Przejdź do zawartości

Wydrążona igła/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Wydrążona igła
Podtytuł Powieść
Wydawca „Katolik“ Sp. Wydawnicza
Data wyd. 1927
Druk „Katolik“ Sp. Wydawnicza
Miejsce wyd. Bytom
Tłumacz S. R.
Tytuł orygin. L'Aiguille creuse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

О godzinie dziesiątej dwie najęte powózki zjeżdżały wolno z góry znajdującej się opodal zamku. W jednej z nich znajdował się zastępca prokuratora i sędzia śledczy z swoim sekretarzem. W drugiej powózce znajdowało się dwóch reporterów. Jeden przysłany przez „Journal de Rouen“, drugi przez jedną z wielkich gazet paryskich.
Nareszcie ukazał im się stary zamek. Była to dawniej siedziba przeorów klasztoru d’Ambrumesy, zniszczona przez rewolucyę, wyrestaurowana przez hrabiego de Gesvres, do którego należała od lat dwudziestu. Zamek ów składał się z głównego budynku, nad którym wznosiła się wieża z zegarem i z dwóch skrzydeł, które były obwiedzione balkonem.
Zdala, między wsiami Sainte-Marguerite a Varengeville widniał błękit morza.
Hrabia de Gesvres był wdowcem. Był wysokiego wzrostu, o spokojnej fizyognomii, włosach przyprószonych siwizną. Bardzo bogaty, a mimo to sam dzierżył rządy rozległych swych włości tylko z pomocą sekretarza Jana Daval. Miał przy sobie córkę Zuzannę, śliczne i delikatne stworzenie o jasnych włosach, i siostrzenicę Rajmundę, sierotę, którą przyjął do siebie, gdy rodzice ją odumarli. Czas upływał im spokojnie i jednostajnie. Od czasu do czasu przyjmowali znajomych z sąsiedztwa, lecz latem, codziennie prawie wyjeżdżali do Dieppe.
Gdy komisya zajechała, sędzia śledczy wysłuchał raportu żandarma Quevillon. Winny wprawdzie dotychczas nie był schwytany, lecz park cały obstawiony, ujście więc rannego było niemożliwością. Następnie udali się wszyscy na pierwsze piętro. Wszystkich uderzył nadzwyczajny ład, jaki tam panował, każdy sprzęt, każde cacko zdawało się być na swojem miejscu, nie zauważono żadnej próżni, gdzieby cośkolwiek braknąć mogło. Po prawej i lewej stronie wisiały wspaniałe gobeliny flamandzkie. W głębi na sztalugach znajdowały się cztery płótna w staroświeckich ramach przedstawiające sceny mitologiczne.
Były to oryginały Rubensa przekazane hrabiemu de Gesvres jak również i gobeliny flamandzkie, przez ciotecznego wuja markiza de Bobadilla, hiszpańskiego granda.
Pan Filleul zauważył:
— Jeżeli kradzież była pobudką zbrodni, natenczas zdaje się, że salon ten nie przedstawiał dla nich wartości.
— Któż to wie! — odrzekł zastępca prokuratora, który mówił mało, lecz zwykle oponował wywodom sędziego.
— Ależ, mój kochany panie, pierwszem zadaniem włamywacza byłoby uniesienie tych oto obrazów i gobelinów, których wartość jest ogólnie znaną.
— Może nie miano czasu, aby do tego się zabrać.
— Otóż przekonamy się.
W tym momencie wszedł hrabia de Gesvres z towarzyszącym mu lekarzem. Hrabia nie poniósł żadnych obrażeń w czasie napadu, był zupełnie swobodnym i przyjaźnie przywitał obydwóch urzędników. Następnie otworzył drzwi prowadzące do buduaru.
Od czasu popełnienia zbrodni nikt tam nie był z wyjątkiem lekarza. Pokój w sprzeczności z salonem przedstawiał straszny nieład. Dwa krzesła wywrócone, stół strzaskany i dużo przedmiotów leżało na ziemi. Tu i owdzie zauważono krople krwi.
Lekarz odchylił prześcieradło, którem było nakryte ciało. Jan Daval leżał rozciągnięty na plecach, z podłożonemi pod siebie rękoma. Przyodziany był w swoje codzienne ubranie aksamitne, na nogach miał buty nabite gwoździami. Gdy mu zdjęto krawat i kołnierzyk, zauważono nizko na szyi wązką ranę.
