobie! — rzekł markotnie — pan nie zna własnej siły. Zepsuł mi pan stół na amen. Jedyny stół, który uratowałem przed żoną. Niedługo będę musiał jeść, siedząc w kucki na ziemi jak krajowcy.
Lingard roześmiał się serdecznie.
— No więc nie ciosaj mi kołków na łbie niby żona pijanemu mężowi. — Po chwili spoważniał i dodał: — Gdyby nie to że straciłem Błyskawicę, byłbym tu przyjechał przed trzema miesiącami i wszystkoby było w porządku. Niema co lamentować. Uspokój się, Kacprze. Zaprowadzimy tu ład bardzo prędko.
— Jakto? Przecież pan nie zamierza wygnać stąd siłą Abdulli! Mówię panu że to niemożliwe.
— Ani myślę! — wykrzyknął Lingard. — To już chyba przepadło. Wielka szkoda. Będzie teraz Sambir miał za swoje. Abdulla przydusi ich porządnie. Wielka szkoda. Psiakrew! Tak mi ich żal, że gdybym miał Błyskawicę, spróbowałbym siły. Oho! Napewno! Ale biedna Błyskawica przepadła i koniec. Biedny stary kalosz. Pamiętasz, Almayer? Odbyłeś ze mną parę podróży. Kochana Błyskawica! Wszystkiemu umiała podołać, brakowało jej tylko mowy. Była dla mnie więcej niż żoną. Nie wymyślała mi nigdy. I żeby też na to mi przyszło! Żebym musiał zostawić jej biedne stare kości nadziane na rafę, jakbym był skończonym durniem, szyprem z południa, który musi mieć pół mili wody pod kilem i dopiero wtedy się czuje bezpieczny! No, tak! Tylko ci, co nic nie robią, nie popełniają błędów. Ale mi ciężko. Ciężko!
Pokiwał smutno głową, patrząc w ziemię. Almayer patrzył na niego ze wzrastającem oburzeniem.
— Słowo daję, pan nie ma serca! — wybuchnął — ani krzty serca, cóż z pana za egoista! Wcale panu nie przyjdzie na myśl, że tracąc swój okręt — z pewnością przez własną niedbałość — zrujnował pan mnie — nas — i moją Ninę. Co się teraz z nią stanie — i ze mną? Chciałbym to wiedzieć! Przywiózł mnie pan tutaj, zrobił mnie pan swoim wspólnikiem, a teraz, kiedy wszystko djabli wzięli — podkreślam że z pana winy — mówi pan o swoim statku... o statku! Może pan sobie kupić drugi. Ale chodzi o handel, o tutejszy handel. Przepadł, dzięki Willemsowi... Najdroższemu pana Willemsowi!
— Daj pokój Willemsowi. To moja sprawa — rzekł Lingard surowo. — A co do handlu... Zrobisz jeszcze przeze mnie karjerę, mój chłopcze. Nic się nie bój. Czy masz jaki ładunek dla szkunera, który mnie przywiózł?
— Szopa jest pełna rattanu — odrzekł Almayer — a w studni mam około osiemdziesięciu tonn kauczuku. To pewno ostatni mój zapas — dodał gorzko.
— Więc w gruncie rzeczy rabunku nie było. Właściwie nic nie straciłeś. Trzeba więc... No, no! co to znaczy?
— Rabunku? Nie! — wrzasnął Almayer, wyrzucając ręce do góry.
Opadł na krzesło; twarz mu zsiniała. Trochę białej piany pojawiło się na jego ustach i ściekło po brodzie; wyprężył się, pokazując białka wywróconych oczu. Kiedy wrócił do przytomności, zobaczył nad sobą Lingarda trzymającego pusty dzbanek od wody.
— Miałeś jakiś atak — rzekł stary marynarz, bardzo zaniepokojony. — Co to takiego? Okropnie się złąkłem. To przyszło tak nagle.
Almayer wyprostował się na krześle i siedział z mokremi włosami przylepionemi do głowy, jakby dał nurka w wodę.
— Zniewaga! Potworna zniewaga! Ja...
