Wydrążona igła/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maurice Leblanc
Tytuł Wydrążona igła
Podtytuł Powieść
Wydawca „Katolik“ Sp. Wydawnicza
Data wyd. 1927
Druk „Katolik“ Sp. Wydawnicza
Miejsce wyd. Bytom
Tłumacz S. R.
Tytuł orygin. L'Aiguille creuse
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.

Rajmunda nadsłuchiwała. Po raz drugi szmer się powtórzył, dosyć wyraźny, aby go odróżnić od szmerów, które tworzy cisza nocna, a mimo to tak słaby, że nie mogła określić, skąd on dochodził, czy z oddali, czy z blizka, czy miała go szukać w obszernym zamku, czy też w głębiach parku.
Powoli wstała. Okno jej pokoju było uchylone, otworzyła je więc całe. Blask księżyca oświetlał spokojnie trawniki i krzewy, od których odcinały się rozrzucone ruiny starego klasztoru; tutaj kolumna bez kapitelu, ówdzie łuk okna nie cały, tam odłam portyka lub kawał muru. Podmuch wiatru unosił się nad parkiem i poruszał z lekka świeżą zielenią drzew.
Wtem ten sam szmer... tym razem wyraźniejszy. Dochodził z lewej strony niżej piętra, które zajmowała. Działo się więc coś w salonach zachodniej części zamku.
Chociaż z natury odważna i silna, ogarnęła ją niepewność i trwoga. Zarzuciła na siebie negliż i pochwyciła zapałki.
— Rajmundo... Rajmundo...
Z sąsiedniego pokoju, którego drzwi były przymknięte, dał się słyszeć głos słaby, jak tchnienie oddechu. Po omacku dochodzi do drzwi, gdy wtem Zuzanna, kuzynka jej, z pokoju wypada i słania się w jej ramiona.
— Rajmundo... to ty? Słyszałaś?
— Tak... ty nie spałaś więc?
— Zdaje mi się, że pies mnie obudził... lecz to już dawno... Teraz czemu nie szczeka? Która godzina być może?
— Koło czwartej.
— Słuchaj... Napewno ktoś chodzi w salonie!
— Niema obawy; twój ojciec tam jest, Zuzanno.
— Lecz on może znajduje się w niebezpieczeństwie. On sypia obok buduaru.
— Pan Daval jest tam również...
— Z drugiej strony zamku... Jakżebyś chciała, żeby usłyszał?
Były niezdecydowane, co począć. Czy wołać na ratunek? Własny głos je przerażał do tego stopnia, że nie śmiały tego uczynić. Lecz Zuzanna, która doszła do okna, starała się zagłuszyć okrzyk, wyrywający się z jej piersi:
— Patrz... tam człowiek... koło basenu...
Rzeczywiście mężczyzna jakiś oddalał się szybkim krokiem. Pod pachą unosił jakiś przedmiot dosyć znacznych rozmiarów, który, uderzając go po nogach, utrudniał mu chód. Lecz nie mogły rozpoznać, coby to być mogło. Widziały go, gdy, przechodził koło starej kaplicy i kierował się ku małej furtce, będącej w parkanie. Furtka ta musiała być otwartą, gdyż nagle zniknął, a niesłyszały zwykłego trzeszczenia zawias.
— Wyszedł z salonu, — szepnęła Zuzanna.
— Nie możliwe, przecież schody prowadzą więcej na lewo... Chyba, że...
Równa myśl przyszła im do głowy. Wychyliły się. Pod sobą ujrzały drabkę, opartą o gzyms pierwszego piętra. Słabe światło oświecało kamienny balkon. W tejże chwili inny mężczyzna, unoszący również jakiś przedmiot, przekroczył balustradę, zsunął się po drabce i uszedł tą samą drogą.
Zuzanna wystraszona, bez sił, padła na kolana, szepcąc:
— Wołajmy... o ratunek...
— Któżby przyszedł? Twój ojciec... a jeżeli jest ich tam jeszcze więcej... mogą się na niego rzucić...
— Więc cóż począć... możnaby zaalarmować służbę... twój dzwonek elektryczny łączy nas z ich piętrem.
— Tak... tak... dobra myśl... Oby tylko na czas przybiegli!
Rajmunda poszukała dzwonek przy łóżku i nacisnęła. Dźwięk rozległ się na górnem piętrze, lecz miały to wrażenie, że i na dole zauważono wyraźny głos jego.
Czekały. Cisza stawała się przerażającą, a nawet wietrzyk nie poruszał żadnym listkiem.
— Boję się... boję się — powtarzała Zuzanna.
Wtem, w ciszy nocnej, z dołu doszedł je odgłos stłumionej walki, hałas przewracanych mebli, słowa, krzyki, a następnie jęk głuchy, straszny jęk człowieka, którego duszą...
Rajmunda skoczyła do drzwi. Zuzanna tymczasem uchwyciła rozpaczliwym ruchem jej ramię.
— Nie odchodź... nie zostawiaj mnie samej.. boję się...
Rajmunda odepchnęła ją i wybiegła na korytarz, za nią podążyła Zuzanna słaniając się i jęcząc. Rajmunda dopadła schodów, i, przeskakując stopnie, pędem biegła do drzwi salonu. Otworzywszy je, stanęła na progu, ja wryta, gdy tymczasem Zuzanna przypadła do jej stóp. Wprost niej stał mężczyzna, trzymając latarnię w ręce. Jednym ruchem skierował ją na obie młode dziewczyny, a oślepiając je blaskiem, spojrzał przeciągle w ich blade twarze, następnie bez pospiechu, ruchem najspokojniejszym w świecie, wziął kaszkiet, роdniósł kawałek papieru, dwa źdźbła słomy, starł ślady stóp na dywanie, zbliżył się do balkonu i obracając się raz jeszcze ku młodym dziewczętom, oddał im głęboki ukłon i zniknął.