— Śmierć musiała nastąpić natychmiast — orzekł lekarz — jedno pchnięcie noża starczyło.
— Był to zapewne ten nóż, który zauważyłem na kominku w salonie obok kaszkietu szoferskiego, — zapytał sędzia.
— Tak, — potwierdził hrabia de Gesvres, — ów nóż był stąd wzięty. Wisiał na ścianie z innemi zbrojami, z pośród których siostrzenica moja panna de Saint-Veran zdjęła fuzyę. Co zaś do kaszkietu, należy on zapewne do mordercy.
Pan Filleul przypatrywał się jeszcze dokładnie rozmaitym przedmiotom, stawił kilka pytań lekarzowi, następnie zwracając się do pana de Gesvres prosił go, aby zechciał opowiedzieć, co widział i co wie o całej tej sprawie. W kilku słowach hrabia opisał zajście:
— Źle spałem tej nocy, miałem ustawicznie wrażenie, że słyszę jakiś szmer. Naraz gdy otworzyłem oczy, ujrzałem Jana Daval ze świeczką w ręce; stał przy mojem łóżku. Ubrany był zupełnie, jak to panowie widzicie, gdyż lubił często późno w noc pracować. Zdawał się być mocno wzburzonym i rzekł do mnie po cichu: „Są jacyś ludzie w salonie“. Oczywiście słyszałem hałas. Ubrałem się pospiesznie i uchyliłem drzwi buduaru. W tym momencie pchnięto drzwi naprzeciw salonu, a w nich ukazał się jakiś mężczyzna, który rzucił się na mnie, uderzając mnie pięścią w kark. Wybaczycie panowie, że opowiadam całe zajście bez szczegółów, lecz to wskutek tego, że sam przypominam sobie tylko główne fakta, które postępowały po sobie z błyskawiczną szybkością.
— Cóż potem?
— Potem, nic nie pamiętam. Straciłem przytomność. Gdym przyszedł do siebie, zobaczyłem Davala, który leżał przy mnie, śmiertelnie raniony.
— Nie posądzasz pan nikogo?
— Nikogo.
— Nie masz pan nieprzyjaciół?
— Nie znam ich przynajmniej.
— A pan Daval nie miał ich również?
— Daval miałby mieć nieprzyjaciół? To niemożliwe, był najlepszym człowiekiem na świecie. Od dwudziestu lat Daval był moim sekretarzem, a właściwie powiernikiem, ludzie otaczali go zawsze miłością i sympatyą.
— Mimo to było włamanie, popełniono morderstwo, musi być przecież jakaś przyczyna.
— Jakaś przyczyna? Ależ to zupełnie jasne, okradziono mnie.
— A cóż panu skradziono?
— Nic!
— Jakto?
— Nic mi nie skradziono, i nic mi nie braknie, a jednakowoż coś wynoszono.
— Lecz co?
— Otóż to, że nie wiem. Lecz córka moja i siostrzenica powiedzą panu, że widziały dwóch mężczyzn unoszących wielkie paki.
— Tym paniom...
— Tym paniom pewnie się śniło. Powiedziałbym prawie to samo, gdyż od rana staram się wynaleźć, coby mi braknąć mogło i dotychczas nic nie zauważyłem. Zresztą możesz je pan sam zapytać.
Poproszono obie kuzynki do wielkiego salonu. Zuzanna prawie, że nie mogła mówić, tak była jeszcze przelękła. Rajmunda energiczniejsza i odważniejsza, także ładniejsza z iskrzącym wzrokiem ciemnych oczu, opowiedziała owo zajście nocne i udział, jaki w nim wzięła.
— Obstajesz pani przy swojem zeznaniu?
— Tak. Ludzie, którzy przechodzili przez park, unosili jakieś przedmioty.
— A ten trzeci?
— Ten wracał z próżnemi rękoma.
— Może nam pani opisać, jak wyglądał?
— Cały czas miał zwrócony na nas oślepiający blask latarni, mogę więc tylko powiedzieć, że wydał mi się wysokim i barczystym.
— Czy pani go takim samym widziała? — zapytał sędzia Zuzanny de Gesvres.
— Tak... właściwie nie... — namyślając się odrzekła Zuzanna, — zdaje mi się, że był średniego wzrostu i szczupły.
Pan Filleul uśmiechnął się. Był bowiem zwyczajny, że świadkowie naoczni jednego i tego samego zdarzenia, sprzeczne czynili zeznania.