Lingard odstawił dzbanek; milczał, patrząc bacznie w Almayera. Almayer przesunął ręką po czole i ciągnął dalej niepewnym tonem:
— Kiedy to sobie przypomnę, tracę panowanie nad sobą. Mówiłem panu że on zakotwiczył statek Abdulli naprzeciw naszego pomostu, u tamtego brzegu, blisko posiadłości radży. Statek był otoczony łodziami. Wyglądało to jakby osiadł na tratwie. Wszystkie czółenka z Sambiru znalazły się tam co do jednego. Przez lornetkę rozróżniałem twarze ludzi na rufie — Abdullę, Willemsa, Lakambę — wszystkich. Ten stary podlizujący się szelma, Sahamin, był tam także. Widziałem ich wyraźnie. Zdawało się że rozmawiają o czemś i dyskutują. W końcu zobaczyłem że spuszczają łódź. Jakiś Arab wsiadł do niej i łódź skierowała się do przystani radży. Podobno radża ich nie przyjął — przynajmniej tak mówią. A ja myślę że wrota przystani nie zostały odryglowane dość szybko i to się nie podobało dostojnemu wysłannikowi. W każdym razie łódź wróciła prawie natychmiast. Przypatrywałem się temu z zaciekawieniem; zobaczyłem że Willems i kilku innych poszło na przód — krzątali się tam zawzięcie. Ta kobieta była też z nimi. Ach, ta kobieta...
Almayerowi zabrakło tchu; zdawało się że znów jest bliski ataku, ale zdobył się na gwałtowny wysiłek woli i odzyskał względny spokój.
— Nagle — ciągnął dalej — bum! strzelili z armaty w bramę Patalola; nim zdążyłem przyjść do siebie — może pan sobie wyobrazić jaki byłem przestraszony — rozległ się drugi wystrzał i rozwalił bramę. Pewnie myśleli że to na razie wystarczy; byli widać głodni, dość że na rufie zaczęła się uczta. Abdulla siedział wśród nich jak bóstwo; skrzyżował nogi, ręce trzymał na kolanach. On jest zbyt wielki aby jeść razem z innymi, ale prezydował, uważa pan. Willems kręcił się to tu, to tam po dziobie, zdaleka od tłumu, i patrzył na mój dom przez lornetkę. Nie mogłem wytrzymać. Pogroziłem mu pięścią.
— Otóż to właśnie — rzekł Lingard z powagą. — Najwłaściwsza rzecz w danym wypadku. Jeśli nie można kogoś zwyciężyć, najlepiej go rozgniewać.
Almayer machnął ręką z wyższością i ciągnął dalej niewzruszony:
— Niech pan mówi co się panu podoba. Nie może pan zdać sobie sprawy z moich uczuć. Tamten mnie zobaczył; nie odejmując lornetki od oczu, podniósł rękę jakby odpowiadał na powitanie. Myślałem że z kolei będą strzelać do mnie, więc wywiesiłem flagę brytyjską na słupie w podwórzu; nie miałem innej osłony. Prócz Alego zostało przy mnie tylko trzech ludzi, a właściwie trzy kaleki, zanadto byli chorzy aby uciec. Taka mnie porwała wściekłość, że byłbym chyba się bił z nimi sam jeden gdyby nie Nina. Co miałem z nią robić? Nie mogłem posłać jej z matką w górę rzeki. Pan wie, żonie ufać nie mogę. Postanowiłem że przywaruję w cichości, ale nie dopuszczę aby kto wylądował na naszym brzegu. To przecież własność prywatna, zagwarantowana przez Patalola. Chyba miałem do tego