Pierwsza ocknęła się Zuzanna i pobiegła do buduaru, który dzielił salon od pokoju jej ojca. Lecz straszny widok przedstawił się jej oczom. Przy słabem świetle księżyca zauważyła dwa ciała nieruchome, jedno obok drugiego. Pochyliła się nad jednem z nich:
— Ojcze... mój ojcze... to ty?... Cóż-że się stało? — wołała przerażona.
Po małej chwili hrabia de Gesvres poruszył się i odrzekł słabym głosem:
— Nie obawiaj się niczego... nie jestem zraniony... A Daval?... czy żyje? Nóż... nóż...
W tym momencie dwóch służących wpadło ze świecami. Rajmunda przyklękła przy drugiej osobie i poznała Jana Daval, który był sekretarzem i powiernikiem hrabiego. Strumień krwi bluzgał z karku, twarz zaś powlekła się trupią bladością.
Natenczas Rajmunda wstała, wróciła do salonu i zdejmując fuzyę, którą umiała nabijać, wyszła na balkon.
Ów człowiek nieznajomy nie mógł być daleko, gdyż zaledwie upłynęło pięćdziesiąt do sześćdziesięciu sekund, jak się oddalił, a przy puszczać należy, że będąc przezornym, odstawił drabkę, aby uniemożliwić pogoń. Jakoż Rajmunda zauważyła go, gdy przechodził koło muru starego klasztoru, przyłożyła fuzyę do ramienia, i spokojnie celując, pociągnęła za kurek. Mężczyzna upadł.
— Ah! raniony... raniony... — wołał jeden ze służby. — Już nam teraz nie ujdzie. Idę po niego.
— Nie, Wiktorze, zdaje się, że się podnosi... idź lepiej i strzeż tej furtki w murze, gdyż może ujść nam tamtędy.
Wiktor odszedł pospiesznie, lecz nim wszedł do parku, mężczyzna znów upadł.
Rajmunda przyzwała drugiego służącego.
— Wojciechu, widzicie go tam?... przy tej wielkiej arkadzie?...
— Tak, widzę... czołga się po ziemi... nie ma obawy, aby umknął.
— Stań tutaj i nie spuszczaj go z oczu.
— Nie ma sposobu się ukryć, z jednej strony ruiny, z drugiej trawnik.
— A ty, Wiktorze, pilnuj dobrze furtki, — dodała biorąc fuzyę.
— Lecz panienka przecież nie idzie?
— A jakże, — rzekła stanowczym głosem, — zostaw mnie... został jeszcze jeden nabój. Jeżeli się ruszy...
Wyszła. Chwilę później widział ją Wojciech kierującą swe kroki ku ruinom. Z okna wołał:
— Zaczołgał się za łuk. Straciłem go z oczu, niech panienka się ma na baczności...
Rajmunda obeszła ruiny, aby w ten sposób uniemożliwić ucieczkę. Wkrótce i jej Wojciech nie widział. Po upływie kilku minut, zaniepokoił się. Obawiając się ruiny stracić z oczu, starał się dosięgnąć drabkę, zamiast po prostu zejść schodami. Po pewnym czasie dosięgnął ją wreszcie, szybko się po niej zesunął na ziemię i pobiegł wprost do tego miejsca, na którem na końcu widział nieznajomego. O trzydzieści kroków spotkał się z Rajmundą, która w towarzystwie Wiktora szukała ranionego.
— No i cóż? — zapytał.
— Niemożliwe go złowić, — odrzekł Wiktor.
— A furtka?
— Zamknięta... otóż klucz.
— A mimo to... przecież...
— Oh! nie ujdzie nam... W jakich dziesięciu minutach znajdziemy bandytę.
Wystrzał z rewolweru zaalarmował także mieszkańców zabudowań folwarcznych, które znajdowały się na prawo w znacznej odległości, lecz jeszcze w obrębie parku. To też włódarz ze swym synem nadbiegł na pomoc, lecz po drodze nie spotkał nikogo.
— Do kaduka, — srożył się Wojciech, — przecież ten łajdak nie mógł wyjść po za ruiny. Musimy go znaleźć w jakiej dziurze.
Zorganizowali więc formalną nagankę, przejrzeli każdy krzew, odchylając zbite łodygi powoju, pnącego się po kolumnach. Przekonali się, że kaplica była szczelnie zamknięta, że żaden witraż nie był uszkodzony. Obeszli naokoło klasztor, zaglądając do wszystkich możliwych skrytek. Poszukiwania zostały bezskuteczne.
Zrobiono tylko jedno odkrycie: na tem miejscu, na którem upadł ów nieznajomy, raniony przez Rajmundę, znaleziono kaszkiet szoferski, z jasno brunatnej skórki. Po za tem — nic.
Już o godzinie szóstej z rana zawezwano żandarmeryę z Ouville-la-Riviere, która niezwłocznie udała się na miejsce wypadku, wysyłając expresem do sądu w Dieppe opis owego zajścia i referując między innemi, że „przyłapano przywódzcę, oraz znaleziono sztylet, którym morderstwo zostało dokonane“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Maurice Leblanc i tłumacza: anonimowy.