— Otóż dowiedzieliśmy się o dwóch faktach. Najpierw o człowieku, tym z salonu, który był równocześnie wysokim i nizkim, barczystym i szczupłym, następnie o dwóch nieznajomych, tych z parku, którzy są posądzeni o zabranie z salonu przedmiotów..., które się jeszcze tutaj znajdują.
Pan Filleul był sędzią ze szkoły ironistów, jak sam mawiał o sobie. Również nie lekceważył galeryi, ani najmniejszej okazyi, gdzieby mógł pokazać publiczności swą bystrość i dar wymowy, o czem świadczyła ilość napływających osób do salonu. Do dziennikarzy przyłączył się włodarz z synem, następnie cały personał pałacowy i dwaj forczpani, którzy przywieźli panów z Dieppe.
Sędzia mówił dalej:
— Musimy teraz dowiedzieć się, w jaki sposób zniknęła ta trzecia osoba. Pani strzeliła z fuzyi z okna.
— Tak, ów nieznajomy dochodził prawie do grobowca pokrytego głogami, na lewo od klasztoru.
— Lecz podniósł się.
— Do połowy tylko. Wiktor zeszedł w tej chwili, aby czuwać przy furtce, ja poszłam go szukać, zostawiając tutaj na straży Wojciecha.
Wojciech z kolei uczynił swoje zeznania. Sędzia zawyrokował:
— W takim razie ranny nie mógł umknąć ani na lewo, gdyż twój towarzysz pilnował drzwi, ani na prawo, gdyż byłbyś go sam widział przechodzącego przez trawnik. A więc, myśląc logicznie, musi się obecnie znajdować na tej wązkiej przestrzeni, którą mamy przed oczyma.
— Takie jest moje przekonanie.
— Czy pani także jest tego zdania?
— Tak.
— Ja również tak myślę, — rzekł Wiktor.
Zastępca prokuratora odezwał się filuternie:
— Zatem pole badań jest nadzwyczaj wązkie, nic nam nie pozostaje, jak prowadzić dalej poszukiwania, rozpoczęte przed czterema godzinami.
Pan Filleul wziął kaszkiet z kominka, obejrzał ze wszystkich stron, a przywołując brygadiera żandarmeryi, rzekł mu na stronie:
— Poślij niezwłocznie jednego z twoich ludzi do Dieppe, do kapelusznika Maigret, ulica de la Barre, i niech prosi, aby pan Maigret powiedział nam, jeżeli to możliwe, komu sprzedał ten kaszkiet.
„Pole badań“ podług słów zastępcy prokuratora, obejmowało przestrzeń między pałacem, trawnikiem z prawej, kątem muru z lewej strony i murem naprzeciw pałacu. Było to zaledwie sto metrów w kwadrat, w którym to sterczały tu i owdzie ruiny d’Ambrumesy, sławnego klasztoru w średnich wiekach.
Zaraz na pogniecionej trawie zauważono przejście uciekającego. Na dwóch miejscach spostrzeżono znaki skrzepłej krwi. Na zakręcie, koło arkady, która stanowi koniec klasztoru, wszelki ślad zaginął, gdyż ziemia zasypana igliwiem nic nie wskazywała.
W jaki więc sposób ranny mógł ukryć się oczom młodej dziewczyny, Wiktora i Wojciecha? Gdzież ukrywa się ów nieznajomy? Gdyż służący, a następnie żandarmi przejrzeli każdy kącik, każde zagłębienie, a nawet odsunęli kilka płyt grobowych!
Sędzia kazał ogrodowemu posiadającemu klucz otworzyć kaplicę. Kapliczka przedstawiała prawdziwy klejnot rzeźby, jakoby relikwiarz z kamienia, którego nie zniszczył ani czas, ani rewolucya. Kapliczka ta była zawsze uważaną za jeden z cudów architektury gotyckiej z mnóstwem przecudnie rzeźbionych figur, i z misternie cyzelowanym portykiem. Wewnątrz nie posiadała żadnych ornamentacyj z wyjątkiem ołtarza, który był z kararyjskiego marmuru. W niej nie można się było ukryć, a nadewszystko trzeba się było najpierw do niej dostać. Lecz w jaki sposób?