prawo, co? Ranek był bardzo spokojny. Po uczcie na barku Abdulli większość ludzi rozeszła się do domów; zostały same wielkie figury. Około trzeciej Sahamin przeprawił się przez rzekę w małem czółenku. Zszedłem na nasz pomost ze strzelbą aby się z nim rozmówić, ale wylądować mu nie pozwoliłem. Stary hipokryta oświadczył, że Abdulla śle pozdrowienia i pragnie pomówić ze mną o interesach; czybym się nie wybrał na statek? Odrzekłem że nie; że się nie wybiorę. Powiedziałem że jeśli Abdulla do mnie napisze, to mu odpowiem, ale nie chcę żadnej rozmowy ani na pokładzie jego statku, ani na brzegu... Powiedziałem też, że gdyby ktoś usiłował wylądować na moim terenie, będę strzelał, wszystko jedno do kogo. Na to Sahamin podniósł ręce ku niebu, zgorszony, a potem odpłynął, wiosłując żwawo — pewnie aby zdać z tego sprawę. W godzinę lub później zobaczyłem że Willems wysadził łódź pełną ludzi w przystani radży. Odbyło się to bardzo spokojnie. Nie strzelono ani razu i krzyków prawie wcale nie słyszałem. Te mosiężne armatki, które pan dał w zeszłym roku Patalolowi, wrzucili do rzeki. Tam jest głęboko przy brzegu. Pamięta pan, prąd biegnie tamtędy. Około piątej Willems wrócił na statek; widziałem jak się spotkał z Abdullą na rufie, blisko steru. Mówił długo, wywijając rękami jakby coś tłumaczył; wskazywał mój dom, potem rzekę. Wreszcie tuż przed zachodem przeciągnęli na cumach statek wdół rzeki prawie o pół mili, aż do miejsca gdzie się rozwidlają oba ramiona — i bark stoi tam do dziś dnia, jak pan widział.
Lingard skinął głową.
— Mówiono mi że tego samego wieczoru, kiedy zrobiło się ciemno, Abdulla wysiadł po raz pierwszy na brzeg w Sambirze. Przyjmował go u siebie Sahamin. Posłałem Alego do osady po wiadomości. Wrócił około dziewiątej i doniósł mi, że Patalolo siedzi po lewej stronie Abdulli przed ogniskiem Sahamina. Odbywali wielką naradę. Alemu zdawało się że Patalolo jest więźniem, ale tak nie było. Urządzili ten kawał bardzo sprytnie. Przed północą nastąpiło zupełne porozumienie, o ile mogłem wymiarkować. Patalolo wrócił do swego rozwalonego ostrokołu, eskortowany przez tuzin łodzi z pochodniami. Podobno prosił Abdullę o przejazd na Panu Wysp do Penangu. Stamtąd ma się wybrać do Mekki. O strzałach wspomniano jako o pomyłce. I z pewnością była to w pewnym sensie pomyłka, bo Patalolo ani myślał się opierać. Więc pojedzie z nimi, kiedy statek będzie gotów do podróży. Nazajutrz radża udał się na pokład w towarzystwie trzech kobiet i kilku starców w jego wieku. Abdulla rozkazał aby go przyjęto salwą siedmiu strzałów armatnich i odtąd — będzie już pięć tygodni — Patalolo mieszka na statku. Wątpię aby żywy opuścił rzekę. W każdym razie nie dojedzie żyw do Penangu. Lakamba przejął cały jego dobytek i dał mu przekaz na dom Abdulli, płatny w Penangu. Patalolo musi umrzeć zanim się tam dostanie. Pan przecież rozumie!
