Strona:M.Leblanc - Wydrążona igła.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wojciechu, widzicie go tam?... przy tej wielkiej arkadzie?...
— Tak, widzę... czołga się po ziemi... nie ma obawy, aby umknął.
— Stań tutaj i nie spuszczaj go z oczu.
— Nie ma sposobu się ukryć, z jednej strony ruiny, z drugiej trawnik.
— A ty, Wiktorze, pilnuj dobrze furtki, — dodała biorąc fuzyę.
— Lecz panieka przecież nie idzie?
— A jakże, — rzekła stanowczym głosem, — zostaw mnie... został jeszcze jeden nabój. Jeżeli się ruszy...
Wyszła. Chwilę później widział ją Wojciech kierującą swe kroki ku ruinom. Z okna wołał:
— Zaczołgał się za łuk. Straciłem go z oczu, niech panienka się ma na baczności...
Rajmunda obeszła ruiny, aby w ten sposób uniemożliwić ucieczkę. Wkrótce i jej Wojciech nie widział. Po upływie kilku minut, zaniepokoił się. Obawiając się ruiny stracić z oczu, starał się dosięgnąć drabkę, zamiast po prostu zejść schodami. Po pewnym czasie dosięgnął ją wreszcie, szybko się po niej zesunął na ziemię i pobiegł wprost do tego miejsca, na którem na końcu widział nieznajomego. O trzydzieści kroków spotkał się z Rajmundą, która w towarzystwie Wiktora szukała ranionego.
— No i cóż? — zapytał.
— Niemożliwe go złowić, — odrzekł Wiktor.
— A furtka?