Dotarli nareszcie do furtki, którą weszli nieproszeni goście. Wychodziła ona na boczną drożynę zcieśnioną murem z jednej, a laskiem z drugiej strony. Pan Filleul pochylił się. Na piasku były wyraźne ślady gum automobilowych. Jakoż po danym wystrzale zdawało się Rajmundzie i Wiktorowi, że słyszeli hałas ruszającego automobilu.
Sędzia śledczy zauważył:
— Zapewne ranny uszedł z swoimi współwinnymi.
— Niemożliwe, — zawołał Wiktor. — Byłem tam, gdy tymczasem panienka i Wojciech widzieli go jeszcze.
— Jakże to możliwe! W takim razie musi się przecież gdzieś ukrywać.
— On znajduje się tutaj, — z przekonaniem potwierdzili obydwaj służący.
Sędzia ruszył ramionami i odwrócił się niezadowolony. Sprawa źle się rozpoczynała. Popełniono kradzież, a mimo to nic nie brakło. Doprawdy, nie było z czego się cieszyć.
Późno się zrobiło. Pan de Gesvres kazał prosić na śniadanie zwierzchników jako i obydwóch dziennikarzy. Jedzono w milczeniu. Następnie pan Filleul przeszedł do salonu i wypytywał raz jeszcze służbę. Wtem na dziedzińcu rozległ się tętent kopyt końskich i po chwili wszedł żandarm, którego wysłano do Dieppe.
— No i cóż, widziałeś kapelusznika, — wykrzyknął sędzia zniecierpliwiony, aby jak najprędzej dowiedzieć się jakiej wskazówki.
— Widziałem pana Maigret. Kaszkiet sprzedany był forczpanowi.
— Forczpanowi?
— Tak, forczpan stanął z swoją powózką przed magazynem i prosił dla swojego pana o kaszkiet z żółtej skórki. Był tylko ten jeden. Zapłacił go i oddalił się pospiesznie.
— Jakiego rodzaju była jego powózka?
— Był to wolant.
— Którego dnia był kupiony?
— Którego dnia? Dzisiaj, rano o ósmej.
— Dzisiaj rano? Cóż za brednie nam opowiadasz.
— Kaszkiet ten kupiony był dzisiaj rano.
— Ależ to niepodobna, gdyż znaleziono go tej nocy w parku. Ażeby go znaleść, musiał się tutaj znajdować, musiał więc być przedtem kupiony.
— Nie; dzisiaj. Wyraźnie mówił kapelusznik.
Na chwilę zapanowało milczenie. Sędzia śledczy oszołomiony starał się zrozumieć tę zagadkę. Naraz podskoczył uderzony błyskiem prawdopodobieństwa.
— Niechaj przyjdzie woźnica, który nas dzisiaj rano przywiózł! Ten, który wolantem powoził. Niechaj zaraz przyjdzie!
Brygadier żandarmeryi ze swym podwładnym oddalili się spiesznie, udając się do stajen. Po kilku minutach brygadyer wrócił, nie prowadząc nikogo.
— A woźnica?
— Kazał się w kuchni obsłużyć, zjadł śniadanie i potem...
— Potem cóż?
— Umknął.
— Ze swym wolantem?
— Nie. Pod pretekstem, że chce odwiedzić krewnego w Ouville pożyczył sobie roweru od stajennego. Otóż jego kapelusz i paletot.
— Przecież nie jechał w gołej głowie?
— Nie, wyjął z kieszeni kaszkiet, w którym pojechał.
— Kaszkiet mówisz?
— Tak, zdaje się, że z żółtej skórki.
— Z żółtej skórki, ależ nie podobno, kiedy ten kaszkiet znajduje się tutaj.
— Prawda, panie sędzio, lecz jego kaszkiet wygląda tak samo.
Zastępca prokuratora uśmiechnął się ironicznie.
— Bardzo ciekawe! Bardzo zabawne! Były dwa kaszkiety! Jeden prawdziwy, który umknął na głowie pseudowoźnicy; drugi fałszywy, który trzymamy w ręku. Ah! Ten poczciwiec wystrychnął nas na dudków.
— Gonić go! Łapać go! — krzyczał pan Filleul. — Brygadyerze Quevillon, poślij dwóch z twoich ludzi, niech pędzą co koń wyskoczy!
— Już będzie daleko o tej porze, — rzekł zastępca prokuratora.
— Chociażby był na końcu świata, muszę go mieć.
— Маm nadzieję, że tak będzie, lecz myślę panie sędzio, że powinniśmy tutaj naszą działalność prowadzić dalej. Zechciej pan przeczytać to pismo, które znalazłem w kieszeni płaszcza.