Przez chwilę siedział, milcząc, zwątpiały i zamyślony, poczem ciągnął dalej:
— Naturalnie słyszałem kilka razy zgiełk w ciągu nocy. Różni ludzie korzystali z niepewnej sytuacji aby uregulować dawne porachunki i załatwić dawne pretensje. Spędziłem noc na tem oto krześle, drzemiąc niespokojnie. Niekiedy wybuchał wielki hałas, rozlegały się wrzaski i budziłem się z rewolwerem w ręku. Ale nie zabili nikogo. Kilka porozbijanych łbów — to było wszystko. Wczesnym rankiem Willems wywołał wśród ludności nowy rozruch, czem — przyznaję — bardzo byłem zdziwiony. Jak tylko się rozwidniło, zaczęli ustawiać słup od flagi na wolnej przestrzeni u drugiego końca osady, tam gdzie Abdulla buduje teraz domy. Wkrótce po wschodzie słońca zebrała się naokoło słupa duża gromada. Zeszli się wszyscy. Willems stał oparty o słup, obejmując ramieniem tę kobietę. Przyniesiono fotel dla Patalola; Lakamba stanął z prawej strony starego, który wygłosił mowę. Był tam cały Sambir, kobiety, niewolnicy, dzieci, wszyscy co do jednego! Patalolo zabrał głos. Powiedział że z łaski Najwyższego wyrusza na pielgrzymkę. Najgorętsze pragnienie jego serca, to osiągnąć doskonałość. Zwrócił się do Lakamby i prosił go o sprawiedliwe rządy w czasie jego — Patalola — nieobecności. Tu rozegrała się krótka komedja. Lakamba oświadczył że niegodzien jest tego zaszczytnego brzemienia, a Patalolo nalegał. Biedny stary dureń! Musiała to być dla niego gorzka chwila. Poprostu zmuszono go do błagania tego łotra. Niech pan sobie wystawi człowieka, któremu kazano błagać zbója aby go obrabował! Ale stary taki był przerażony! Więc zrobił co mu polecono i Lakamba w końcu się zgodził. Potem Willems wygłosił mowę do tłumu. Oświadczył, że w podróży na zachód radża — to jest Patalolo — zobaczy się z wielkim białym władcą w Batawji i uzyska dla Sambiru jego opiekę. „A tymczasem“, mówił dalej, „ja, Orang Blanda i wasz przyjaciel, podnoszę flagę, w której cieniu jest bezpieczeństwo“. I wciągnął na maszt holenderską chorągiew. W nocy uszyto ją śpiesznie z perkalu, a że była ciężka, zwisła przy maszcie. Tłum się gapił. Ali opowiadał mi że rozległ się głośny szmer zdumienia, ale nie padło ani jedno słowo póki Lakamba nie wystąpił naprzód i nie oznajmił, że przez cały ten dzień każdy, kto będzie przechodził obok flagi, musi odkryć głowę i złożyć pokłon przed godłem.
— Cóż u djabła! — wykrzyknął Lingard — przecież Abdulla to podany brytyjski!
— Abdulli tam wcale nie było, nie opuszczał tego dnia statku. Lecz Ali, który jest spryciarz, zauważył że miejsce, gdzie zebrał się tłum, znajdowało się pod obstrzałem Pana Wysp. Zarzucili na brzeg cumę z włókien kokosowych i statek wykręcił się na prądzie, stając burtą do masztu z flagą. Dowcipne, co? Nikomu ani się śniło o oporze. Kiedy ludzie ochłonęli ze zdumienia, podrwiwali spokojnie z tego wszystkiego; Bahassoen zaczął Lakambie gwałtownie wymyślać, póki jeden z ludzi Lakamby nie dał mu laską po łbie. Podobno rozwalił mu głowę okrutnie. Wówczas drwiny ucichły. Tymczasem Patalolo odszedł, Lakamba zasiadł na fotelu u stóp masztu z chorągwią, a tłum falował dokoła, jakby ludzie nie mogli się zdobyć na odejście. Nagle wybuchnął wielki hałas za fotelem Lakamby. To ta kobieta rzuciła się na Willemsa. Ali mówi że była jak dzikie zwierzę, ale Willems wykręcił jej ręce i zmusił ją do czołgania się w pyle. Nikt nie wie dokładnie o co jej chodziło. Niektórzy mówią że o flagę. Willems zabrał tę wiedźmę, rzucił ją do czółna i zawiózł na statek Abdulli. Po tem wszystkiem Sahamin pierwszy złożył salaam przed flagą. Inni także. Przed południem panował już zupełny spokój w osadzie; Ali wrócił i opowiedział mi wszystko.
Almayer odetchnął głęboko. Lingard wyciągnął nogi.
— Mów dalej! — rzekł.
Almayer zdawał się z sobą walczyć. Wreszcie wykrztusił:
— Najgorszego jeszcze nie powiedziałem. To było wprost potworne! Zniewaga! Piekielna zniewaga!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.