Strona:M.Leblanc - Wydrążona igła.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.



I.

Rajmunda nadsłuchiwała. Po raz drugi szmer się powtórzył, dosyć wyraźny, aby go odróżnić od szmerów, które tworzy cisza nocna, a mimo to tak słaby, że nie mogła określić, skąd on dochodził, czy z oddali, czy z blizka, czy miała go szukać w obszernym zamku, czy też w głębiach parku.
Powoli wstała. Okno jej pokoju było uchylone, otworzyła je więc całe. Blask księżyca oświetlał spokojnie trawniki i krzewy, od których odcinały się rozrzucone ruiny starego klasztoru; tutaj kolumna bez kapitelu, ówdzie łuk okna nie cały, tam odłam portyka lub kawał muru. Podmuch wiatru unosił się nad parkiem i poruszał z lekka świeżą zielenią drzew.
Wtem ten sam szmer... tym razem wyrazniejszy. Dochodził z lewej strony niżej piętra, które zajmowała. Działo się więc coś w salonach zachodniej części zamku.
Chociaż z natury odważna i silna, ogarnęła ją niepewność i trwoga. Zarzuciła na siebie negliż i pochwyciła zapałki.
— Rajmundo... Rajmundo...