— Jakiego płaszcza?
— Woźnicy.
Pan Filleul odebrał kartę, złożoną na cztery części, na której ołówkiem były napisane następujące słowa pismem niewyrobionem:
„Biada panience, jeżeli zabiła naszego przywódcę“.
Zajście to wywołało pewną emocyę.
— Dobrze, jesteśmy przynajmniej uprzedzeni, — szepnął zastępca prokuratora.
— Proszę nie niepokoić się, panie hrabio, — rzekł sędzia. — Panie również nie potrzebują się niczego obawiać. Pogróżka ta nie ma żadnego znaczenia, przecież my jesteśmy na miejscu. Wszelkie ostrożności będą poczynione. Ja odpowiadam za państwa spokój. Co do panów, — rzekł, zwracając się do oby dwóch reporterów, — liczę na panów dyskrecyę. Dzięki mej uprzejmości byliście panowie obecni przeprowadzonemu śledztwu. Byłbym więc źle wynagrodzonym, gdyby...
Naraz przerwał, jak gdyby mu jakaś myśl przyszła do głowy, patrzał badawczo na młodych ludzi, a zbliżając się do jednego z nich zapytał:
— Przy jakiej gazecie pan pracujesz?
— Przy „Journal de Rouen“.
— Posiadasz pan papiery?
— Otóż są.
Papiery były w porządku; nie było nic do nadmienienia. Pan Filleul zwrócił się do do drugiego:
— A pan?
— Ja?
— Tak, pan, pytam się, do jakiej gazety pan należysz.
— Mój Boże, panie sędzio, ja pisuję do rozmaitych gazet... po trosze wszędzie...
— A pańskie papiery?
— Nie mam żadnych.
— Ah! Jak to możliwe?
— Jeżeli się chce mieć poświadczenie od jakiego pisma, trzeba pisywać ciągle.
— Więc cóż?
— Ja jestem tylko przygodnym współpracownikiem. Rozsyłam do wielu pism artykuły które są drukowane... lub wrzucane do kosza według okoliczności.
— W takim razie proszę o nazwisko i papiery prywatne.
— Nazwisko moje nie powie panu wiele, co się zaś tyczy papierów, nie posiadam żadnych.
— Nie masz pan żadnych papierów, któreby wskazywały na pański zawód?
— Ja nie mam zawodu!
— Ależ, mój panie, — rzekł sędzia tonem, w którym przebijało się pewne zniecierpliwienie, — nie myślisz pan chyba zatrzymać swojego incognito po tem, coś słyszał, dostawszy się tutaj podstępem.
— Zwracam uwagę, panie sędzio, że, gdym tutaj przyszedł, nikt mnie o nic nie pytał. A następnie, zdaje mi się, że postępowanie sądowe nie było sekretne, gdyż wszyscy byli obecni... nawet jeden z przestępców.
Mówił spokojnie, tonem nadzwyczaj ugrzecznionym. Był to zupełnie młody człowiek, bardzo wysoki, bardzo szczupły, ubrany bez wszelkiej kokieteryi, w krótkich spodniach, w ciasnym tużurku. Twarz miał rumianą, jak panienka, czoło szerokie, włosy zaczesane do góry i blond brodę nierówną i źle strzyżoną. Oczy jego błyszczały okazując wielką inteligencyę. Nie zdawał się być zaambarasowany, tylko uśmiechał się, uśmiechem nader sympatycznym, w którym nie było cienia ironii.
Pan Filleul badał go z wrastającą nieufnością. Dwaj żandarmi przybliżyli się do niego. Młodzieniec odezwał się wesoło:
— Jak widzę panie sędzio, posądzasz mnie pan, że należę do współwinnych. Lecz gdyby tak było, czy nie umknąłbym w odpowiedniej chwili, idąc za przykładem mego towarzysza?
— Mogłeś pan mieć nadzieję...
— Każda nadzieja byłaby absurdem. Zastanów się, panie sędzio, a przyznasz mi, że logicznie myśląc...
Pan Filleul spojrzał mu prosto w oczy i przerwał sucho:
— Dosyć żartów! Nazwisko pana!
— Izydor Beautrelet.
— Zawód?
— Słuchacz retoryki w liceum Janson de Sailly.
Pan Filleul rozwarł szeroko oczy.
— Cóż za głupstwa mi pan śpiewasz? Słuchacz retoryki...
— W liceum Janson, ulica de la Pompe, numer...
— Ah! mój panie, drwisz sobie ze mnie, — krzyczał pan Filleul. — Nad miarę nie wolno żartować!
— Zaręczam panu, panie sędzio, że zachowanie pańskie wprawia mnie w zdumienie. Cóż przeszkadza, ażebyś mnie pan uznał, jako słuchacza retoryki w liceum Janson? Czy moja broda? Uspokój się pan — jest przyprawioną.
Izydor Beautrelet oderwał brodę. Twarz jego bez zarostu zdawała się jeszcze młodszą i różowszą, wyglądał na prawdziwego studenta. Prawie dziecięcy uśmiech osiadł na jego wargach:
— Jesteś pan przekonany, panie sędzio o prawdziwości słów moich. Czy potrzeba panu jeszcze innego dowodu? Ale otóż, czytaj pan adres na kopercie, zawierającej list mego ojca: „WPan Izydor Beautrelet, uczeń liceum Janson de Sailly“.
Panu Filleul całe to zajście nie podobało się, zapytał więc opryskliwie:
— Cóż więc robisz pan tutaj?
— Mój Boże... kształcę się.
— Do tego służą uniwersytety... wasz naprzykład.
— Zapominasz pan, panie sędzio, że mamy dzisiaj 25go kwietnia, mam więc wakacye wielkanocne.
— Więc cóż?
— Więc wolno mi przepędzać wakacye w taki sposób, w jaki mnie się podoba.
— A ojciec pański?
— Ojciec mieszka daleko, w Sabaudyi, on sam radził mi zrobić małą przejażdżkę nad brzeg la Manche.
— Z przyprawioną brodą?
— Oh! nie. Myśl jest moja. W liceum mówimy często o przygodach awanturniczych i tajemniczych zajściach, czytamy romanse kryminalne, w których się ludzie przebierają. Wymyślamy sobie historye najrozmaitsze. Chciałem się więc zabawić, dlatego to przyprawiłem sobie tę oto brodę. Wskutek tego osiągnąłem ten awantaż, że traktowano mnie poważnie, podałem się jako reporter paryskiego pisma. Jakoż wczoraj wieczorem spotkałem mojego kolegę z Rouen, a dowiedziawszy się o zajściu w Ambrumesy, zaproponowałem mu towarzyszyć panom, płacąc powózkę do spółki.
Izydor Beautrelet opowiadał w sposób trochę naiwny, lecz z nadzwyczajną prostotą, którą sobie ujął obecnych. To też pan Filleul, chociaż jeszcze z niedowierzaniem zapytał łaskawiej:
— I jesteś zachwycony z tej wycieczki?
— Jestem zachwyconym, tem więcej, że dotychczas nigdy nie byłem obecnym przy tego rodzaju sprawie, a tej nie braknie nic, aby była interesującą.
— Posiada nawet tajemnicze komplikacye.
— Które roznamiętniają, panie sędzio. Fakta same na jaw wychodzą, grupują się jedne przeciw drugim i tworzą prawdopodobną rzeczywistość...
— Jakże prędko wypowiadasz swoje zdanie, młodzieńcze. Czy chciałeś przez to dać poznać, że doszedłeś do rozwiązania tej zagadki?
— Oh! bynajmniej, — odrzekł śmiejąc się Beautrelet, — są tylko pewne dane, podług których można sobie wyrobić opinię, a są znowuż inne tak jasne, że na ich podstawie można sobie sąd wyrobić.
— Ależ... to zaczyna być ciekawe i nareszcie może dowiem się czegoś, bo ze wstydem wyznać muszę, że sprawa ta dotychczas jest mi zupełnie ciemną.
— To dlatego, panie sędzio, że nie miałeś czasu zastanowić się nad tem. Przedewszystkiem trzeba rozważać. Rzadko bowiem się zdarza, aby fakta same przez się nie prowadziły do rozwiązania.
— Czy i tym razem maksymę pańską zastosować można?
— Najzupełniej; czy pan nie podzielasz mego zdania? W każdym razie nie znam innych faktów, jak te, które są zapisane w рostępowaniu sądowem.
— To doskonale! Więc gdybym pana zapytał, jakie przedmioty skradziono w salonie?
— Odpowiedziałbym, że wiem.
— Brawo! Pan wiesz, zdaje się, że więcej, niż sam właściciel pan de Gesvres. A gdybym pana zapytał o nazwisko mordercy?
— Odpowiedziałbym również, że je znam.
Nastąpiło ogólne poruszenie. Zastępca prokuratora jak również dziennikarz przysunęli się bliżej. Pan de Gesvres i panienki słuchały uważnie, zaciekawione pewnością siebie i spokojem, z jakim Beautrelet odpowiadał.
— Pan znasz nazwisko mordercy?
— Tak.
— I miejsce, w którem on się obecnie znajduje?
— Tak.
Pan Filleul zatarł ręce:
— Co za szczęście! Pochwycenie tego ptaszka to honor mojej karyery. I możesz pan w tej chwili dać mi stanowcze wyjaśnienia?
— Zaraz... tak... chociaż, jeżeli nie masz pan nic przeciwko temu, panie sędzio, to wolałbym być obecnym aż do końca przesłuchów.
— Ależ nie... nie... mów zaraz, młodzieńcze.
W tejże chwili Rajmunda de Saint-Veran, która od początku rozmowy nie spuszczała z oka Izydora Beautrelet, zwróciła się do pana Filleul.
— Panie sędzio...
— Cóż sobie pani życzy?
Zawahała się, następnie utkwiwszy wzrok w Izydorze Beautrelet, rzekła:
— Bądź pan łaskaw, panie sędzio, zapytać się, z jakiego powodu pan ten przechadzał się wczoraj na tej drodze, która prowadzi do furtki.
Był to cios, którego się Beautrelet nie spodziewał.
— Mnie widziałaś pani wczoraj, mnie?
Rajmunda na razie nic nie odrzekła, раtrzyła uporczywie na Izydora, jak gdyby chciała się utwierdzić w swem mniemaniu.
— Przechodząc przez lasek, zauważyłam wczoraj młodego człowieka wzrostu tego pana, ubrany był, jak on, miał brodę strzyżoną tak samo... i miałam to wrażenie, że starał się ukryć.
— I to ja miałem być?
— Byłoby mi trudno twierdzić stanowczo, gdyż nie przywiązywałam żadnej wagi do tego spotkania. A jednak, zdaje mi się, że widziałam pana... jeżeli zaś jest przeciwnie, dziwnem byłoby to podobieństwo.
Pan Filleul zmieszał się. Raz wywiedziony w pole przez jednego ze wspólników, pozwolił się oszukać raz drugi przez tego, który mianował się być jego kolegą? Wprawdzie zachowanie się młodzieńca mówiło za nim, lecz któż może przewidzieć?
— Cóż odpowiesz pan na to?
— Że pani ta się myli, i łatwo mi tego dowieść, wczoraj o tej godzinie byłem w Veules.
— Trzeba tę rzecz sprawdzić. W każdym razie sytuacya zmieniła się. Brygadyerze, jeden z twoich ludzi będzie towarzyszył panu.
Twarz Izydora wyrażała niezadowolenie.
— A długo to potrwa? — zapytał.
— Tak długo, aż zbierzemy wszystkie informacye.
— Panie sędzio, prosiłbym, aby rzecz tę załatwić z możliwie największą dyskrecyą i delikatnością...
— A to dlaczego?
— Ojciec mój stary jest. A my kochamy się bardzo... nie chciałbym, aby z mego powodu miał zmartwienie.
Głos trochę płaczliwy Izydora nie podobał się sędziemu. Zakrawało to na melo-dramat. W każdym razie przyrzekł zastosować się do życzenia.
— Dzisiaj wieczór... najpóźniej jutro będę wiedział, co myśleć o całem tem zajściu.
Wieczór się zbliżał. Sędzia wrócił znowu do ruin klasztoru. Nie dopuszczając ciekawych, sam dyrygował poszukiwaniem, metodycznie dzieląc przestrzeń i każdą część przetrząsając z osobna. Z zapadnięciem wieczoru sprawa nie posunęła się o krok dalej, a pan Filleul oznajmił całej liczbie reporterów, którzy tymczasem zamek obiegli:
— Moi panowie, wszystkie zebrane szczegóły każą się nam domyślać, że morderca znajduje się tuż, blizko... powtarzam wszystkie szczegóły — oprócz rzeczywistości, bo nie możemy go znaleźć. Mojem więc zdaniem musiał umknąć. Poza murami zamku musimy go więc szukać.
Dla pewności zostawił kilku ludzi z brygadyerem żandarmeryi na czele, aby czuwali nad parkiem. Następnie przejrzał raz jeszcze oba salony, zwiedził cały zamek, a skompletowawszy wszelkie potrzebne wiadomości, wrócił do Dieppe w towarzystwie zastępcy prokuratora.
Noc nadeszła. Ponieważ mały salonik miał zostać otwarty, przeniesiono ciało Jana Davala do innego apartamentu. Dwie kobiety ze wsi czuwały przy zwłokach w towarzystwie Zuzanny i Rajmundy.
Na parterze zaś w starym refektarzu Izydor Beautrelet drzemał na ławie pod dozorem stróża. Żandarmi zaś z włodarzem i z kilkunastu chłopami zajęli posterunki między ruinami i wzdłuż muru.
Do godziny jedenastej żaden szmer nie przerywał nocnej ciszy. Lecz dziesięć minut później usłyszano wystrzał w przeciwnej stronie zamku.
— Skupić uwagę, — zabrzmiał głos brygadyera, — dwóch ludzi zostanie tutaj... ty Fossier i Lecanu... reszta cwałem.
Zerwali się wszyscy, okrążając zamek z lewej strony. W cieniu przesunęła im się jakaś postać. Następnie drugi wystrzał usłyszano na krańcu folwarku. Gdy doszli do owego miejsca, równocześnie wystrzeliło kilka języków płomieni. Paliła się stara stodoła, do samego szczytu wypakowana słomą.
— Ach! łajdaki, — wrzeszczał brygadyer Quevillon, — to oni z pewnością podłożył ogień, prędzej, dogonimy ich, nie mogą być daleko.
Ponieważ wiatr pędził płomienie na inne budynki, musieli się najpierw zająć umiejscowieniem ognia. Zabrali się do tej pracy tem gorliwiej, gdyż pan de Gesvres, przybywszy na miejsce wypadku, obiecał im trudy nagrodzić. Gdy zdołano ogień przygasić, była już druga godzina, o ściganiu więc podpalaczy nie było mowy.
— Obejrzawszy sobie to miejsce za dnia, — rzekł brygadyer, — nie podobno, aby nie było śladów... odszukamy ich.
— Ciekaw jestem — dorzucił pan de Gesvres, — jaki powód mieli, aby takie zamieszanie spowodować, z podpalenia starej słomy nie mieli żadnej korzyści.
— Proszę za mną, panie hrabio... mam złe przeczucie, że będę mógł pana objaśnić.
Razem wrócili ku ruinom. Brygadyer wołał:
— Lecanu?... Fossier?...
Inni żandarmi szukali swoich towarzyszy, pozostawionych na straży. Znaleźli ich opodal furtki, rozciągnionych na ziemi, skrępowanych, o zakneblowanych ustach i z przepaską na oczach.
— Panie hrabio, — szepnął Quevillon, — panie hrabio, ogłupiono nas, jak dzieci.
— Jakto?
— Te wystrzały... zasadzka... pożar... wszystko było obliczone na to, aby nas stąd odwołać. Przez ten czas skrępowano tych dwóch ludzi i sprawa skończona.
— Jaka sprawa?
— No, uprowadzili nam rannego, do stu piorunów!
— Tak myślisz?
— Obym tylko myślał! Jestem przekonanym. Przed dziesięcioma minutami myśl ta przyszła mi do głowy... Oh! głupiec ze mnie, że wcześniej o tem nie pomyślałem. Bylibyśmy ich wszystkich wyłapali.
Wściekłość go opadła i zaczął tupać nogami.
— Ale gdzież u kaduka? Kędy oni weszli? Kędy uprowadzili rannego? A on, szubrawiec, gdzież się ukrywał? Bo przecież szukaliśmy go dzień cały, a człowiek, i do tego ranny, nie może się ukryć w kępce trawy. Chyba czary, czy co!...
Jeszcze jedna niespodzianka czekała brygadyera Quevillon, o brzasku bowiem zauważono, że Izydor Beautrelet znikł.
Na jednem z krzeseł spał stróż. Obok na stole stała karafka i dwie szklanki, w jednej z nich zauważono biały proszek.
Po zbadaniu tegoż okazało się, że Izydor Beautrelet uśpił stróża za pomocą narkotyku, następnie uciekł oknem, które wznosiło się o dwa i pół metra nad ziemią, a nareszcie, ciekawy szczegół... że, aby módz się w ten sposób wydostać, musiał użyć pleców stróża.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.